Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obrazkowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obrazkowa. Pokaż wszystkie posty

8/30/2021

Pajacyk, pestka, śliwka, polano i znów pajacyk

 

Pajacyk, pestka, śliwka, polano i znów pajacyk, Vojtěch Mašek, il. Chrudoš Valoušek, typ. i projekt graf. Juraj Horvath, tł. Katarzyna Dudzic-Grabińska. Centrala 2021. 

"W tej psychodelicznej, popowej, absurdalnej, dowcipnej, satyrycznej książce obrazkowej wszystko jest nieoczekiwane", napisało jury Bologna Ragazzi Award w uzasadnieniu werdyktu. I mimo że nagroda docenia wkład graficzno-edytorski, "Pajacyk" to w istocie książka totalna. Nieoczekiwana i ponadprzeciętna zarówno w warstwie wizualnej jak i tekstowej.

Format oversize, tłoczenia na przyjemnie szorstkiej, papierowej okładce, fluorescencyjna farba drukarska, odważna typografia, wyraźna paginacja, kontrastowe wyklejki. To chyba jedna z najstaranniej wydanych pozycji w mojej biblioteczce. Biorąc pod uwagę spory format, ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że ilustracje są przeskalowane, a rozkładówką rządzi chęć zapełnienia pustej przestrzeni. Przeciwnie, wszystko wydaje się perfekcyjnie przemyślane. Bardzo szeroki margines zewnętrzny na stronie rozpoczynającej rozdział, ciekawie kontrastuje z wąskim marginesem zewnętrznym kolejnych stron. Tekst  wyrównany do lewej to kolejny rzadko spotykany zabieg poprawiający czytelność na dużej stronie. "Pajacyk" zachwyca od pierwszego kontaktu i mimo że jego oniryczny nastrój może wydać się nieco zbyt ciężki dla młodego czytelnika, nie sposób odmówić mu wyjątkowości. 

Obie z Najmłodszą (9 lat) wpadłyśmy w tę historię jak w masło, dając się porwać dynamicznej akcji i fabule równie abstrakcyjnej jak warstwa graficzna. Historia w sposób ewidentny nawiązuje do tradycyjnej baśni o Pinokiu. O burzliwych losach pestki, która wyrosła na dorodne drzewo, stała się Polanem a następnie Pajacykiem słyszymy z ust samego bohatera. Obfitująca w nagłe i niewiarygodne zwroty akcji historia, po pewnym czasie zaczyna wzbudzać niedowierzanie nie tylko u słuchającego opowieści Piotrusia, ale również u samego czytelnika. Mimo to Pajacykowi nie rośnie nos, ale z drugiej strony nie przechodzi też spektakularnej przemiany, która wzbudza w nim normalnego chłopca. W książce pojawiają się za to aluzje polityczne (marionetka na prezydenta) i ontologiczne rozkminy, równie zabawne co intrygujące.

Dopełnieniem opowieści o drewnianym bohaterze są awangardowe linoryty Chrudoša Valouška, przygotowane z dużym rozmachem artystycznym, ale również swobodnie rozwijające pomysły i motywy zasugerowane przez autora, Vojtěcha Maška. Sam Valoušek przyznał w jednym z wywiadów, że jest artystą raczej niepokornym i trudno mu zamknąć się w ramach tekstu, z którym pracuje. Nic dziwnego więc, że picture book zaskakuje złożonością, którą można zgłębiać na wielu poziomach. Początkowo zresztą koncepcja artystyczna przygotowywana była pod tłumaczenie oryginalnej historii Collodiego, dopiero później, w wyniku problemów z prawami autorskimi, narodził się pomył zabawienia się motywem Pinokia.

 


 

6/23/2021

Fikamy po Szczecinie

 

Fikamy po Szczecinie, koncepcja i realizacja: Małgorzata Narożna, il. Aleksandra Szwajda, Fika 2021.

 "Fikamy po Szczecinie" to projekt, który stworzyła Małgosia Narożna, właścicielka szczecińskiej księgarni kameralnej Fika i lokalna przewodniczka. Wyszukiwanka, przewodnik, kartonówka z zadaniami - przypomina mi jako żywo serię "znam to miasto" autorstwa Judith Drews, wydaną przez Zakamarki.

Nigdy nie byłam w Szczecinie, więc do książki podeszłam zadaniowo. Najpierw porządnie obejrzałam mapkę na pierwszej rozkładówce, próbując zorientować się w topografii miasta. Następnie spróbowałam zlokalizować na planie budynek z drugiej rozkładówki. Podpowiedź sugerowała Akademię Morską, Muzeum Narodowe w Szczecinie lub Wały Chrobrego. Z pomocą Internetu trafnie zidentyfikowałam punkt startu. Wyruszyłam.

9-latka dla odmiany poszła na żywioł. Byłam zaskoczona, choć właściwie nie powinnam. Uważnie przejrzała strony i przeszła do pracy z zadaniami. Gdyby była na miejscu, pewnie od razu ruszyłaby w miasto szukać charakterystycznych punktów, a potem siedząc na ławce jechałaby palcem przez parkowy labirynt albo rozpoznawała gatunki drzew.

Książka ma do zaproponowania różne ścieżki czytania, w zależności od upodobań, stylu zwiedzania i wieku. Nawet jeśli nie opuścisz fotela, masz szansę nauczyć się rozróżniać charakterystyczne bryły budynków i poznasz ich lokalizację. Brak tekstu wyklucza zagłębianie się w szczegóły. Fikanie po Szczecinie oznacza spacer, odkrywanie, tropienie, śledzenie, szpiegowanie. Gdzie stoi pomnik Mickiewicza a gdzie Sokratesa? Dokąd da się dojechać tramwajem? Czy w Szczecinie jest jakiś zamek? 

Ale miasto to także ludzie. Na kartach książki jest ich mnóstwo. To kolejny etap tropienia, klasycznie wyszukiwankowy. Tropić można także mewę, która pojawia się na każdej stronie i jest patronką trasy, którą idziemy w pierwszym z sześciu planowanych tomów "Fikania". Ta książka to także okazja do przedstawienia się dla kilku lokalnych przewodników. Można ich poznać z imienia i nazwiska, a kiedyś może zaprosić na wspólny spacer po Szczecinie?

Jestem pod wrażeniem spójnej i przemyślanej koncepcji książki, która podążając od szczegółu do ogółu (obiekt - mapa), ma dla czytelników swój plan wędrówki, ale jednocześnie pozwala się od niego oderwać i pójść własną drogą. Rysunki Aleksandry Szwajdy, w stonowanych, naturalnych kolorach, nie przytłaczają i pozwalają snuć swoją własną, niespieszną opowieść o mieście.




5/26/2021

Historia starego mieszkania

 


Historia starego mieszkania. Fascynująca podróż po XX-wiecznej Rosji, Aleksandra Litwina, il. Ania Diesnicka, tł. Agnieszka Sowińska, Prószyński i S-ka 2020.

Picture book, wyszukiwanka, kalejdoskop historii Rosji bez wychodzenia z mieszkania. Mozaika stworzona z wnętrz, przedmiotów i ludzkich losów. Sto lat z życia fikcyjnej rodziny Muromcewów pokazane w perspektywie politycznej, społecznej, dziejowej. Wciągająca podróż przez czas, utkana z materialnych przedmiotów i ludzkich historii.

W zamyśle "Historia starego mieszkania" powstała dla dzieci. Rosyjskich dzieci i ich rodziców, dla których rozliczenie się z historią swojego kraju bywa częstokroć trudne, a opowiedzenie o niej dzieciom to nie lada kłopot. Aleksandra Litwina i Ania Diesnicka znalazły sposób na to, by sto burzliwych lat przekuć na opowieść o życiu konkretnych ludzi zamieszkujących pewien petersburski apartament. Różnorodność charakterów, poglądów, życiowych wyborów rzuca światło na kolejne dekady historii Rosji. Szalenie trudno, bez odpowiedniego skupienia, rozeznać się w gęstej od faktów i szczegółów sadze rodzinnej. Oglądając fotografie na wyklejkach, rzucając okiem na odręczne zapiski i dokumenty, czytając fragmenty rosyjskiej prozy i poezji tkwiącej w rękach bohaterów, można odnieść wrażenie, że te wymyślone historie zaczynają żyć własnym życiem. 

Dla dorosłego czytelnika, nawet tego nie zaznajomionego z cyrlicą, której na stronach sporo, "Historia starego mieszkania" otwiera się jak tajemnicza skrzynka skarbów. Powoli odkrywamy kolejne wątki, zerkając do drzewa genealogicznego, sprawdzamy kolejne rodzinne powiązania. Wciąż jednak nie jestem pewna, na ile niedorosły polski czytelnik da się wciągnąć w tę historyczną wyszukiwankę, która, żeby sprawić przyjemność, wymaga podstawowej orientacji w najnowszej historii Europy. Autorki zdają się zakładać, że dziecięcy czytelnik nie pozostanie z tą książką sam. Zostawiają jednak drogę na skróty: czerwonymi strzałkami oznaczone zostają przedmioty, które można wyszukać na bogatych w szczegóły rozkładówkach przedstawiających mieszkanie.

Bardzo lubię Anię Diesnicką, ilustratorkę. Na jej instagramowym profilu (@anyadesnitskaya) często pojawiają się fascynujące scenki sytuacyjne, miejskie pejzaże blokowisk, portrety ludzi z ulicy. Obwiedzione cienkim markerem, pociągnięte flamastrem szkice, żyją autentyzmem uchwyconych chwil. "Historia starego mieszkania" to artystyczna perełka. Niestety, ten dopracowany do perfekcji projekt momentami zostaje zaburzony na poziomie typografii, nieudolnie przygotowanymi wstawkami z tłumaczeniem oryginalnych materiałów (wycinki prasowe, listy, plakaty, pocztówki). Trudno oprzeć się wrażeniu, że pośpiech polskiego wydawcy miał tu wiele do powiedzenia. Oczami wyobraźni widzę przezroczyste strony kalki, które mogłyby prezentować tłumaczenia rosyjskich tekstów.

Pomijając niedociągnięcia edytorskie i problem z poszukiwaniem właściwego na naszym rynku odbiorcy, książka daje ciekawą i rzadką możliwość, przy okazji przystępnej lektury, spojrzenia na Rosję od drugiej strony. Na dodatek w bardziej ludzkiej niż imperialnej scenerii. Z nadzieją czekam na ukazanie się polskiego tłumaczenia picture booka autorek o podróży Koleją Transsyberyjską. Rysunki na profilu autorki zaostrzają apetyt (https://www.instagram.com/anyadesnitskaya/).






 

 



 

4/22/2021

Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok


 Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok, Agatha Loth-Ignaciuk, il. Bartłomiej Ignaciuk, Wydawnictw Druganoga 2020.

Pierwsze skojarzenie: "Wyprawa Shackletona" [klik]. Jeśli mieliście okazję zachwycić się tym poruszającym picture bookiem od Kultury Gniewu, koniecznie sięgnijcie po "Marka Kamińskiego. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok". Przeszyje was na wskroś.

Tematyka polarna to jedno, drugie to bardzo starannie poprowadzona graficzno-słowna narracja. Obie książki stanowią majstersztyk w dziedzinie snucia opowieści trzymającej w napięciu, poprzetykanej solidną dawką praktycznej wiedzy. Książki bez docelowego czytelnika, jednak z potencjałem, by w każdym, małym czy dużym, obudzić podróżniczą żyłkę. 

Osobiście nie mogę powstrzymać się od wertowania "Biegunów" w tę i nazad. Wydawałoby się, że opracowanie graficzne książki, poświęconej w dużej mierze śniegowi, jest trudne i obarczone sporym ryzykiem monotonii. Tym czasem nic bardziej mylnego. Każda rozkładówka to projekt, który spina ze sobą tekst i obraz w taki sposób, że nastrój książki i komunikat sączą się jakby jednym kanałem. Szczegółowa prezentacja ekwipunku, mapka przelotu samolotem z Europy do miejsca rozpoczęcia wyprawy,  schemat rytmu dnia,  przegląd warstw ubioru podróżników - czujemy się, jak byśmy tajniki wypraw polarnych poznawali z pierwszej ręki. Z drugiej strony, pojawiają się rysunki, które świadczą o zmaganiu człowieka z żywiołem. Niemal słyszymy trzask pękającego lodu, czujemy pieczenie skóry zmęczonej arktycznym mrozem. To gra na emocjach, która bardzo mi pasuje i której lubię się poddać. Sporą rolę grają kolory: chłodny niebieski kontrastuje z ciepłym pomarańczem. To też gra na emocjach: ciepło - zimno, nadzieja - zwątpienie. Projekt graficzny daje ponadto poczucie ogromnej różnorodności ujęć i perspektyw. Nie sposób się nudzić.

Tekst w trzecioosobowej narracji bardzo dobrze rozkłada akcenty. Dwie wyprawy na biegun pokazane są precyzyjnie i z godną podziwu systematycznością. Lubię to, że autorzy mają pomysł, co i w jakiej kolejności chcą nam powiedzieć. Nie mam poczucia przypadkowości, które często towarzyszy książkom non-fiction. Praca nad tekstem musiała być poprzedzona gruntownym wywiadem z bohaterami. Dużo tu osobistych wtrętów, które nadają książce autentyczności i sprawiają, że czujemy się jak byśmy też tam byli.

Książka otrzymała nominację w kategorii OBRAZ w trzeciej edycji Plebiscytu Blogerów - Książka dla niedorosłych - Lokomotywa 2020. [klik]

 



3/16/2021

Coś i Nic

 

Coś i Nic, Anna Paszkiewicz, il. Kasia Walentynowicz, Widnokrąg 2020.


"Coś i Nic" to druga część tryptyku duetu Paszkiewicz / Walentynowicz. Kartkuję ją tam i z powrotem z dużą satysfakcją, bo to polski picture book na naprawdę światowym poziomie. Praca autorek została już doceniona - "Prawy i lewy" w 2020 roku zdobyli w Pekinie główną nagrodę jury na BIBF Ananas International Illustration Exhibition i wyróżnienie w konkursie Polish Graphic Designs. Liczę, że to nie koniec sukcesów. "Coś i Nic" otrzymało nominację do tytułu Książka Roku ps IBBY, a przed nami jeszcze trzeci tom serii, "Wczoraj i jutro", który swoją premierę miał zaledwie kilka dni temu.

Książka, a nawet cała seria, oparta jest na koncepcji przeciwieństw, która sama w sobie nie jest niczym świeżym w picture bookach dla młodszaków. Tym motywem można przecież bawić się w nieskończoność, najczęściej jednak z zamiarem poszerzania słownictwa. Uśmiecham się jednak radośnie, bo autorki opuściły bezpieczne rewiry antonimów i zajrzały w nieco bardziej filozoficzne rejony. Czy Coś zawsze warte jest więcej niż Nic? Czy Nic to musi być strata? Wreszcie, czy można dowartościować Nic, bez uszczerbku dla odwiecznego prymatu "więcej" nad "mniej"?

Pointa jest przewrotna i zaskakująca, dzięki czemu cała historia nabiera żywych rumieńców. Anna Paszkiewicz skroiła ją na miarę, stąd krótkie, nieprzegadane akapity dobrze się czyta, a poprzedzające je tu i ówdzie wykrzyknikowe zdania na cześć Coś wyraźnie wybrzmiewają, odsłaniając fasadowość cech głównego bohatera.

Kasia Walentynowicz czule i uważnie podążyła śladem autorki, personifikując obie postacie. Zachwyciła mnie wyklejka: początkowa poświęcona w całości skłębionemu Coś, końcowa oddana do dyspozycji prawie niewidzialnemu Nic. To zaproszenie do szukania Coś i Nic na rysunkach i odczytywania kontekstów. Podoba mi się flamaster, którym autorka niespiesznie tworzy wszechobecne roślinne motywy i wszędobylskich zwierzęcych bohaterów drugoplanowych. Zaproszenie do wyszukiwania na ilustracjach ukrytych elementów nawiązuje wyraźnie do zachęty jaka kryje się w zakamarkach historii: żeby nie oceniać po pozorach i zawsze szukać prawdy.





3/05/2021

Zamek

 

Zamek, Emma Adbåge, tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2021.

Trzeba bywać na kinder party, żeby zrozumieć. Najpierw dłużące się minuty oczekiwania na wyjście: pospieszna toaleta, łapanie w locie ulubionej zabawki, ostatnie siku już w kurtce. Potem impreza. Odświętny rozgardiasz, nowe twarze (niekoniecznie sympatyczne), tort na dywanie, guma do żucia przylepiona do twojego talerzyka. No i prezent.

Emma Adbåge jak zwykle wchodzi tam, gdzie nikt jej nie zaprasza. Perspektywa dywanu, szczery rzut oka dookoła. Dziecięcemu obserwatorowi nic nie umyka. Tu czas ma swój własny rytm, a dorosłe sprawy odchodzą na bok, w niedaleki, jednak wciąż obecny cień. To z pozoru książka o dawaniu. O tym jak czasem ciężko rozstać się z prezentem, który się dla kogoś przygotowało. Ale na tym nie koniec. Społeczny wachlarz doświadczeń przedstawiony w "Zamku" jest bogaty, a jak na pandemiczne czasy wręcz sentymentalnie nierealny. Ostatecznie fabułę zamyka uczucie "Schadenfreude" i wtedy na pewno już wiemy, że impreza była udana. Symbolizuje to radośnie powiewający na wietrze czerwony balonik, jakże różny od innych balonów porzuconych na poprzednich stronach. 

Przyznam, że ta zaskakująca wolta doskonale podsumowuje nieme pytanie, które zawsze smętnie błąka się po urodzinowych imprezach: dlaczego to nie ja zdmuchuję te świeczki? Emma Adbåge ma swój sposób na to, by bez udziału dorosłych i dosadnych puent powiedzieć wszystko to co ważne, ale cały czas pozostawiając miejsce na własny odbiór. Szczerość jest obecna w tekście, ale w lapidarnych rysunkach autorki niemal się o nią potykamy.

 

inna książka Emmy Adbåge: DOŁEK  (nominacja w trzeciej edycji Plebiscytu blogerów Lokomotywa - Książka dla niedorosłych)

 

10/22/2020

Kury, czyli krótka historia o wspólnocie

 

Kury, czyli krótka historia o wspólnocie, Laurent Cardon, tł. Tomasz Swoboda, Adamada 2020.

Bez wątpienia najlepszy picturebook jaki ostatnio mieliśmy w rękach. O zaletach i wadach demokracji, parytetach, priorytetach, a nawet o małżeńskiej zdradzie. Bez obaw, każdy wyciągnie z tej książki tyle ile zdoła i to bez uszczerbku dla czytelniczej satysfakcji.

Kiedy białe kury orientują się, że z kurnika zniknął kogut Marcel, wszczynają alarm. Szybko okazuje się, że również u rudych kur kogoś brakuje. Tylko czarne są nadal w komplecie. Kury dość szybko znajdują winowajcę. To lis. Migiem również postanawiają, że najlepszą obroną jest atak. Czy należy działać wspólnie, a może lepiej utworzyć trzy armie? Kto będzie dowódcą? Brać pod uwagę liczebność stada czy mocne... skrzydła? A może decyzje trzeba przegłosować? 

Laurent Cardon wchodzi w temat jak w masło i z rozmachem kreśli na wielkich formatach coraz to nowe układy kurzych zastępów. Wreszcie czuję, że szukanie na półce miejsca na niestandardową książkę nie wiąże się wyłącznie z widzimisię autora. Wychodzi też na wierzch animatorskie zaplecze Cardona. Ilustracje mają w sobie coś z dobrej krótkometrażówki, w której za pomocą prostych środków i dynamicznych kadrów, twórca jest w stanie przemówić głośno i dobitnie. Psychologia tłumu odbija się w pozornie jednorodnym kłębowisku białych, rudych i czarnych ptaków. Tu nie ma wiodących postaci. Główną bohaterką jest armia, w kolejnych stadiach swego powstawania.

"Kury" mają urok historii, która otwiera drogę do wielu pytań, ale bez ambicji na podsuwanie gotowych odpowiedzi. Inteligentna, zaskakująca, z przewrotnym finałem, u nas w domu zyskała szerokie grono zachwyconych. Z nadzieją wyglądamy pozostałych "kurzych" tytułów Cardona, tym razem o zaufaniu i o akceptacji.




9/29/2020

Dzika

 

Dzika, Emily Hughes, tł. Kinga Rodziewicz, Elżbieta Jezierska, Wydawnictwo Rzeczownik 2020.

Emily Hughes nareszcie zagościła w Polsce i to za sprawą całkiem świeżego wydawcy. Podwójna to przyjemność, bo Rzeczownik znam i cenię za sprzedaż świetnych picturebooków i wysmakowanych materiałów papierniczych. "Dzika" to dla mnie drugie spotkanie z autorką. "Małego ogrodnika" (link: "The Little Gardener") znamy i kochamy w naszym domu już od kilku lat.

Kiedy myślę o książkach Hughes, pierwsze skojarzenie jakie mi się nasuwa to natura. Jej najbardziej rozpoznawalne tytuły pławią się w zieleniach i brązach, kipią gęstymi zaroślami nakrapianymi urodzajem polnych kwiatów i ożywają dyskretną obecnością dzikich zwierząt. Przyroda, która tu gości to taka, jaką chcielibyśmy widzieć na co dzień: świeża i nieposkromiona. Trend łąk kwietnych i niekoszonych trawników znajduje na tych ilustracjach swój wspólny mianownik.

"Dzika" to debiut wydawniczy autorki i jak dotąd jej najbardziej wyrazista wizytówka, za przyczyną której reprezentowała Wielką Brytanię na Biennale Ilustracji w Bratysławie w 2015 r. Nie jest to wbrew wszystkiemu książka głęboka. Raczej pewnego rodzaju prosty manifest dla wszystkich tych, którzy nie mieszczą się w ramach społecznych oczekiwań. Określana mianem damskiej wersji "Tam gdzie żyją dzikie stwory" Maurice'a Sendaka, udowadnia, że dążenie do realizacji własnych ideałów zawsze ma sens. Dzika to dziewczynka z lasu, wzór buntowniczki pokazującej pazurki, gdy tylko życie zmusza ją do obrony swoich racji. Wyrwana z osobistego raju dzikiego lasu i poddana próbie ucywilizowania, nie waha się zastosować żadnych środków perswazji by wrócić do siebie. Jej wizytówką stają się ogromne oczy, które płynnie przechodzą od łagodności do furii i nieposkromiona fryzura, jakby widoczny przejaw wewnętrznych emocji. 

Emily Hughes po mistrzowsku gra obrazem. Pewnie trochę bardziej przekonująca jest w leśnych scenach niż tych podejrzanych we wnętrzach domu szalonego psychiatry, ale i tu i tu nie sposób odmówić jej wyjątkowej wrażliwości na szczegóły. Nie powstrzymam się przed stwierdzeniem, że Hughes to artystka wyrafinowana, przemawiająca do młodego odbiorcy w sposób subtelny i spodziewająca się po nim tej samej wrażliwości.

Rzeczownik ze swojej strony zadbał o wszystkie detale, by książka działała nie tylko na emocje, ale również na zmysły. Kremowy, ciepły, lekko szorstki papier, oryginalna, autorska wyklejka oraz płócienny, zadrukowany grzbiet budzą jak najlepsze skojarzenia.




9/18/2020

Wszyscy się liczą

 


Wszyscy się liczą, Kristin Roskifte, tł. Milena Skoczko, Dwie Siostry 2020.

Właśnie mija czwarty dzień przymusowej kwarantanny. Telefon z lokalnej stacji Sanepidu przerwał normalną rutynę codzienności. Świat kończy się za drzwiami. Liczymy tylko do pięciu. Picture book Kristin Roskifte nabiera nowego wymiaru. Uwypukla dokładnie to, co sytuacja izolacji zabiera nam w stopniu dotąd niespotykanym. Relacje.

Obrazkowa wyszukiwanka jakiej dotąd nie było. Wysmakowana artystycznie, ale przede wszystkim zaskakująca koncepcją, która wznosi się ponad prosty schemat śledzenia postaci na kolejnych stronach. Linearność kończy się na przyrastającej liczbie osób obecnych na ilustracjach. Historia wielu z nich toczy się za pośrednictwem podpisów pod rysunkami. Nie wystarczy uważnie patrzeć, trzeba czytać, dociekać, wyciągać wnioski i nieustannie poruszać się między stronami w tył i przód, szukając odpowiedzi. Wiele z nich kryje się w pozornie nieistotnych szczegółach, mnóstwo odczytać można w mimice twarzy, czy na podstawie przypadkowych kontaktów między bohaterami. W tekście znaczenie mają zwłaszcza czasowniki i to wcale nie koniecznie te związane czynnościami. Ktoś się o czymś dowiaduje, ktoś inny ma nadzieję, ktoś przeżywa żałobę, ktoś inny zapomina o całym świecie. Co ciekawe nie ma tu głównych bohaterów. Zgodnie z tytułem, każdy się liczy. Autorka nie rozróżnia. Do wszystkich stosuje uniwersalne określenie OSOBA.

Książkę fabularnie, bardzo zgrabnie zamyka motyw gwiazd. W pierwszej scenie samotny chłopiec patrzy w niebo, w ostatniej perspektywa świata ujęta jest z kosmosu. Kristin Roskifte wychwytuje różnorodność za pomocą szerokiej palety kolorów. Jednocześnie podobieństwo osób sprawia, że książka bardzo dobrze sprawdza się jako trudna do rozpracowania wyszukiwanka. Bez wątpienia koszmar dla każdego daltonisty, za to z uniwersalnym przesłaniem, że mimo różnic wszyscy jesteśmy tacy sami.

"Wszyscy się liczą" to picture book, który swojego odbiorcę znajdzie w bardzo szerokiej grupie wiekowej. Wysublimowane konteksty, konieczność szerokiego spojrzenia przy jednoczesnej potrzebie bardzo szczegółowej analizy sprawiają, że książka naprawdę jest wyzwaniem. Jednocześnie dla młodszych czytelników nadal może pełnić rolę prostej wyszukiwanki, wspieranej przez zestaw zagadek obrazkowych zamieszczonych na ostatnich stronach oraz podpowiedzi dostępnych na stronie internetowej wydawcy.

 




 





5/12/2020

Kropka i kreska


Kropka i kreska, Véronique Cauchy, il. Laurent Simon, Wydawnictwo Kropka 2020.


"Kropka i kreska" to picturebook wizytówka, żartobliwe nawiązanie do nazwy oficyny, która powstała na początku tego roku, jako dziecięca marka wydawnicza Marginesów. Ciepło witam Kropkę. Dobrze widzieć, że w tym trudnym dla kultury czasie jest miejsce i szansa na rozwój.

Nie powiem, że książka nie była dla mnie zaskoczeniem. Na początek spodziewałam się fajerwerków. Tymczasem "Kropka i kreska" to bardzo bezpieczny debiut wydawniczy, który może trafić w gust w miarę szerokiego grona czytelników. To ciepła, sympatyczna historia skierowana do najmłodszych odbiorców, śmiała artystycznie, w klimacie lekko retro, ale nie tworząca niepotrzebnej bariery. Mam przy tym poczucie, że sam koncept historii nie jest nowy. Czarna kropka spotyka białą kreskę i zaczynają się bawić. Powstaje huśtawka, śmigło, ślimak. Potem zapraszają przyjaciół. Możliwości jest co raz więcej. Drzewa, parasol, wreszcie całe miasto. 

Automatycznie przypominają  się podobni książkowi bohaterowie: "Wielka historia małej kreski" (Serge'a Bloch), "Panna Kreseczka" (Chotomskiej i Butenko), a w końcu "Kropka z błędem" (Tarska i Solak). Kiedy do miasta zjeżdżają się kolorowe kropki i kreski, niebiesko-biało-czarna dotychczas książka rozkwita feerią barw, bo przecież siła tkwi w różnorodności i dobrej współpracy. Jedna z moich ulubionych książek, "Dzień, w którym kredki się zbuntowały" Olivera Jeffersa, raczy czytelników podobnym zakończeniem. Zbuntowane kredki dają się namówić na współpracę i tworzą razem fantastycznie kolorowy rysunek. Sukces kredek, czy w tym wypadku kształtów, to również wizualna przyjemność dla czytelników.

"Kropka i kreska" nie jest książką świeżą i dla dorosłego może okazać się nieco nudną lekturą do wspólnego czytania, bo  przy swojej wtórności nie wnosi do historii kompletnie nic nowego. Co nie znaczy, że najmłodsi nie polubią odważnych, szczerych i przyjacielskich figur geometrycznych. Wszak piękno tkwi w prostocie.







4/16/2020

Mama zawsze wraca



Mama zawsze wraca, Agata Tuszyńska & Iwona Chmilewska, Wydawnictwo Dwie Siostry 2020.

Na picturebooki Iwony Chmielewskiej rzadko kiedy pozostaję obojętną. Tym razem też silnie odczuwam go w sobie. To nie jest przyjemne uczucie. "Mama zawsze wraca" nie jest książką, która gładko przylega do czytelnika. Dwukrotna lektura nie sprawia, że zaczynam ją lubić. Historia pozostaje we mnie, ale świadomie nie chcę do niej wracać. Nie zaprzyjaźniam się z nią. Czy z okrucieństwem można się zaprzyjaźnić?

Pomysł na książkę o małej Żydówce, ukrywanej w piwnicy warszawskiego getta, zrodził się w głowie Agaty Tuszyńskiej dawno temu i długie lata leżał w szufladzie. Podobnie jak lalka Zuzia, niemy świadek tamtych wydarzeń, od lat przypominająca historię Zosi Zajczyk, tłumom zwiedzających Muzeum Yad Vashem. Prawdopodobnie takich dziewczynek były tysiące. Losy części z nich znamy, innych na zawsze pozostaną tajemnicą. Ale nie o świeżość przekazu tak naprawdę tu chodzi. Książka może być potraktowana jako hołd złożony wszystkim dziecięcym ofiarom Holocaustu i wszystkim rodzicom, którzy z narażeniem własnego życia i za wszelką cenę walczyli o ich przetrwanie.

Tuszyńska i Chmielewska prowadzą równoległą narrację, w obu przypadkach bardzo osobistą. Tuszyńska podejmuje się wejścia w rolę autorki literackiego pamiętnika, swoistej gawędy o tamtym czasie, spisanej lekko nieporadnym, silnie emocjonalnym stylem. Chmielewska zaś chwyta się motywu lalki Zuzi i kwiecistego deseniu na jej sukience, czyniąc go przewodnim elementem rodzinnego albumu, który układa na kolejnych stronach. Albumu pełnego pustych przestrzeni, nieobecności i oddalenia.

Siłą tej opowieści są wyraźne osobiste akcenty, które sprawiają, że ta historia nie jest taka jak inne. To opowieść o małej Zosi, która była krasnoludkiem, "strzygła" sobie zęby odgryzając kawałki ściany, jadła glisty zamiast sucharów i udawała, że jest węglem. To wreszcie historia dziewczyny, która po przyjeździe do Izraela musiała zapomnieć, że jest Polką i mimo wewnętrznego sprzeciwu rozpocząć nowe życie.

Czy to jest książka dla dzieci? Też dla dzieci, ale na pewno nie dla wszystkich. Żeby odpowiedzieć na pytanie, czy moje dziecko jest na nią gotowe, trzeba ją samemu przeczytać.








1/28/2020

Gdzie jest noc


Gdzie jest noc, Agnieszka Wolny-Hamkało / Maria Ekier, Wydawnictwo Hokus-Pokus 2019.

Jeśli wierzyć tekstowi Agnieszki Wolny-Hamkało, noc jest wszędzie, jeśli zaufać ilustracjom Marii Ekier, noc z pewnością jest w środku. Zaglądam ostrożnie do poetyckiego picturebooka i cieszę się, że wydawnictwo Hokus-Pokus po raz kolejny pokazuje jak stawiać dzieciom literackie wyzwania.

 Maria Ekier jest mistrzynią metafory, Agnieszka Wolny-Hamkało, wręcz przeciwnie, zarówno w prozie jak i poezji pozostaje blisko świata rzeczywistego, jego zmysłowych detali i całkiem przyziemnych atrybutów. Ten duet iskrzących przeciwieństw tworzy książkę nieoczywistą i tylko jakby przy okazji wpisującą się w schemat lubianych przez dzieci historii z nocnym backgroundem. Śledzimy noc w jej całodobowej wędrówce. Co robi kiedy jest ciemno? Gdzie bywa w ciągu dnia?  Za lustrem, w małej kwiaciarni, na dnie lodówki w Lidlu, w pojemniku na pościel, w nieudanych rysunkach. Noc w tych poetyckich opisach zaczyna dominować również po stronie dnia, tworząc tym samym całkiem przedziwny kalejdoskop zdarzeń. Ilustracje Marii Ekier świadomie przełamują tę nocną dominację. Czarne wnętrze zostaje domknięte bielą okładek, wyklejki, dwóch pierwszych i dwóch ostatnich stron oraz środkowej rozkładówki. Ta piękna symetryczność kolorów porządkuje chaos poetyckich opisów i przerabia na symbole to, co Agnieszka Wolny-Hamkało pięknie opisuje bogactwem epitetów.










 

10/08/2019

Ćśśś! Mamy plan / Trochę się zgubiłam / O nie, Dudusiu!


Ćśśś! Mamy plan / Trochę się zgubiłam / O nie, Dudusiu!, Chris Haughton, Dwie Siostry 2019.

Chris Haughton to po Jonie Klassenie kolejny Mistrz Oczu. Czarne, nieregularne źrenice w obowiązkowych białych obwódkach mówią nawet więcej niż oszczędny tekst. Ta biel to zresztą często jedyny biały element na stronie. Koncentruje uwagę, wręcz hipnotyzuje. Nie sposób oprzeć się urokowi gapiących się na nas bohaterów.

Kartonówki Haughtona w dużej mierze działają właśnie obrazem. Prawdopodobnie wystarczy jedno głośne czytanie, by kilkulatek mógł czerpać maksimum radości z samodzielnego kartkowania i śledzenia historii. Mamy tu kontakt z małym teatrem. Czterej panowie, psiak Duduś i mała sowa prowadzą nas do finału książek, skupiając na sobie prawie sto procent naszej uwagi. Dopiero po pewnym czasie, z tła pełnego różnorodnych konturów wyławiamy szczegóły: inne ptaki, skradającego się kota, mamę sowę. Haughton pokazuje tylko to, co chce pokazać. Jego oszczędne dekoracje nie odwracają uwagi od najważniejszego. Jest przy tym dowcipny, przenikliwy i pozwala czytelnikowi uczestniczyć w intrydze niemal na równych prawach z autorem, jednocześnie atrakcyjny finał, pozostawiając do końca wyłącznie do własnej wiadomości.

Mały człowieczek z "Ćśśś! Mamy plan" od pierwszej rozkładówki wydaje się znać rozwiązanie i jako jedyny rozumie, gdzie leży problem. Jesteśmy z nim, podskórnie czując, że kolejne HOP również nie przyniesie spodziewanego rezultatu. Ptak ucieka, grając bohaterom szpetnie na nosie. Każda próba złapania ptaka to mistrzostwo stopniowania napięcia, rozgrywające się aż w trzech scenach, a bliźniaczy tekst towarzyszący każdej próbie intensyfikuje wrażenia ze spodziewanej porażki bohaterów. Uwielbiam rytmiczne "Idziemy powolutku, idziemy po cichutku", które zaproponowała tłumaczka, w zamian za angielskie "tip-toe slowly, tip-toe slowly". Odczuwam pewne rozdwojenie, bo  obraz w "Ćśśś! Mamy plan" jest najbardziej samowystarczalny, przy czym tekst ze wszystkich trzech książek jest równocześnie najbardziej wdzięczny do głośnego czytania. Być może to jednak zaleta świadcząca o uniwersalności tego picturebooka. Uniewersalności, która przekłada się na szerokie spektrum odbiorców twórczości Chrisa Haughtona.

ps. Na trzeciej stronie okładki autor zawsze wieńczy dzieło adekwatnym cytatem z kogoś sławnego. Bezcenne.











3/26/2019

Teraz będziesz kurą



Teraz będziesz kurą, Barbro Lindgren, il. Charlotte Ramel, tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2019.

Po udanej premierze "Okropnego rysunku", Zakamarki  prą do przodu z kolejną książką o relacjach w rodzeństwie. Tym razem robi się nieco gorzko, choć nadal dowcipnie i z dystansem.

 W przestrzeni dziecięcego pokoju rozpoczyna się zabawa w odgrywanie ról. Pierwszy kontakt  z bohaterami to już spotkanie z wilkiem i kurą. Do końca książki, właściwie tylko odkryte łydki zdradzają, że mamy do czynienia z dziećmi. Utożsamienie postaci z rolą, za sprawą wyobraźni bohaterów i talentu ilustratorki następuje również w głowach czytelników. Niepostrzeżenie, pewne elementy scenografii przekształcają się i wyciągają nas poza cztery ściany pokoju. Jesteśmy na polanie. Łóżeczko z siatką staje się klatką dla kur, a tapczan, bazą wilka, wyposażoną we wszelkie wygody. Zbędne sprzęty znikają lub snują się po przestrzeni kartki jak zagubione w chaosie.

Wzajemna korespondencja słowa i obrazu wyprowadza nas z realistycznej historyjki i przenosi w baśniową utopię. Wprawdzie dialog wilka i kury pozornie nie wychodzi poza ramy dziecięcej przekomarzanki, ilustracje pokazują jednak postępujący tragizm sytuacji, w której kura godzi się na wszystkie pomysły wilka, ze skakaniem, gdakaniem i znoszeniem jaj włącznie. Kiedy sterta jajek sięga górnego marginesu strony, a wszędzie kręcą się kury i kurczaki, wilk nie ma wyjścia. Decyduje się na rozwiązanie ostateczne, czyli zjedzenie kury.

Barbro Lindgren i Charlotte Ramel nie oszczędzają ani bohaterów, ani czytelników. Drastyczny humor książki bardzo wyraźnie nawiązuje do prawdziwych sytuacji dziejących się między rodzeństwem, z czego być może w pełni sprawę zda sobie tylko dorosły odbiorca. Niemniej jednak temat zostaje wyciągnięty jak trup z szafy i nie pozostaje nic innego jak zmierzyć się z nim w zaciszu dziecinnego pokoju. Być może jakiś wilk dostąpi katharsis, a kura przestanie liczyć na złote jajo i weźmie swój los w swoje ręce. A właściwie skrzydła.









3/15/2019

Jak ciężko być królem


Jak ciężko być królem, Janusz Korczak & Iwona Chmielewska, Wydawnictwo Wolno 2018.

Kanoniczna, wizualna interpretacja postaci Króla Maciusia, w wykonaniu Jerzego Srokowskiego towarzyszy nam już od ponad półwiecza. Migdałowe, właściwie pozbawione tęczówki oczy, niemal niewidzące, melancholijne spojrzenie, długa szyja i duża głowa. Srokowski-lalkarz zasklepił odbiorców w myśleniu o Maciusiu jako o chłopcu-marzycielu, bezwolnej pacynce na scenie nietrafionych decyzji i manipulujących nim dorosłych. Czy Chmielewska odczaruje małego króla?

Chciałabym zobaczyć minę Korczaka, gdyby pokazać mu "nowego" Maciusia, czyli właściwie jego samego, skopiowanego z portretu, wybranego, przez samego Goldszmita, do pierwszego wydania książki w 1923 r. Dobrze skrojony, czerwony (może w nawiązaniu do barw narodowych) mundurek nabiera faktury, biały kołnierzyk lśni czystością jeszcze lepiej niż na sepiowej fotografii. Korczak patrzy śmiało. Jakby wiedział, że w XXI-wiecznej interpretacji swojej powieści stanie się Maciusiem. Odważnym chłopcem bez wad, ale i bez siebie dla siebie.

Iwona Chmielewska podjęła się trudnej misji. W toku przygotowań do obchodów 100-lecia niepodległości i związanej z nimi wystawy realizowanej przez Muzeum POLIN, stworzyła cykl obrazów, których celem było przybliżenie trudu jaki wiąże się z odbudową państwowości i władzy jako takiej. Kluczem miał być Korczak i "Król Maciuś Pierwszy", swoisty manifest odrodzeniowej ufnej nadziei na lepsze jutro, ubranej w powierzchowność małego dziecka. To z tych obrazów powstała książka, bazująca na cytatach z powieści Korczaka, oraz korespondująca z nią wystawa, która od listopada 2018 do lipca 2019 roku stanowi główną atrakcję Muzeum POLIN.

Chmielewska okazała się właściwą osobą na właściwym miejscu. Organizatorki wystawy - Anna Czerwińska i Tamara Sztyma - w jednej z rozmów przyznały, że ten wybór był niemal oczywisty. Skojarzenie Chmielewskiej z Korczakiem już od 2011 roku, czyli od premiery "Pamiętnika Blumki" jest jednoznaczne. Autorka nie omieszkała skorzystać z tego atutu. Nie dość że nowatorsko wykorzystała wizerunek Starego Doktora, naznaczając go i tak należnym mu piętnem tragicznego wojownika o sprawiedliwość, to jeszcze korzystając z okazji, zdecydowała się na wzajemne wywołanie "Jak ciężko być królem" i "Pamiętnika Blumki".

Wielopoziomowe ilustracje pozwalają dostrzec motywy graficzne obecne w "Blumce": niezapominajki, lilia, poliniowane kartki. Wreszcie sama dziewczynka. Ale jest też nowy, stale przewijający się motyw: korona - podczas gdy Srokowski unikał jej niemal jak ognia, Iwona Chmielewska używa korony jak swoisty fetysz. I jak każdy fetysz również korona Maciusia kończy tragicznie, na stałe wrośnięta w drzewo, na którym dwóch Korczaków - duży i mały - siedzą obejmując się i beztrosko machając nogami.

Autorka urywa opowieść zgodnie z jej dystopijnym scenariuszem, bo i sama dylogia Korczaka jest pierwszą lekcją gorzkiej prawdy, że z niektórymi decyzjami losu po prostu wypada się pogodzić. Książka dodatkowo zamknięta jest w ramach scenerii okna, które w otwierającej letniej odsłonie budzi nadzieję, zaś w kończącej, zimowej wizji opuszczonych chat jeszcze raz pozwala poczuć bolesny zawód niespełnienia.

Melancholijny król Maciuś z ilustracji Srokowskiego u Chmielewskiej nie odchodzi w niebyt. Autorka nie porzuca wizji bezradnego chłopca, jakby bała się, że jeśli bohater wykaże się większym hartem ducha, my czytelnicy, nie będziemy czuli powinności  wzmacniania go własnym optymizmem i pomysłami. Maciuś rośnie w siłę za naszą sprawą. Ma też specjalnego pomocnika - Starego Doktora.  Korczak w podwójnej roli wstępuje do książki o swoim własnym bohaterze. Rękawy jego fioletowego fartucha znowu przypominają o "Pamiętniku Blumki". Dzieci z sierocińca nie zostały same. Maciuś też nie.