Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okołoksiążkowo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okołoksiążkowo. Pokaż wszystkie posty

2/06/2020

8 urodziny Małej czcionki



Chyba z wiekiem staję się sentymentalna. Ostatnio zdarzyło mi się sprawdzić, kiedy powstał blog i zapamiętałam datę. 6 lutego 2012 roku byłam w zaawansowanej ciąży z naszym trzecim dzieckiem (na blogu wspominanym jako Sadzonka) i od niemal 10 lat udzielałam się aktywnie na forum gazetowym "Książki dziecięce i młodzieżowe". Kiedy trafiłam tam w 2003 roku jako młoda mama, rynek książki dziecięcej dopiero się odradzał, a ja siłą rzeczy czytelniczo bazowałam na rodzinnej biblioteczce starych wydań z lat 60/70/80 (stąd takie wpisy). Przyglądanie się temu procesowi było niezwykle fascynujące, ale też frustrujące, bo podaż nie nadążała za popytem. Każdy nowy, dobry tytuł stawał się okazją do zakupu. Wtedy naprawdę kupowało się niemal wszystkie godne posiadania nowości! Forum gazetowe napędzało apetyt i stwarzało okazję do dzielenia się informacjami. Każdy, kto miał możliwość spędzić tam trochę czasu w aktywnej fazie jego istnienia, z pewnością poczuł magiczną, wciągającą moc tego miejsca. Wymienianie się opiniami o książkach, rekomendowanie nowości, gorące dyskusje i uporczywe odpowiadanie na te same pytania, osób, którym nie chciało się skorzystać z wyszukiwarki. To był nałóg, który przez lata przekształcił się w pasję, a z pasji w Małą czcionkę. W między czasie zaczęłam współpracę z Rymsem, skończyłam świetną podyplomówkę o Literaturze dla dzieci i młodzieży na UW, gdzie poznałam mnóstwo fantastycznych osób, zostałam członkiem Polskiej Sekcji IBBY, a w zeszłym roku wsiadłam do szybkiego pociągu o nazwie plebiscyt Lokomotywa  i z grupą świetnych blogerów pomknęłam w nieznane. Od lat jestem uzależniona od książek dla dzieci i nie chcę tego rzucać.

Z okazji małoczcionkowych urodzin postanowiłam przygotować maleńką retrospekcję. Bo blog to proces, dojrzewanie, ciągła zmiana. Osiem blogowych wpisów z ośmiu lat. Ku pamięci.


11/30/2019

Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów



Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów, Barbara Gawryluk, Marginesy 2019.

Kiedy w piątek, 15 listopada szłam na spotkanie autorskie z Barbarą Gawryluk do biblioteki na Koszykowej nie spodziewałam się, że wsiąknę w jej książkę bez reszty. Po dwóch tygodniach czytania i wnikliwego przeglądania półek przestudiowałam zaledwie sekcję ilustratorek. Ilustratorzy dopiero przede mną.

Trudno przecenić ogrom pracy jaki Barbara Gawryluk włożyła w ten projekt. Pracy niezwykłej, potrzebnej, chroniącej od zapomnienia świat, który przechodzi do historii, rozpada się pod wpływem odpadających grzbietów, kruszącego się kleju, zaginionych okładek i naddartych stron. Powoli odchodzą twórcy, którzy dla powojennych pokoleń tworzyli pierwsze domowe galerie sztuki. "Ilustratorki, ilustratorzy" to książka dla wszystkich, nie tylko dla fachowców. Opowiada o życiu artystów, ich inspiracjach, sposobie pracy, problemach z jakimi się zmagali. Ciepłe, wnikliwe rozmowy z twórcami i ich rodzinami wydobyły na światło dzienne wszystko to co do tej pory skrywali pod maskami swoich prac.

Znajome okładki często nie przywołują w pamięci żadnych nazwisk. Częściej emocje i wspomnienia. Kiedy trafiłam do świata "Ilustratorek, ilustratorów" poczułam ogromną potrzebę odświeżenia, usystematyzowania, przejrzenia, porównania.  Mój księgozbiór rozproszony po kilku biblioteczkach wymagał porządnego przegrzebania. Postanowiłam wydobyć te najstarsze egzemplarze, zapomniane, często nie ruszane od lat. Nie chciałam, żeby lśniące wznowienia przyćmiły ich szaro-bure podniszczone okładki. Przez dwa tygodnie powstało dziesięć wpisów na Instagram, opatrzonych krótkimi cytatami z książki, które przewietrzyły małoczcionkowe zbiory. Popatrzcie.


Olga Siemaszko (1911-2000)




Maria Orłowska-Gabryś (1925-1988)




Ewa Salamon (1938-2011)




Teresa Wilbik




Bożena Truchanowska



Elżbieta Gaudasińska



Krystyna Michałowska



Janina Krzemińska (1927-1995)



Danuta Konwicka (1930-1999)



Leonia Janecka (1909-2003)


12/04/2017

Ten łokieć źle się zgina


Ten łokieć źle się zgina, Sebastian Frąckiewicz, proj. typ. Robert Oleś, proj. okł. Łukasz Zbieranowski, Wydawnictwo Czarne 2017.
(Emilia Dziubak, Piotr Socha, Bohdan Butenko, Jan Bajtlik, Józef Wilkoń, Rafał Wechterowicz, Bartłomiej Gaweł, Jan Kallwejt, Anna Halarewicz, Katarzyna Bogucka, Iwona Chmielewska)



Seria wywiadów ze śmietanką polskich artystów to ciekawy przyczynek do refleksji na temat kondycji rodzimych wydawnictw, kompleksach, sentymentach i niespełnionych marzeniach, ale dla mnie głównie okazja do usłyszenia głosu tych, którzy na co dzień mówią do nas nieco innym językiem.

Sebastian Frąckiewicz podjął się niezwykle trudnego zadania. Niektóre rozmowy ewidentnie idą jak po maśle, rozmówcy są przychylni, otwarci, sypią anegdotami, nie szczędzą szczegółów z życia osobistego i plotek ze środowiska. Są jednak tacy, którzy wyraźnie próbują zbyć nawet te najprostsze pytania. Można się tylko domyśleć, że wiele z tych trudniejszych nie doczekało się żadnej odpowiedzi. Frąckiewicz jest dociekliwym rozmówcą, profesjonalnym i dobrze przygotowanym. Problemy środowiska zdaje się znać od podszewki. Doskonale wie do kogo z jakim pytaniem uderzyć, przy czym pozostaje taktowny i otwarty na dialog. Jestem pod dużym wrażeniem ilości zgromadzonego materiału i stylu rozmowy i mimo że miejscami miałam poczucie pewnego hermetyzmu, jednocześnie jestem wdzięczna autorowi, że kierując książkę do szerokiego grona czytelników, nie pozbawił jej tych czysto środowiskowych wątków.

Odkładam "Łokieć" z poczuciem, że rozwiał wiele wątpliwościami, które nagromadziły się przez lata obcowania z pracami przepytanych przez Frąckiewicza ilustratorów. Chyba najwięcej odkryła przede mną Emilia Dziubak. Mam wrażenie, że już wiem skąd się bierze specyficzny dysonans, który sprawia, że jej prace jednocześnie męczą mnie i pozytywnie inspirują.
Jedno czego w książce zabrakło to przypisy, zwłaszcza te zawierające tytuły prac artystów. Pamięć ma to do siebie, że przemija. Podobnie jak popularność nawet tych najgłośniejszych książek. Zresztą swoistej diagnozy istotności, prawdopodobnie zupełnym przypadkiem, podjęła się Iwona Chmielewska. Poniższy cytat znakomicie podsumowuje nie tylko rozmowę z nią, ale tak naprawdę całą książkę i zamyka ją, na kilka stron przed faktycznym finałem:

"Obserwuję różne szkoły kształcące studentów zajmujących się książką i ilustracją. Młodzi ludzie robią różne rzeczy, ale rzadko tworzą coś ważnego o relacjach międzyludzkich. A to jest trudniejsze niż robienie kolejnej książki o kosmosie albo o zwierzętach. Przy czym te książki są przykładami dobrego designu. Jednak mało w nich serca czy duszy, sama nie wiem, jak to nazwać".
 

12/20/2016

Boże Narodzenie 2016


19 książek bez których zima nie byłaby zimą a Święta Świętami złożyło się na naszą książkową choinkę. Uwierzcie, że gdy rozłożyliśmy wszystkie na podłodze, drzewko było naprawdę imponujących rozmiarów. Może nawet większe od naszej żywej choinki, która jeszcze cierpliwie czeka na którymś z pobliskich iglastych straganów. I nie chodzi o to, że musicie mieć dokładnie te tytuły, żeby dopełnić świątecznego nastroju. Znajdźcie 19 własnych zimowo-świątecznych książek, a może 25 lub 40, ewentualnie tylko tę jedną i cieszcie się radosnym, adwentowym oczekiwaniem. Niech Święta przyniosą Wam radość, pokój oraz dużo czasu na czytanie.


Wanda Chotomska, "Dziesięć bałwanków"
Tove Jansson, "Zima Muminków"
Małgorzata Musierowicz, "Noelka"
Lucy Cousins, "Maisy's Snowy Christmas Eve"
Julia Donaldson, "Stick Man"
Zofia Stanecka, "Basia i Boże Narodzenie"
Astrid Lindgren, "Boże Narodzenie w Bullerbyn"
India Desjardins, "Wigilia Małgorzaty"
Raymond Briggs, "The Snowman"
Jean-Luc Fromental, "365 pingwinów"
Michael Bond, "Paddington i świąteczna niespodzianka"
Lotta Olsson, "Wierzcie w mikołaja"
Sven Nordqvist, "Gość na Boże Narodzenie"
Markus Majaluoma, "Tato, kiedy przyjdzie Święty Mikołaj?"
Jujja Wieslander, "Wigilia Mamy Mu i Pana Wrony"
Elsa Beskow, "Zimowa wyprawa Ollego"
Nick Butterworth, "Mroźna noc"
Sven Nordqvist, "Niezwykły Święty Mikołaj"
opr. zbior., "Moja pierwsza biblia"


7/19/2016

Uczymy się czytać



Nauka czytania to śliski temat. Zawsze znajdą się zwolennicy tej czy innej niezawodnej metody: sylabizowanie, głoskowanie, czytanie globalne. Mam oczywiście swoje zdanie wynikające z przeróżnych doświadczeń rodzicielskich i zawodowych, ale nie chciałam dzisiaj rozpoczynać wojny na argumenty.  Kilkanaście lat temu natknęłam się bowiem na zeszyty Aksjomatu. Towarzyszyłam wtedy Najstarszej w jej pierwszych krokach w nauce czytania. Ona miała cztery lata i fazę wrażliwą na litery, a ja dużo zapału, determinację, żeby nie czekać z czytaniem do szkoły i zero doświadczenia. Miałyśmy do dyspozycji trzy pierwsze zeszyty, które widać na zdjęciu powyżej, dwa tygodnie wakacji w Bieszczadach i wolny taras obok pensjonatu. Najstarsza wróciła do domu z podstawową umiejętnością czytania, czyli "bez polskich znaków", a ja z epokowym odkryciem, że to pisanie, a właściwie układanie słów, poprzedza czytanie. Kilka lat później z Tomkiem przeszliśmy tę samą drogę, z tym że nasz zestaw wzbogacił się o serię "Literki dla smyka". W te wakacje przyszła kolej na Sadzonkę.

Okazuje się, że liczni wydawcy/producenci zeszytów z zadaniami nie wymyślili od tamtej pory nic ciekawszego, bardziej inspirującego i lepiej dostosowanego do możliwości najmłodszych adeptów czytania. Siła "naszych" zeszytów tkwi w naklejkach. Nie trzeba mieć dobrze wyćwiczonej ręki, żeby właściwie rozpoznawać kształty liter i kojarzyć je z głoskami. Nie trzeba umieć czytać, żeby złożyć wyraz z liter.

Zeszyty, na których uczyła się Najstarsza bazowały na małych literach drukowanych. Ten wybór od razu podnosił poprzeczkę trudności, ponieważ dzieci w tym wieku zwykle lepiej kojarzą duże litery.





Dzisiaj Aksjomat wprowadza powoli zeszyty specjalnie pomyślane dla przedszkolaków, w których arkusik z naklejkami zasiedlają tylko wielkie litery. Wśród zadań pojawia się też więcej podpowiedzi wyróżnionych białym drukiem. (Poniżej przykład z "Literek przedszkolaka")


Entuzjazm z jakim czterolatek uczy się czytać jest nie do przecenienia i trudny do powtórzenia w szkole podstawowej, kiedy mozolne głoskowanie i sylabizowanie bywa największą męką. Liczba zakupionych przez nas zeszytów, które widzicie na zdjęciu nie wynika z moich chorych ambicji, ale z tego, że Sadzonka na rzecz "literek" porzuciła prawie wszystkie aktywności, łącznie ze znacznym odchudzeniem czasu na wspólne czytanie. Szukamy też gier słownych na internecie. Są równie atrakcyjne jak przyklejanie naklejek. Żadne książeczki ze szlaczkami i pisaniem nie budziły wśród moich dzieci takiego zainteresowania. Powiedzmy szczerze, wrzucanie do jednego worka kaligrafii i nauki czytania to wylewanie dziecka z kąpielą. Warto te dwie rzeczy zawczasu od siebie oddzielić.


Z Sadzonką jako pierwszą, bezpośrednio po Aksjomacie sięgnę po pierwszy poziom serii "Czytam sobie". Ciekawa jestem czy starczy jej cierpliwości i chęci. Nie zdziwię się jednak, jeśli na samodzielne czytanie książek przyjdzie nam jednak jeszcze poczekać.



5/01/2016

Tu dziecko, a tam my?



28 kwietnia 2016 r.
Dyskusja o współczesnej polskiej książce dla dzieci
Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa 


Przez niemal trzy miesiące w warszawskiej galerii Zachęta można było oglądać wystawę poświęconą współczesnej polskiej ilustracji dla dzieci. Co proponuje obecnie książka dziecięca, a nade wszystko książka obrazkowa, można było sprawdzić, korzystając z interaktywnych prezentacji stworzonych z myślą o najmłodszych zwiedzających, biorąc udział w spotkaniach autorskich oraz przeglądając książki, zgromadzone w czytelni. O dużym zainteresowaniu tematem świadczył rozgłos wydarzenia oraz tłumy zwiedzających w każdym niemal wieku.

W ramach podsumowania wystawy w czwartek 28 kwietnia odbyła się dyskusja panelowa "Tu dziecko, a tam my?". W sali multimedialnej Zachęty zgromadziło się kilkadziesiąt osób zainteresowanych szeroko pojętym zagadnieniem projektowania książkowego. Zakres zaproponowanych tematów wyglądał następująco:
  
Jak powinna wyglądać wartościowa książka dla dzieci i jak ją zanieść pod strzechy? Czy „zbyt dużo designu” w publikacjach dla najmłodszych odstrasza rodziców? Jak dzieci reagują na trudniejsze estetycznie ilustracje? W jaki sposób w Polsce promowane są wartościowe książki dla dzieci?

Zebrani na sali profesjonaliści mieli podjąć wyzwanie odpowiedzenia na powyższe problemy, a zgromadzona publiczność podjęcia dyskusji. Dość szybko okazało się, że mimo optymistycznych założeń temat rozmowy powoli zboczył z zagadnienia dobrej książki dla dzieci na zupełnie subiektywne pole gustów  i osobistych preferencji. Dyskusję zdominowała zaś opinia obecnej wśród rozmówców Doroty Jareckiej, która na łamach Gazety Wyborczej wyraziła kilka tygodni wcześniej wątpliwość, czy problemem współczesnej książki nie jest to, że zawiera ona „za dużo designu”. Opinia Jareckiej nadała ton całej dyskusji i mimo dużych starań reszty gości, by zachować merytoryczny ton rozmowy, Beata Jewiarz – moderatorka spotkania – bardzo wyraźnie dała się zelektryzować wątkiem możliwego przesytu książką zbyt ambitną.

Dla przeciwwagi Joanna Olech zwróciła uwagę na stale obecny pierwiastek kiczu, który „ jest przymilny i kokietuje dziecko” z półek supermarketów i lokalnych straganów. To również z jej ust padły chyba najważniejsze słowa w tej dyskusji:


„Nie jest naszym zadaniem promować wypromowane. Naszym zadaniem jest wspierać książkę, która stawia opór”. 


Na szczęście w toku dyskusji padły także stwierdzenia, choć może niezbyt wyraźnie zaakcentowane, że książki, które trzeba wspierać stanowią dość szerokie spektrum wydawnicze, w którym mieszczą się zarówno książki środka jak i książki artystyczne. Klęska urodzaju oznacza przecież możliwość wyboru zgodnie z własnym gustem i preferencjami.

Rozmówcy podjęli też próbę rozważenia sposobów dotarcia do środowisk, dla których dostęp do ambitnej literatury jest o wiele  trudniejszy. Zgodnie z przewidywaniami skupiono się głównie na działalności bibliotek. Zabrakło niestety czasu na rozważania na temat książki wieloadresowej, a zwłaszcza tego jak z książką ambitną dotrzeć do rodziców, pierwszych pośredników między autorem a dzieckiem.

Z kuluarowych rozmów wynikło, że dyskusja pozostawiła pewien niedosyt wśród publiczność, która z uwagi na brak czasu nie miała możliwości przedstawienia własnych argumentów. Osobiście wyszłam z Zachęty z poczuciem otwartych tematów, które domagają się kolejnych  spotkań i okołoksiążkowych inicjatyw promocyjnych, a także z nadzieją, że hasło „za dużo designu”, które mimowolnie stało się etykietą zakończonej już dyskusji w Zachęcie, będzie rodzajem prowokacji, a nie faktycznym postulatem.

12/12/2014

Lussekatter, czyli przysmaki św. Łucji

Macie ochotę na bułeczkowe szaleństwo w poranek św. Łucji? Poniżej nasz domowy przepis na Lussekatter. Jak dobrze, że jutro sobota! Poranne pieczenie będzie można zacząć chwilę później niż w ubiegłych latach. Zatem do dzieła! I do zobaczenia przy porannej kawie z bułeczkami. Nasza domowa św. Łucja już szykuje wieniec.

Przepis na szafranowe bułeczki (ok. 30 sztuk)


650 ml mleka
niezbyt czubatą łyżeczkę nitek szafranu (to właśnie jemu bułeczki zawdzięczają swój złotawy kolor)
30 dag świeżych drożdży
150 dag roztopionego masła
1 kg pszennej mąki
2 płaskie łyżeczki kardamonu
8 łyżek cukru
łyżeczkę soli
2 jajka
duże rodzynki i roztrzepane jajko z odrobiną mleka do posmarowania bułek


1. Wieczorem poprzedniego dnia zagotować mleko z szafranem.
2. Przygotować rozczyn z drożdży, odrobiny mleka, łyżki mąki i cukru.
3. Kiedy mleko przestygnie, dodać roztrzepane jajko, masło i cukier.
4. Mąkę, sól i kardamon oraz mleko i rozczyn drożdżowy zagnieść (mikserem) dosyć długo, aż ciasto będzie gładkie i lśniące. Pod koniec dodać jeszcze troszeczkę mąki, aby zbytnio się nie kleiło. Następnie odstawić do lodówki na noc, nie pozwalając mu zbyt szybko wyrosnąć.
5. Pobudka. Włączyć piekarnik, żeby nagrzał się do temperatury 180˚C. W tym czasie roztrzepać sparzone już poprzedniego wieczoru jajko z mlekiem i wyjąć ciasto z lodówki.
6. Po krótkim wyrobieniu podzielić ciasto na niewielkie kawałki, uformować wałeczki długości ok. 40 cm, grube na jeden palec. Następnie wykręcając je równocześnie w przeciwne strony z obu końców uformować charakterystyczne esowate bułeczki. Odłożyć na blachę do napuszenia.
7. Przygotowanie kolejnej blachy (12 bułeczek) zajmuje ok. pół godziny, czyli dokładnie tyle, ile potrzebują poprzednio przygotowane bułeczki aby „dojść”. 
8. Powbijać w sam środek zwojów (po dwie rodzynki na bułeczkę) i wysmarować roztrzepanym jajkiem.
9. Włożyć do piekarnika na ok. 20 minut.
10. Gotowe porcje odłożyć na kratce do wystudzenia. 
11. Czas przygotować kawę  (tego dnia kawę piją wszyscy bez wyjątku! :)) i ruszyć ze św. Łucją do sypialni domowników. 

Smacznego!

12/02/2014

Adwent


Tegoroczny kalendarz adwentowy jest u nas książkowy. Czerwono-białe rękawiczki bezsprzecznie nie wróżą nie wiadomo jakich rewelacji, bo i faktycznie koncepcja została tym razem zrealizowana na kolanie, ale nie dajcie się zwieść. Dysponując torbą słodyczy i dyżurnym zestawem rękawic postanowiliśmy zrobić coś z niczego i chyba się udało.

Co wieczór wkładamy do kolejnej skrytki małą karteczkę z cytatem z domowego księgozbioru. Jedno zdanie, które nie demaskuje od razu rozwiązania, ale jest na tyle charakterystyczne, żeby nie trzeba było szukać bez końca. Na pierwszy ogień poszła "Księga Ludensona" i "Pan Jaromir na tropie klejnotów". (Poszło szybko. Dzisiaj chyba podniesiemy poprzeczkę). Następnie należy odnaleźć książkę na półce, a w niej kolejną zagadkę dotyczącą miejsca ukrycia słodkiej niespodzianki. Wczoraj okazało się, że druga zagadka była o wiele trudniejsza. Szukanie trwało dobry kwadrans.

Ciągle mam niedosyt okołoksiążkowych kalendarzy adwentowych, choćby takich jak dostępne zagranicą okienkowe kalendarze z "Ulicą Czereśniową" Rotraut Susanne Berner albo "Mysią" Lucy Cousins, które za drzwiczkami kryją drugie dno historii rozgrywającej się na obrazku. Albo popularne w Niemczech kalendarze z zagadkami dla najmłodszych, zadaniami plastycznymi lub historyjkami na każdy dzień. Nade wszystko jednak w zalewie tandetnych kalendarzy adwentowych z Monster High (sic!) i Gwiezdnymi wojnami brakuje mi motywów biblijnych, żeby nie zapomnieć na co czekamy.

Moje dzieci rozsmakowały się w obchodzeniu Adwentu: co roku inny niespodziankowy kalendarz, poranne roraty z lampionami, wieniec adwentowy, pierniczki. Pamiętam z dawnych czasów, że Adwent miał posmak Wielkiego Postu, z poważnymi rekolekcjami w dusznej kaplicy warszawskiego blokowiska. Bez atrybutów radosnego oczekiwania było zupełnie inaczej. Smutne status quo przełamywał czasem czekoladowy kalendarz ze słodką kosteczką na każdy dzień. Jedyna przyjemność postnego Adwentu lat 80.

Myślę nad cytatem na dziś. Może ten: "Tygodnie upływały bardzo szybko i do Wigilii nie pozostało już wiele dni, a ciągle jeszcze było sporo do zrobienia przy mikołajowej maszynie". Oj, sporo.

10/10/2014

Puzzle narracyjne


Puzzle Tuwima
"Okulary"
Trefl 2011

Tak, to już było.  Katarzyna Bogucka dodała puzzle do zilustrowanej przez siebie "Lokomotywy" Tuwima, przy okazji wydzierając Szancerowi monopol na jedyną słuszną interpretację artystyczną wiersza. Naraz okazuje się, że polski Trefl również zrealizował podobny projekt. Nie dołączył jednak puzzli do książki, wręcz przeciwnie, w komplecie z układanką znajduje się zaledwie obrazkowa instrukcja z treścią wiersza i motywami obrazkowymi odwzorowującymi istotne fragmenty treści.




Pozwólcie, że nie odniosę się do artystycznej warstwy układanki, uwiodło mnie w niej jednak coś innego. Puzzle układają się w sekwencję wydarzeń bardzo sugestywnie opisujących to, co dzieje się w wierszu. Wygląda to trochę jak w "Mamie Mu", kiedy krowa zjeżdża na sankach i obserwujemy poszczególne etapy jej ekstremalnego popisu. Jeden puzzel - jedna scena. Możliwość słuchania i układania jednocześnie świetnie sprawdza się u maluchów. Zresztą ten motyw narracyjny stale ćwiczą dzieci w edukacji Montessori, poczynając od cyklu życia motyla na ewolucji świata kończąc.

12/20/2013

Kapitan


Przedświąteczny szał jeszcze się u nas nie zaczął. Zakupy, sprzątanie, sałatka, sernik, śledź i inne wiktuały dopiero przed nami. Nawet nasza choinka stoi jeszcze gdzieś na choinkowym straganie i czeka, czeka, czeka... O Świętach przypominają spotkania opłatkowe w instytucjach edukacyjnych, mejle z życzeniami od znanych i nieznanych oraz kalendarz adwentowy, który nieuchronnie zbliża się do końca. Tymczasem my, nie poddając się zbiorowej histerii, sięgamy po planszówki.

Kapitan to gra, która regularnie wywołuje u mnie nostalgiczne drżenie serca. Niesie ze sobą klimat lat 80. oraz świadomość, że żeby przystąpić do gry potrzeba dobrych kilku minut przygotowań. Faktycznie, jak na tamte czasy gra obfitowała w dodatkowe elementy, które wymagają posegregowania i starannego ułożenia. Na moich dzieciach nie robi to już żadnego wrażenia, biorąc pod uwagę, że przygotowanie byle jakiej współczesnej gry zabiera swobodnie dziesięć minut, a przypomnienie sobie wszystkich reguł kolejne dziesięć. Ostatnio odnoszę wrażenie, że możliwie największe skomplikowanie reguł dobierania kart i ruchów pionków jest ambicją niektórych twórców gier. Dobitnym przykładem jest dla mnie Grunwald, a ostatnio Łazienki Królewskie, w które nie sposób swobodnie grać, bez ciągłego odwoływania się do instrukcji, o podliczeniu punktów na koniec, już nie wspominając.

Kapitan, jak przystało na peerelowską grę dla dzieci nie stwarza wielu barier. Mimo to sześciolatkowi gwarantuje spokojną rozrywkę, w której o wszystkim decyduje rzut kostką. Poruszając pionek po planszy, zbieramy karty z obrazkami, kompletując tym samym swój zestaw czterech statków (parowiec, kuter, żaglowiec, pasażerski). Kto pierwszy ułoży kompletny zestaw, wygrywa. Rozgrywkę urozmaicają dodatkowe karty, które pomagają (bezbłędna nawigacja, doskonałe warunki atmosferyczne) lub przeszkadzają (sztorm, zderzenie statków) w osiągnięciu celu.

Wygląda na to, że upływ czasu nie pozbawił gry tych zalet, które doceniałam sama, będąc kilkulatkiem. Dziś ma w sobie dodatkowo ten retro smaczek, który dzieci dostrzegają w szaroburych kostkach, instrukcji wydrukowanej na papierze z makulatury i pionkach, które niekoniecznie trzymają się przypisywanych im kolorów. W porównaniu z chińskim plastikiem wypadają blado. A może właśnie wręcz przeciwnie.