Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dla chłopców. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dla chłopców. Pokaż wszystkie posty

6/22/2020

Mój przyjaciel Percy, Buffalo Bill i ja


Mój przyjaciel Percy, Buffalo Bill i ja, Ulf Stark, il. Magdalena Kucharska, tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2020.

 To już kolejne nasze spotkanie ze szwedzką trylogią na motywach wspomnień Ulfa Starka, z dzieciństwa spędzonego na przedmieściach Sztokholmu. Trzecie, ostatnie i jak zwykle bardzo "chłopakowe".
  
Kiedy ktoś mnie pyta o książkę dla chłopca, zawsze na pierwszym miejscu wskazuję "Percy'ego". Mimo wielu krytycznych opinii z jakimi się spotkałam, że obsceniczna, że brzydkie słowa i nieodpowiednie wzorce zachowań, to właśnie tę nieskrępowaną niegrzeczność traktuję jako jej podstawowy atut. Stark faktycznie bardzo niebezpiecznie lawiruje na granicy dobrego smaku, jednak autentyczność i pewna przyjemna chropowatość świata przedstawionego sprawia, że od kilku lat czytam go swoim dzieciom z prawdziwą przyjemnością.

Trylogia Ulfa Starka to po prostu literatura inicjacyjna, z całą nieporadnością, jaka towarzyszy chłopakowi wchodzącemu właśnie w zwariowany, pełen kompleksów i ideałów wiek nastoletni. Autor mierzy się z własnym dojrzewaniem, przypadającym na lata 50. XX wieku, z niebywałą lekkością. Pierwszoosobowa narracja w czasie przeszłym nie pozostawia złudzeń, że bohater i autor to ta sama osoba, ale Stark idzie o krok dalej. Przedstawia czytelnikom nie tylko perspektywę nastoletniego, szczerze naiwnego siebie sprzed lat, ale przecedza wszytko przez sito ironii powstałe z biegiem lat.

Przez wszystkie części serii z przyjemnością obserwowałam ewolucję jaką przechodziła przyjaźń Ulfa i Percy'ego. Dość szybko okazało się, że naiwny Ulf i cwany Percy to mieszanka wybuchowa, która potrzebuje czasu, by stworzyć razem coś dobrego. I faktycznie tak się dzieje, mimo że w praktyce obu chłopców więcej dzieli niż łączy. Autor serwuje czytelnikom ciekawą próbkę rozwarstwienia szwedzkiego społeczeństwa, które niedostrzegalne dla bohaterów, w realny sposób dawało o sobie znać w wielu aspektach ich wspólnego funkcjonowania. Dziecięcy narrator stoi obok Ulfa, zadbanego dziecka dentysty, któremu do szczęścia brakuje co najwyżej trochę więcej swobody.  W tym samym czasie dorosły Ulf Stark bardzo czujnie, choć delikatnie sugeruje czytelnikom, że przedwcześnie dojrzały Percy musi się w tym czasie mierzyć z niezaradnym życiowo ojcem i obojętną, zamkniętą we własnym świecie matką. Ta podwójna perspektywa to kolejny powód dla którego po trylogię Ulfa Starka po prostu trzeba sięgnąć.

Przy tym wszystkim, świat powieści napisanej w latach 90. XX wieku, nadal pozostaje światem uniwersalnym, do którego każde dziecko może się odwołać i, wbrew moim początkowym sugestiom, dotyczy to nie tylko chłopców. To świat nieskrępowanej zabawy, nieograniczonych marzeń, prostoty i radości płynącej z najprostszych rzeczy. Świat, który wspominamy i jakiego po cichu byśmy chcieli dla własnych dzieci.

Ps. Rysunki do polskiego wydania z gracją i prostotą stworzyła Magdalena Kucharska. To taki nieimportowany (sic!) element, który jest dodatkowym, dużym atutem książek.


1 część
>> Magiczne tenisówki mojego przyjaciela Percy'ego<<

2 część
 >>Mój przyjaciel szejk w Stureby<<










 

1/17/2018

Cwana ciotuchna

Cwana ciotuchna, David Walliams, il. Tony Ross, tł. Karolina Zaremba, Mała Kurka 2017.

Tak się złożyło, że powieści Davida Walliamsa startują w Polsce właściwie z czystą kartą. Jej autora nie znamy z telewizyjnych show, nie wyskakuje też z kolorowej prasy przeglądanej pospiesznie w poczekalni u dentysty. Nie przychodzi nam więc do głowy zastanawiać się, czy jego książki warte są coś więcej ponad milionowe nakłady, które co roku osiągają nowe tytuły spod jego pióra. Jak na tym wychodzi?

Nie dalej jak kilka lat temu, przy okazji premiery "Babci rabuś", rozpętała się w Internecie (i nie tylko) dyskusja, w której pojawiły się zarzuty, że książka przekracza granicę dobrego smaku, kpiąc ze starości i jej przywar. Jednocześnie to właśnie tym tytułem Walliams zapoczątkował swoją karierę pisarza dla dzieci i iście brytyjskim poczuciem humoru podbił wyspiarski rynek wydawniczy. Czy w Polsce byliśmy gotowi na taką konwencję? Być może tak, mając na uwadze, że Jaś Fasola i Monthy Python zyskali już dawno sławę i uznanie, a być może jednak nie, skoro mało kto docenił, że ostatecznie książka z sukcesem zasypuje międzypokoleniową lukę, w zabawny sposób pokazując, jak wiele dobrego płynie z relacji babcia - wnuczek.

Na półce z literaturą middle grade, przeznaczoną dla samodzielnie czytających, niezbyt zaawansowanych czytelników, Walliams nie ma sobie jednak równych, zwłaszcza mając na uwadze stały apel Joanny Olech, żeby nie tracić chłopców dla książek. Książki Walliamsa w dużym stopniu przyciągają uwagę właśnie męskiej części czytelników. Jednak nie popadajmy w seksizm, bo kloaczne klimaty, silnie eksploatowane w "Babci rabuś", nie są domeną wszystkich jego tytułów. Walliams wydaje się przy tym, mimo podobieństwa stylu, bardziej przystępny niż Roald Dahl, który od dziesięcioleci należy do klasyki literatury dziecięcej w Wielkiej Brytanii, a w Polsce nadal znany jest głównie za sprawą ekranizacji "Matyldy" oraz niedawnej, drugiej już zresztą, "BFG: Bardzo Fajnego Giganta" (osobiście wolę "Wielkomiluda" w podaniu Michała Kłobukowskiego).

"Cwana ciotuchna" jak przyznał niechętnie mój syn, zagorzały fan Walliamsa, należy do słabszych powieści autora, jednak nawet mimo dość przewidywalnej, jednowątkowej fabuły ma wszystkie te cechy, które przykuwają uwagą do ostatniej strony. Po raz pierwszy akcja zostaje osadzona w przeszłości, w starym angielskim dworze, gdzie w garażu stoi zabytkowy rollce royce, a po starych lochach ugania się duch małego kominiarczyka. W polskim tłumaczeniu nie rozpoznamy w jego głosie londyńskiej gwary cockney, ale polska stylizacja językowa jest równie udana. Walliams bardzo dynamicznie prowadzi fabułę, świetnie wplata dialogi i bez uszczerbku dla akcji opisuje smaczki i wszelkie szczegóły. Umiejętnie lawiruje na granicy akceptowalnych zasad i norm, które nawet we współczesnej książce dla dzieci nadal mają znaczenie, jak na przykład nieco kontrowersyjny opis tortur, które ciotka Alberta serwuje głównej bohaterce.

Walliams nie boi się zaskakiwać i właśnie tym zjednuje sobie dziecięcą uwagę. Jest nieprzewidywalny aż do samego końca i, niczym sprawny showman, aż do ostatniej chwili potrafi utrzymać czytelnika w napięciu, nierzadko puszczając przy tym do niego oko, tak jak w posłowiu książki, gdzie bez zażenowania sugeruje, że być może to nie on sam, ale anonimowy ghost writer jest autorem powieści.

Gruby tom "Cwanej ciotuchny" (przeszło 400 stron), brawurowo zilustrowany przez Tony'ego Rossa, czyta się szybko i miło. Dla wielu dzieci to właśnie Walliams może stać się przepustką do sięgnięcia po inne książki. I wcale niekoniecznie mądrzejsze czy bardziej ambitne. Przecież każdy z nas lubi czytać dla przyjemności.


5/10/2016

Franek Einstein


Franek Einstein
Jon Scieszka
il. Brian Biggs
tł. Michał Zacharzewski
Wilga 2016














Mam wrażenie, że powoli zbliża się czas na zebranie w całość wszystkich chłopakowych książek do samodzielnego czytania, o których pisałam na Małej czcionce. Zanim jednak zbiorę siły i ten podniosły moment nastąpi, kilka słów o serii, na którą czekałam już od pewnego czasu, obserwując z zazdrością jej sukcesy na amerykańskim rynku.

W Polsce z twórczością Jona Scieszki mieliśmy dotąd okazję spotkać się tylko raz, w 2002 roku, kiedy ukazał się jeden z jego licznych picturebooków stworzonych w duecie z Lanem Smithem: "Prawdziwa bajka o 3 małych świnkach" (podgląd u Zorro). Książka, wydana przez mało znaną oficynę Kagra, praktycznie przeszła bez echa, pozostawiając wielu z nas nieświadomymi prestiżu, jakim ci autorzy cieszą się za wielką wodą.

Tymczasem Franek Einstein to już całkiem inny rozdział w twórczości Jona Scieszki, a również w Polsce zupełnie niespotykany dotąd typ książki dla dzieci. Najbliżej Frankowi do "Amelii i Kuby" Rafała Kosika, ale od polskiej serii różni go konstrukcja typowa dla książek dla początkujących czytelników: krótkie rozdziały, narracja w czasie teraźniejszym skoncentrowana na dialogach, proste zdania i co najważniejsze duża liczba diagramów i ilustracji. "Franek Einstein" oprócz tego, że ma zachęcić do czytania, wprowadza w podstawy terminologii z zakresu fizyki, chemii i robotyki. Robi to z wdziękiem i lekkością typową dla amerykańskich książek, bawiąc jednocześnie wątkami typowymi dla powieści fantastycznej i okraszając wszystko dowcipem bynajmniej nie kloacznym.

Tomek dał się porwać Frankowi bez szczególnej namowy, jednak przeczytanie prawie dwustustronicowego tomu zajmuje mu więcej niż chwilę. Seria przeznaczona jest dla czytelników z grupy tzw. middle grade (8-13 lat), co oznacza że ci młodsi, mimo przyjaznej konstrukcji książki, muszą trochę bardziej się skoncentrować i przestawić na myślenie nieco bardziej abstrakcyjne.

Bardzo mi się podoba oryginalna szata graficzna serii, zaprojektowana przez niewydawanego dotąd w Polsce Briana Biggsa. Projekt utrzymany jest w spójnej konwencji, począwszy od "motywu atomu" (pierwszy tom) przewijającego się od okładki po winiety w nagłówku rozdziału, na projekcie strony internetowej kończąc. Atrakcyjności wizualnej dodaje też fakt, że każdy tom utrzymany jest w innej kolorystyce, nie tylko na okładce, ale również wewnątrz. Na końcu książki znalazł się również dodatek w postaci krótkiego słowniczka pojęć naukowych zastosowanych w książce oraz kilka dowcipnych ciekawostek.




3/09/2016

Hej, Jędrek!


Hej, Jędrek!
Rafał Skarżycki & Tomasz Lew Leśniak
Nasza Księgarnia 2015










Podejrzewam, że dla wielu z Was najlepszą zachętą do przeczytania "Jędrka" będą nazwiska autorów (twórcy "Jeża Jerzego" i "Tymka i Mistrza"), dla mnie była nią formuła powieściokomiksu. Od minionych wakacji zręcznie manewruję pomiędzy różnymi tytułami tego gatunku (sic!), wyłuskując perły, omijając rafy, a czasem zwyczajnie na nie wpadając. A wszystko po to, żeby Tomek mógł: po uszy wpaść do "13-piętrowego domku na drzewie", bez entuzjazmu przyjąć "Dziennik Cwaniaczka", zignorować "Kapitana Majtasa" i zakochać się w "Hej, Jędrku!". Skoro może być śmiesznie, atrakcyjnie wizualnie, ciekawie fabularnie, a w dodatku pięknie po polsku i w rodzimych realiach, to nie sposób wzgardzić. Udomowiliśmy więc "Jędrka" i zrobiliśmy mu miejsce na półce, mając na względzie kolejne tomy, które już w przygotowaniu.

Bez przesady mogę powiedzieć, że leży przede mną kandydat na bestseller. Swoją drogą, jestem bardzo ciekawa jak kształtują się statystyki sprzedażowe "Hej, Jędrka!". Pamiętając jakim zainteresowaniem cieszył się zaimportowany na nasz rynek "Dziennik Cwaniaczka", spodziewałabym się, że w tym wypadku potencjalnych odbiorców nie powinno zabraknąć. "Hej, Jędrek!" skrzy się inteligencją, humorem i bardzo starannym językiem, zgrabnie i przekonująco osadzonym w gwarze szkolnej. Czuć wyraźnie, że sukces Rafała Skarżyckiego opiera się nie tylko na dobrze i zaskakująco sformułowanej fabule, ale przede wszystkim na perfekcyjnie dopracowanych szczegółach. Strona tekstowa i graficzna są ze sobą integralnie połączone i w zasadzie nie da się przeczytać nie oglądając. Ten typowy dla powieściokomiksu zabieg jest tym, czym mój syn dał się przekupić literaturze i co gwarantuje mu dobrą zabawę przy książce. Tu kolejny ukłon w stronę duetu autorskiego, którego lata współpracy zespoliły w świetnie działający zespół.

Fabuła sama w sobie jest w przypadku "Hej, Jędrka!" dość typowym splotem sytuacji domowych, szkolnych i zaskakującej intrygi o charakterze kryminalnym. Wszystko oplecione jest dość szczelnie nicią zwykłych, chłopięcych problemów i emocji, które na szczęście nie łączą się, jak w przypadku wielu książek dla tej grupy wiekowej, z tematyką wydalniczo-kloaczną. I może właśnie dzięki temu, "Jędrek" skradł u nas w domu serce wszystkich powyżej ósmego roku życia. Trzymam kciuki za sukces serii i czekam z niecierpliwością na zbliżającą się wielkimi krokami premierę zbiorowego wydanie komiksów "Tymek i Mistrz". Kultura Gniewu zapowiada się na przełom marca i kwietnia tego roku.






8/23/2015

13-piętrowy domek na drzewie


13-piętrowy domek na drzewie
Andy Griffiths & Terry Denton
Nasza Księgarnia 2015

















Lubię zawijać do nowych, książkowych portów, a zwłaszcza  do tych mało oczywistych i bardzo zaskakujących. Czuję, że jestem właśnie na zupełnie nowym szlaku. Z takiego właśnie nowego portu pochodzi „13-piętrowy domek na drzewie”. Jeżeli znacie „Dziennik cwaniaczka”, „Koszmarnego Karolka” albo „Monstrrrualną erudycję”, „Domek” możecie postawić na tej samej półce. Dla mnie było to pierwsze zetknięcie z jej zawartością i, mimo początkowych obaw, okazało się być miłym zaskoczeniem.
 

Kiedy wyszło na jaw, że czytelnicze problemy Tomka wynikają nie z lenistwa ani niechęci do książek, ale z ukrytej, poważnej wady widzenia, zaczęliśmy intensywną rehabilitację i gruntowny przegląd książek do samodzielnego czytania. Na początkowym etapie w odstawkę poszły te z małym stopniem pisma i takąż interlinią. Szybko okazało się, że trudno pogodzić tematyczne ambicje siedmiolatka z ofertą książek dostatecznie czytelnych i niemęczących oczu. Moje nadzieje pokładane w komiksach okazały się płonne. Krótkie frazy nie rekompensowały zbyt wielu rozpraszających szczegółów, małych liter i niezbyt czytelnych krojów. Wraz z postępem rehabilitacji mogliśmy sobie jednak pozwolić na coraz więcej. Strzałem w dziesiątkę okazał się powieściokomiks.
 

W gronie wszystkich prykająco-bekających książek dla chłopców, „13 piętrowy domek na drzewie” to powieść iście salonowa, choć nie odchodząca zbyt daleko od głównego nurtu. Tomek gustujący w absurdalnym poczuciu humoru rodem z Pratchetta, którego w „Domku” nie brakuje, śmiał się na tylnym siedzeniu samochodu już od pierwszych stron. Powieść autotematyczna, w której Andy – autor i Terry – ilustrator mieszkają razem w domku na drzewie  i w natłoku rożnych niesprzyjających okoliczności próbują napisać nową książkę, ma w sobie urok rollercoastera o wyjątkowo ekstremalnej trasie. Tempo nie zwalnia do ostatniej strony i to uważam za zasadniczy plus. Są oczywiście i inne: choćby szczegółowo rozrysowany schemat domku, który niesamowicie działa na wyobraźnie nie tylko kilkulatka. Bez problemu można się doliczyć wszystkich trzynastu pięter, na których zlokalizowane są m.in. takie atrakcje jak fontanna z oranżadą, kręgielnia czy podziemne laboratorium.
 

Biorę tę książkę ze wszystkimi beknięciami i glutami (których na szczęście nie ma za wiele). Z lubością odkrywam żarty słowne typu kotnarek, ale nie gardzę także przygodami Superpalca, który z palcem w nosie (sic!) poradzi sobie z zatkanym nosem. A niech tam! Wybaczę również autorom nawiązanie (być może przypadkowe) do innej autotematycznej powieści dendrologicznej - „Magiczny domek” Bianki Pitzorno. Rozbawieni do łez oboje z Tomkiem szykujemy się na kolejną część: „26-piętrowy domek na drzewie”. Oczywiście do samodzielnego czytania.