1/17/2018

Cwana ciotuchna

Cwana ciotuchna, David Walliams, il. Tony Ross, tł. Karolina Zaremba, Mała Kurka 2017.

Tak się złożyło, że powieści Davida Walliamsa startują w Polsce właściwie z czystą kartą. Jej autora nie znamy z telewizyjnych show, nie wyskakuje też z kolorowej prasy przeglądanej pospiesznie w poczekalni u dentysty. Nie przychodzi nam więc do głowy zastanawiać się, czy jego książki warte są coś więcej ponad milionowe nakłady, które co roku osiągają nowe tytuły spod jego pióra. Jak na tym wychodzi?

Nie dalej jak kilka lat temu, przy okazji premiery "Babci rabuś", rozpętała się w Internecie (i nie tylko) dyskusja, w której pojawiły się zarzuty, że książka przekracza granicę dobrego smaku, kpiąc ze starości i jej przywar. Jednocześnie to właśnie tym tytułem Walliams zapoczątkował swoją karierę pisarza dla dzieci i iście brytyjskim poczuciem humoru podbił wyspiarski rynek wydawniczy. Czy w Polsce byliśmy gotowi na taką konwencję? Być może tak, mając na uwadze, że Jaś Fasola i Monthy Python zyskali już dawno sławę i uznanie, a być może jednak nie, skoro mało kto docenił, że ostatecznie książka z sukcesem zasypuje międzypokoleniową lukę, w zabawny sposób pokazując, jak wiele dobrego płynie z relacji babcia - wnuczek.

Na półce z literaturą middle grade, przeznaczoną dla samodzielnie czytających, niezbyt zaawansowanych czytelników, Walliams nie ma sobie jednak równych, zwłaszcza mając na uwadze stały apel Joanny Olech, żeby nie tracić chłopców dla książek. Książki Walliamsa w dużym stopniu przyciągają uwagę właśnie męskiej części czytelników. Jednak nie popadajmy w seksizm, bo kloaczne klimaty, silnie eksploatowane w "Babci rabuś", nie są domeną wszystkich jego tytułów. Walliams wydaje się przy tym, mimo podobieństwa stylu, bardziej przystępny niż Roald Dahl, który od dziesięcioleci należy do klasyki literatury dziecięcej w Wielkiej Brytanii, a w Polsce nadal znany jest głównie za sprawą ekranizacji "Matyldy" oraz niedawnej, drugiej już zresztą, "BFG: Bardzo Fajnego Giganta" (osobiście wolę "Wielkomiluda" w podaniu Michała Kłobukowskiego).

"Cwana ciotuchna" jak przyznał niechętnie mój syn, zagorzały fan Walliamsa, należy do słabszych powieści autora, jednak nawet mimo dość przewidywalnej, jednowątkowej fabuły ma wszystkie te cechy, które przykuwają uwagą do ostatniej strony. Po raz pierwszy akcja zostaje osadzona w przeszłości, w starym angielskim dworze, gdzie w garażu stoi zabytkowy rollce royce, a po starych lochach ugania się duch małego kominiarczyka. W polskim tłumaczeniu nie rozpoznamy w jego głosie londyńskiej gwary cockney, ale polska stylizacja językowa jest równie udana. Walliams bardzo dynamicznie prowadzi fabułę, świetnie wplata dialogi i bez uszczerbku dla akcji opisuje smaczki i wszelkie szczegóły. Umiejętnie lawiruje na granicy akceptowalnych zasad i norm, które nawet we współczesnej książce dla dzieci nadal mają znaczenie, jak na przykład nieco kontrowersyjny opis tortur, które ciotka Alberta serwuje głównej bohaterce.

Walliams nie boi się zaskakiwać i właśnie tym zjednuje sobie dziecięcą uwagę. Jest nieprzewidywalny aż do samego końca i, niczym sprawny showman, aż do ostatniej chwili potrafi utrzymać czytelnika w napięciu, nierzadko puszczając przy tym do niego oko, tak jak w posłowiu książki, gdzie bez zażenowania sugeruje, że być może to nie on sam, ale anonimowy ghost writer jest autorem powieści.

Gruby tom "Cwanej ciotuchny" (przeszło 400 stron), brawurowo zilustrowany przez Tony'ego Rossa, czyta się szybko i miło. Dla wielu dzieci to właśnie Walliams może stać się przepustką do sięgnięcia po inne książki. I wcale niekoniecznie mądrzejsze czy bardziej ambitne. Przecież każdy z nas lubi czytać dla przyjemności.


Czytaj także

0 Komentarze:

Prześlij komentarz