2/27/2015

Książka wszystkich rzeczy


Książka wszystkich rzeczy
Guus Kuijer
Wydawnictwo Dwie Siostry 2012
















Zachodzę w głowę jak to jest, że książka oznaczona wiele mówiącą etykietką "ateistyczna", okazała się dla mnie najbardziej religijną lekturą ostatnich miesięcy. Dziwię się tym bardziej, gdyż pobieżny przegląd recenzji, jakiego dokonałam zanim jeszcze przeczytałam pierwszą stronę, dał mi dobitnie do zrozumienia, że książka powinna mnie co najmniej zgorszyć, a przynajmniej zniesmaczyć i zdenerwować. W końcu nie kto inny, jak religijni konserwatyści mojego pokroju zostali w niej wystawieni na nieustanne fale krytyki. Tymczasem coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że umiem zbierać policzki i nie gorszy mnie postać ojca, z pozoru głęboko religijnego, choć w rzeczywistości tchórzliwie skrywającego pozorną religijność, który w imię Bożej miłości bije swoją żonę i syna.

Zaryzykuję stwierdzenie, że "Książka wszystkich rzeczy" nie jest ani religijna ani antyreligijna w żaden wyraźnie określony sposób. Jej wydźwięk w dużej mierze zależy od położenia akcentów, które w przypadku tej opowieści, osadzonej w magiczno-realistycznej scenerii, można z łatwością rozmieścić w różnych miejscach. Właściwie przez cały czas nie wiemy do końca, co należy do świata fantazji, a co dzieje się naprawdę. Odwzajemnione uczucie szesnastoletniej Elizy ze skórzaną nogą, plaga żab wspinająca się po klatce schodowej, czy czarodziejskie zdolności sąsiadki wydają się wychodzić na przeciw niewypowiedzianym marzeniom głównego bohatera.

Mnie jednak w całej książce najbardziej uwiodło frapujące ukazanie na dwóch przeciwległych biegunach sztucznej, zaskorupiałej i martwej religijności ojca oraz żywej i głęboko osobowej relacji 9-letniego Thomasa z ukazującym się mu Jezusem. Bóg ojca umarł. Bóg Thomasa żyje. Starotestamentalne opowieści czytane przez ojca w trakcie kolacji nie niosą ożywczego powiewu. Biblia jest pusta. Chłopiec odsuwa Boga, którego proponuje mu rodzinny dom na boczny tor. W jego miejsce wchodzi Jezus - przyjaciel. Miejsce Biblii zastępuje Książka wszystkich rzeczy pisana w tajemnicy przed wszystkimi.

Na szczęście dla czytelnika autor nie pokusił się o szczęśliwe zakończenie. Nie zdradzę wiele ujawniając, że ojciec Thomasa nie przechodzi spektakularnej przemiany. Gdyby nastąpiła, byłaby nieautentyczna, w świetle całego ogromu zła, którego się dopuszczał. Przechodzi ją za to sam chłopiec, który uczy się nie bać, żeby stać się szczęśliwym. Pomocy ojcu nie podejmuje się natomiast nawet sam Jezus.

 "... ale Thomas rozumiał, że niektórych ludzi ciężko zbawić. Nie można się domagać od Pana Jezusa rzeczy niemożliwych".

2/16/2015

Którędy do gwiazd?


Którędy do gwiazd?
Anna Czerwińska-Rydel
il. Marta Ignerska
Wydawnictwo Muchomor 2014















Pierwsze co rzuca się w oczy to rzadko spotykany rozbrat tekstu z ilustracją. Najpierw kilkadziesiąt stron gołego druku, dopiero potem pełne rozkładówki rysunków. Pierwsze wrażenie, jakby autorka z ilustratorką pokłóciły się ze sobą i stworzyły dwa niezależne dzieła. Możemy wybrać czy najpierw czytamy, czy śledzimy obrazkową historię. Możemy też zastosować technikę zamienną, ale nikt nie daje gwarancji, że ilustracje ułożone są w kolejności chronologicznej.
Drugie na co zwróciłam uwagę to zabieg kolorystyczny. Wszystko utrzymane jest w bieli, żółci i czerni. To dzięki temu szybko przekonujemy się, że autorki stworzyły jednak spójne dzieło. Białe kartki opowieści spięte zostały z obu stron żółtymi stronami wstępu i zakończenia.

Ilustrowane strony są jakby echem tekstu. Brzmią nie tylko bezpośrednie cytaty ujęte w komiksowe dymki, ale również z pozoru dalekie nawiązania, czasem współczesne, to znów jakby mitologizujące. Ignerska przenosi siedemnastowieczną bohaterkę w szerokie historyczne spektrum.
Opowieść o pierwszej kobiecie astronom, Elżbiecie Heweliusz w perspektywie innych książek autorki nie odznacza się wyjątkowym pomysłem. Wydaje się, że jedynym zabiegiem jaki zastosowała jest nielinearny układ fabuły, który młodszym czytelnikom sprawia niewielki kłopot. Strona ilustracyjna nadaje więc książce charakteru i uwypukla to co istotne. Bohaterka na motorze wyrasta ni stąd ni zowąd na ponadczasową ikonę, symbol kobiecej siły, porównywany z socjalistyczną kobietą na traktorze.




Zresztą Ignerska pokazuje się tutaj od najlepszej strony. Jak zwykle bierze na warsztat proste znaki ikoniczne, bawi się nimi, przełamuje swoim charakterystycznym stylem, oplata nicią skojarzeń. Otrzymujemy spójne dzieło, stworzone z dużym rozmachem i wychodzące ponad utarte schematy. Efekt potęgują rozkładówkowe ilustracje, które dodatkowo wydają się opuszczać ramy książki.


Książka na pewno nie jest przewodnikiem po astronomicznych dokonaniach bohaterki, raczej po jej kobiecości, która jak na tamte czasy była dziwna, niezrozumiała, wręcz niebezpieczna. Opowiada o aspiracjach, sile charakteru i niezłomności, ale także o miłości, macierzyństwie oraz potrzebie piękna.



Początkowo poczułam się oszukana, że nie zaglądamy w lunetę Elżbiety, nie mamy wglądu w jej notatki, nie dowiadujemy się jak wyglądały tajemnicze instrumenty Jana Heweliusza. Wszystko to autorki pozostawiają na marginesie, gdzieś daleko między gwiazdami, w czerni nocnego nieba. Na pierwszy plan wysuwa się to co ludzkie, złożone z uczuć, myśli, wrażeń, opinii, wspomnień. Którędy do gwiazd? jest wbrew pozorom pytaniem o to co tu i teraz: marzenia, ambicje, plany, sukcesy i radości.




2/09/2015

Ale patent!


Ale patent!
Małgorzata Mycielska
Aleksandra i Daniel Mizielińscy
Wydawnictwo Dwie Siostry 2014















Rozsmakowaliśmy się w talencie Mizielińskich jak nie przymierzając w kawiorze jedzonym regularnie na śniadanie. Już nic nie dziwi, nic nie zachwyca ponad miarę, nie ma w sobie już tyle odświętności i wyjątkowości. Tymczasem kupiliśmy w prezencie dla naszych słowackich przyjaciół "Miasteczko Mamoko". Jako książka ponadjęzykowa świetnie się sprawdza w przypadku obcojęzycznych dzieci: nie trzeba się martwić koniecznością tłumaczenia, a mimo to można się podzielić próbką rodzimej kultury. Zachwycili się "Miasteczkiem" z taką świeżością jak my jeszcze kilka lat temu.

"Ale patent!" nie jest książką autorską i na swój sposób da się to odczuć w niespotykanej u Mizielińskich  dawce treści odizolowanej od obrazu. Rozbudowane infografiki i komiksowe historyjki są jednak na tyle dominujące, że nadal silnie determinują charakter książki. Książki, która, nie zawaham się użyć tego słowa, jest idealnie zaprojektowanym produktem - ciekawym, inspirującym, dowcipnym, ładnym, wyważonym i nieprzegadanym. Idealnym dla kilku- czy kilkunastoletnich chłopców, palących się wręcz do skonstruowania własnego wynalazku, choćby to miał być tylko ten najprostszy osobisty zachmurzacz.



"Ale patent!" nie burzy schematów, nie szokuje formą. Jest do gruntu przewidywalny, uporządkowany, a miejscami nawet powtarzalny. W porównaniu z "Tu jesteśmy" nie tworzy zwartej narracji, w zestawieniu z "Designem" zaskakuje spokojnym projektem edytorskim. Charakteryzuje go jednak znany i sprawdzony poważny sposób traktowania czytelnika, który sprawił, że Tomek z uwagą śledził naprawdę każdy projekt, nawet wtedy kiedy mnie nie starczało już cierpliwości, a może ciekawości.



Biorę tę książkę w obronę przed samą sobą i innymi malkontentami, którzy w leksykonie często kompletnie nieudanych patentów nie widzą nic pożytecznego, a może są już po prostu znudzeni patentem na książkę à la Mizielińscy. Mam bowiem żywy dowód, że inspiruje, wywołuje wypieki, każe sięgać ponad utarte schematy,  a nawet ... szukać na allegro czujnika kolorów. Naprawdę kosztuje grosze.