2/23/2017

Ewolucja według Calpurnii Tate


Ewolucja według Calpurnii Tate
Jacqueline Kelly
tł. Katarzyna Rosłan
Wydawnictwo Dwie Siostry 2016

Newbery Honor Book 2010










Nie chcę patrzeć na tę książkę wyłącznie jak na przejaw pierwszych prób kobiecej emancypacji. Noszę w sobie poczucie, że niezależnie od czasów każdy z nas wbijany jest w gorset stereotypów i oczekiwań, które nie zawsze są nasze i w które nie chcemy lub nie umiemy się wpasować.

Przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku, farma w Teksasie, zamożna wielodzietna, ziemiańska rodzina i jedenastolatka, niepewnie odkrywająca swój talent w badaniu otaczającej ją przyrody. To jej ewolucja, pod czujnym acz niedbałym okiem dziadka, przykuwa naszą uwagę przez ponad trzysta stron książki. Zaczyna się niewinnie, od przycięcia zbyt długich włosów, które w upalne lato przeszkadzają cieszyć się nieskrępowaną zabawą. Potem pojawia się mały kieszonkowy notes i pierwsze, nieśmiałe przyrodnicze obserwacje, skrzętnie zapisywane na jego stronach. Akcja powieści toczy się leniwie, podobnie jak życie na skąpanej w słońcu teksańskiej farmie i równie wolno jak książka, którą Callie z wypiekami, po kryjomu czyta w swoim pokoju - "O pochodzeniu gatunków". Tytułowa ewolucja nie przynosi niespodziewanych przełomów i zaskakujących zwrotów, to w gruncie rzeczy zmiana mentalna, proces powolnego uświadamiana sobie swojej roli w siatce społecznych powiązań i poszukiwania możliwości realizacji własnych aspiracji. Bohaterka zdaje się stać dopiero na progu zmian, które zadecydują o jej dalszym życiu. Prawdziwa ewolucja dopiero ma nastąpić.

Powieść Jacqueline Kelly nosi w sobie najlepsze cechy stylu tradycyjnej powieści dla dziewcząt.  Fakt, że nie powstała przed stu laty zdradza emancypująca perspektywa i bardzo świadome odniesienie do przejawów naukowych zdobyczy. Lucy Maud Montgomery czy Frances Hodgson Burnett raczej nie poczułyby się urażone, postawione w jednym rzędzie z debiutującą, XXI-wieczną pisarką. Świetny styl i wyważona narracja nie ustrzegły jednak autorki przed nieco instrumentalnym potraktowaniem teorii Darwina. Uparcie stara się w kolejnych podtytułach rozdziałów, udowodnić, że darwinowskie tezy da się bez pudła dopasować do perypetii bohaterów. Jako demiurg powieści bez problemu dopina swego, ale w pewnym momencie staje się w tych zabiegach nużąca i przewidywalna.

Nie można tego samego powiedzieć o samej fabule powieści. Książka czyta się świetnie i bez rażących dłużyzn, a mimo to miejscami kartkowałam ją do przodu, żeby zaspokoić palącą ciekawość. Najstarsza wciągnęła się w akcję równie sprawnie, czyniąc porównania do "Ani z Zielonego Wzgórza".

Zakończenie książki nie przynosi decydujących rozstrzygnięć. Ewolucja Calpurnii Tate trwa nadal, choć w powietrzu czuć lekki powiew zmian. Nie tylko tych wielkich - na świecie hucznie witającym nowy wiek, ale również tych zupełnie małych - w życiu nastoletniej bohaterki. Sześć lat po napisaniu tej książki autorka zdecydowała się na wydanie kontynuacji powieści. "Niezwykły świat Calpurnii Tate" ma szansę odpowiedzieć na pytania, z którymi pierwszy tom nie planuje się zmierzyć. Bardzo jestem ciekawa, czy uda mu się podźwignąć ciężar sukcesu swojego poprzednika.

2/17/2017

Mała czcionka W Nieparyżu



Tego jeszcze na Małej czcionce nie było! Na zaproszenie Ali Szyguły wpadłam z wizytą do Nieparyża. Zagadałyśmy się na dobre. Oczywiście o książkach. Chcemy się z Wami podzielić zapisem naszej rozmowy. Na naszych blogach przeczytacie o książkach z dzieciństwa, przestarzałych przekładach i "dociąganiu" dziecka do książki, czyli książka czy czytelnik, gdzie przebiega granica między wolnym wyborem a narzuconą lekturą. Będziemy zaszczycone, jeśli zechcecie włączyć się do rozmowy. Wtrąćcie swoje trzy grosze w komentarzach. Zapraszam.

Zosia Gwardyś (Mała czcionka)






Książka czy czytelnik? O książkach z dzieciństwa, przestarzałych przekładach i "dociąganiu" dziecka do książki.

W Nieparyżu: Wszyscy dookoła mówią o książkach chcianych, wyczekiwanych. Zosiu, a może warto porozmawiać też o takich, które przez dorosłych uznawane są za fajne, a przez dzieci... nie zawsze? W pracy księgarza ten temat pojawia się nieustannie: dorośli kupują książki, które za ich czasów „się czytało”, „się oglądało”. Nie dziwi sięganie po to bezpieczne, co budziło zachwyt i sprawdziło się choćby raz. Ale z drugiej strony mam poczucie, że wielu skłonnych jest do pretensji, że po tych trzydziestu, czterdziestu latach już “nie zachwyca”. Bo przecież skoro ich porywał Szklarski, Nienacki, Niziurski, Karol May, Hugh Lofting, to jasne, że dzieci też powinien. Zamiast poszukiwać rozwiązań, rodzice narzekają na pokoleniową przepaść i na zgłupienie czy brak wrażliwości młodego pokolenia...

 Mała czcionka: Masz okazję wchodzić w takie rewiry książkowe, których na co dzień nie dostrzegamy. Internet zalewa nas informacjami o kolejnych nowościach. Poza sytuacją lektur szkolnych, mało kto tworzy kontekst dzieci - klasyka.

WN:  Nie chcę być źle zrozumiana: wspaniale, gdy rodzice, dziadkowie autentycznie krzepią siebie wspomnieniami i lekturą dziecięcych książek, bo potrafią zbudować wtedy wspaniałą atmosferę wokół czytania i nie traktują tego w kategoriach „odbębnić codzienne 20 minut”! Ale mamy też dorosłych, którzy czcząc lektury dzieciństwa, przedkładają książkę nad czytelnika. Potrafią nie akceptować „głupich”, „prostackich”, „dziwnych” dziecięcych lektur.
Co do kultu dziecięcych książek - do telewizyjnej reklamy kolekcji Karola Maya z Hachette nie zaangażowano ŻADNEGO dziecka. Czytelnikiem jest dojrzały mężczyzna, nie ojciec wprowadzający dziecko w lekturę.

Mcz: Znamienne. Właśnie sprawdziłam, że "Pięcioro dzieci i coś" na stronie Merlina opatrzone jest znaczkiem bestseller.

WN:  A czy dzieci naprawdę wyrywają to sobie z rąk jak “Lassego i Maję”? Mimo sentymentu, wątpię. Oczywiście znam wiernych fanów Nesbit. Zakładam, że jeśli wracają po kolejne części, to znaczy, że książka nie wypadła z obiegu. Z "Mary Poppins" podobnie – czasem uwielbiana, często odrzucana. Tu ciekawa sprawa: mamy czytają z ukontentowaniem – na głos. Jednak znajome bibliotekarki twierdzą, że Travers kurzy się na półkach, bo dziewięcio-dziesięciolatki wybierają co innego.

Mcz: Oj, tak. "Mary Poppins" to moja ukochana książka z dzieciństwa, tymczasem żadne z moich dzieci nie chciało jej nawet posłuchać. Owszem, uwielbiają oglądać musical Disneya, ale to jednak tylko adaptacja. Na półce kurzą się też "Pożyczalscy" - dla odmiany ulubiona książka z dzieciństwa mojego męża. Próbowaliśmy czytać dzieciom kilkukrotnie. Zawsze kończyło się na kilkunastu stronach.

WN:  Pewnie i tak przy głośnym czytaniu dziecko bardziej jest skłonne taką książkę przyjąć niż czytając ją samemu. Zaraża się zaangażowaniem rodzica, no i może dopytywać. Świetny francuski pisarz, eseista Daniel Pennac* namawia, żeby na głos czytać nawet tym, co czytać potrafią. Zwyczajnie: tak długo, kiedy jeden chce słuchać, a inny - być lektorem. To przyjemne, a poza tym pomaga przyswoić lektury, które mało wprawny czytelnik odrzuci. Jednak zastanawiam się, co w przypadku tych książek z pokolenia rodziców i dziadków może być barierą nie do pokonania.

Mcz: Przy takich książkach, jeśli uda się przeczytać, choćby wspólnie, możemy uznać, że mieliśmy szczęście. Miałam szczęście przeczytać Tomkowi jeden tom "Doktora Dolittle". A problem często tkwi po prostu w przegadaniu. Jako czytający rodzic też odczuwam te dłużyzny i mimowolnie skracam, skracam, skracam, żeby nie utracić uwagi słuchacza, który nie przywykł do tylu ozdobników w tekście. Współczesne książki są szybkie, nie dają czasu do namysłu - jak Walliams czy Pratchett.

WN: Zgadzam się. Długa ekspozycja, niezrozumiałe, a, co gorsza, niezbyt istotne dla dziecka realia. Młodzieżówka też ma swój termin przydatności. Uwielbiałam „Winnetou”, dziś nie obraziłabym się za „nie chcę”. No i sama właśnie tak cięłam Nesbit.  

Mcz: Młodzieżówka to osobna historia. Czyta się Bahdaj, ale Ożogowska już nieco gorzej. "Pan Samochodzik" ma całe akapity surowych wtrętów historycznych, które już za naszych czasów były przyciężkie, a we współczesnych standardach są prawie nieakceptowalne.

WN:  Historia, sprawy społeczne, obyczajowe w książkach dziecięcych to newralgiczne punkty i pewnie na osobną rozmowę. Dwie różne rzeczy do zastanowienia: protekcjonalne podejście Maya, Loftinga czy naszego Sienkiewicza do „dzikich” oraz utopijne dziś realia wielkiej swobody wykreowane przez Bahdaja, Ożogowską, czy Niziurskiego. Jesper Juul pięknie pisze o tym totalnym osaczeniu dziecka przez dorosłych.

Mcz: Czy ja wiem. Tym sposobem moglibyśmy też skreślić całą literaturę antypedagogiczną. Przecież ona na swój sposób też jest utopią. A pajdokracja? Czy kiedykolwiek była możliwa, a mimo to uwodzi do dziś. Najbardziej jednak żałuję tych historii, które nie budzą kontrowersji obyczajowo-społecznych, a mimo to wychodzą już tylnymi drzwiami. Choćby Kern. Cudny Kern, który też miejscami już przynudza. "Ferdynand Wspaniały" przeszedł u nas tylko dzięki bajce muzycznej. "Proszę słonia" czytała nam znów Anna Seniuk. Rodzice/dziadkowie boją się nowości, ale często też po prostu im się nie podobają. Wtedy trudno przekonywać.

WN: Z Kernem to taka sprawa, że nam podszedł. Ale strach przed nowością to jest pułapka. Bo kto powinien być z książki zadowolony, dorosły czy dziecko?

Mcz: Najlepiej, jeśli obie strony. Ale książka musi małego czytelnika porwać. Inaczej nie spełnia swojej funkcji. Ostatnio przekonywałam moją ciocię, że baśnie Andersena dla nielubiącego czytać 4-latka to kiepski wybór. Upierała się, że koniecznie muszą być bajki - klasyka i już. Stanęło na "Bajkach Samograjkach" Brzechwy.

WN: Andersen jest bogaty, emocjonalnie skomplikowany, teksty bywają długie. Ja skrótów i amatorskich przeróbek nie cierpię niestety, więc radziłabym opowiedzieć baśń własnymi słowami albo zwyczajnie poczekać, aż dziecko dorośnie do pełnego tekstu literackiego. Jeśli o przekładach ingerujących w oryginał mowa, z tezami Elizy Pieciul-Karmińskiej się zgadzasz?

Mcz: Częściowo. Zgadzam się, że tłumaczenie nie powinno być uładzane na potrzeby dzieci, jednak już dostosowanie słownictwa do możliwości percepcyjnych dziecka ma znaczenie i jest w zasięgu tłumacza. Druga moja wątpliwość dotyczy kwestii kulturowych. Czy naprawdę Maryla musi się zwracać do Ani "Aniu Shirley", skoro po polsku jest to zwrot dalece nienaturalny? Beręsewicz udowadnia, że nie.

WN: Pytanie więc, jakie muszą zaistnieć warunki, żeby dziecko książki nie odrzuciło. Kiedy to nie ono ma ubogi słownik, ale książka jest już jak skansen. 

Mcz: Moim zdaniem to duża zaleta przekładu, że może dociągać, może uwspółcześniać język. Podobno w Szwecji nie czyta się już Astrid Lindgren, u nas przekład jeszcze się nie zestarzał. Z drugiej strony my już nie przywrócimy do życia Konopnickiej. A może w przekładzie na język obcy można by ją jeszcze uratować.

WN: Aż sięgnęłam znowu do tego naszego arcydzieła, czyli „Sierotki Marysi” :) składnia, słownictwo, realia – wszystko obce dziecku! I znów różnica między czytaniem na głos i samodzielnym. „Dzieci z Bullerbyn” na listach lektur nużą wielu szkolniaków. Czytane na głos –  zupełnie inna sprawa. Ukłonem w stronę dzieci młodszych są kolorowe ilustracje Magdy Kozieł-Nowak w edycji z ubiegłego roku. Ale my czytaliśmy niedawno "Karlssona z dachu" i faktycznie, musiałam poszukać nowszego przekładu, bo łapałam się na tym, że tłumaczę wtórnie z polskiego na współczesne...

Mcz: :) Mnie "Dzieci z Bullerbyn" nużyły już 30 lat temu. Szkolna trauma. A co do przekładów, trzeba szukać swoich. Choćby taka "Alicja w Krainie Czarów". Przeczytałam synowi w przekładzie Tabakowskiej, kiedy miał 5 lat. Był zachwycony. Ktoś powie, że nie zrozumiał. Oczywiście, że nie wszystko zrozumiał, ale słuchał z zapartym tchem. Miał już swój pierwszy pozytywny odbiór.

WN: Tak, trzeba szukać swego tekstu. Ale sama widzisz: trudno ustalić, co do niego trafiło, a co nie, z jakiego powodu trafiło - czy przystępności języka? Uważa się przecież, że to książka, hmmm, dla starszych?

Mcz: Oczywiście. Tak samo trudno ustalić, co gimnazjalista zrozumiał z "Pana Tadeusza". 😉 Nie mam jednak wrażenia, że przekład Tabakowskiej jest nadmiernie uproszczony. Po prostu podszedł. Mam mentalność biblisty. Daję odbiorcy prawo do odczytywania tekstu na różnych poziomach.

WN: Pewnie. To bogate podejście. Mam podobne - liczę, że jeśli coś zahaczy, to się później odezwie. Książki nie trzeba całej od razu zrozumieć. Rażą mnie za to rzeczy, których przekład nie zmieni: przestarzałe treści, krzywdzące stereotypy itp., jeśli pozostają bez komentarza.

Mcz: Masz na myśli rozmowę z dzieckiem o przeczytanej książce?

WN: Tak. Ale wiem, że dziecko nie zawsze chce. Dobrze, jeśli samo się zdziwi i zapyta. Ale przecież młode często absorbuje bezkrytycznie - pamiętam siebie 🙂.

Mcz: Hmm, mam nadzieję, że jednak nie całkiem bezkrytycznie. Wszystko zależy też od wieku, wychowania i dojrzałości do odkrywania konkretnego utworu i jego uwarunkowań. Moja córka, na ten moment jest bardzo krytyczna w kwestiach obyczajowych. Drażnią ją różne rzeczy i głośno o tym mówi.

WN: Super. Dobrze że krytyczna. Ale chodzi o Anię Shirley?

Mcz: Nie, raczej współczesną literaturę obyczajową.

WN: A co do "Pana Tadeusza" - wiele tekstów ze szkolnego kanonu lektur nie powstało dla dzieci czy młodzieży - na jakim poziomie zachwytu i zrozumienia mają do niego trafić? Bohater? Akcja? Język? Obyczaj? Problematyka?

Mcz: Wraca potrzeba dorosłego przewodnika. Kogoś kto wprowadzi w kontekst. Znowu trzeba dociągać czytelnika do książki.

WN:  Byle przewodnik nie załatwiał wszystkiego za dziecko. Mówiłaś, że książka musi porwać! Wierzę w to, że książki muszą być „własne”, przeżyte, odczute, przemyślane. A nie wyuczone. Nie można żyć cudzym zachwytem: rodziców, nauczycieli, krytyków. A czy próbujesz wracać do książek, które „nie zaskoczyły”?

Mcz: Wracam, ale czym starsze dzieci tym bardziej oporne w tym względzie. Chociaż bywają zaskakujące momenty jak ten sprzed chwili, kiedy Tomek sam odkurzył "Czerwone krzesło" Maleszki i przeczytał całe, a od trzech lat twierdził, że to nuda. Często też czekam. Na przykład z "Muminkami", na gotowość u najmłodszej. Obserwuję. Żeby przedwcześnie nie spalić. A Ty? Szukasz złotego środka między namolnym podtykaniem, a godzeniem się na wybory dziecka?

WN: Tak. Na pierwszym miejscu jest czytelnik i przyjemność z czytania, nad która się bardzo jednak trzęsę. Ale podtykanie... Dopóki można, staram się. Mam poczucie, że niezmiernie ważny jest ten etap, kiedy dziecko słucha. Wtedy można naprawdę dużo "sprzedać". Eksperymentować, dawać nowe jakości słowa i obrazu.

Mcz: U mnie Sadzonka bywa zaimpregnowana na moje propozycje. Lubi czytać w kółko to samo. Chociaż wczoraj na przykład sięgnęłam po "Filonka Bezogonka". Koty są teraz na fali. Bałam się, że nie zaiskrzy. To tekst z 1939 roku. Udało się. Włożyłyśmy zakładkę. To dobry znak. :) Najstarsza w jej wieku dawała się wciągnąć w różne rzeczy. Była bardziej otwarta, ale też oferta rynkowa była niewielka, więc więcej czytało się starych książek.
Wracamy do punktu wyjścia? Czyżby przeszkodą w sięganiu po książki stare, wysłużone, trącące myszką był łatwy dostęp do książek współczesnych, atrakcyjniejszych, pisanych przystępniejszym językiem? Gdzie leży złoty środek?

WN:  A czy równolegle nie powinniśmy zastanawiać się, jak na przestrzeni lat zmienił się dziecięcy czytelnik? Czy jego słownictwo jest uboższe? Możliwość skupienia na tekście mniejsza? Zosiu, i czy we wszystkim należy ufać dzieciom i temu „podoba się/nie podoba się”? Przecież obie jesteśmy recenzentkami. Zdarza się nam mocno książki krytykować, także poczytne.

Mcz: Ha, poruszasz aktualny dla mnie temat. Ostatnio pisałam recenzję "Złego kocurka" dla Rymsa. Nie wiedziałam jak wybrnąć z faktu, że Kocurek jest bardzo popularną serią wśród amerykańskich dzieciaków. Mnie nie podoba się ani poczucie humoru, ani estetyka książki. Najciekawsze, że moim dzieciom też się nie podobał. Zdecydowałam, że szczerze napiszę o tym w recenzji. Są hity książkowe, których popularności nie da się wyjaśnić prostym rozróżnieniem: dobra książka - zła książka.

WN: Leszczyński powiedział: najgorsza książka dzieciństwa to ta, co się podoba dorosłemu.

Mcz: Leszczyński zakłada, że dziecko to mały buntownik.

WN: To wspaniała rzecz - niewymuszone dziecięce „uwielbiam”. Ale są książki, które zwyczajnie ocenia się nisko...

 Mcz: Z drugiej strony przecież gust u dziecka też się kształtuje. Możemy założyć, że te rzesze fanów "Złego kocurka" szukają książki łatwej i przyjemnej, bo jest ona w zasięgu ich możliwości. Może nikt nie nauczył ich korzystania z książek ambitniejszych, ładniejszych, bardziej wymagających, śmieszniejszych.

WN: Czyli jednak wierzymy, że przyjemność czytania bywa płytsza, bardziej popowa, a może też być, tu prowokacja - wyrafinowana?

Mcz: Mam takie przeświadczenie, że to co w dziecko włożymy, to z niego wyjmiemy. Wysiłek, jaki wkładamy w kształtowanie gustu czytelniczego, poskutkuje tym, że jego późniejsze, osobiste wybory będą kontynuowały tę ścieżkę, na której je postawimy. Przyjemność subiektywnie będzie taka sama. Dziecko tego nie zauważy. Korzyści będą różne.

WN: I tu ze swą wiedzą i wrażliwością powinien stać dorosły. Szanujący dziecięce „nie chcę”, ale ze świadomością, że musi być ono poparte „spróbowałem”. Wyrozumiały wobec różnych rozkoszy, fastfoodowych i tych „głębokich”. 

Mcz: Otóż to. Bo nie ma nic złego w przeczytaniu głupiej książki. Dorośli też to robią. Mamy do tego prawo. Dorosły powinien jednak pomóc odszukać tę ścieżkę, która będzie dobra i jednocześnie przyjemna. A że czasem dziecko z niej zejdzie? To przecież ludzkie.

WN: Innymi słowy – jak najwięcej i różnorodnie. Gatunkowo i poza konwencją, banalnie i wyrafinowanie, tasiemcowo i zwięźle. Z entuzjazmem, szacunkiem i uwagą. 

Mcz: Książka musi zachwycić, wciągnąć, zaskoczyć, czasem rozczarować, zdenerwować, znudzić, wymęczyć. Zwłaszcza ta samodzielnie czytana, połknięta w jeden wieczór czy odrzucona w kąt. Czym większa różnorodność, tym lepiej wyrobiony gust i tym dojrzalszy czytelnik.
Mam wrażenie Alu, że kroi nam się temat na osobną rozmowę. Książki do samodzielnego czytania muszą spełniać zupełnie inne warunki niż te czytane wspólnie na głos. Do niedawna w Polsce zupełnie nie istniały, ostatnio jest ich coraz więcej. Dasz się namówić na kolejne wirtualne spotkanie?

WN: Pewnie! To fascynujący etap, w którym szkoła trochę się mija z tym, co robi rynek i sami rodzice. Ale sądzę, że ochów i achów będzie więcej niż marudzenia!

2/14/2017

Łauma


Łauma
Karol Kalinowski
Kultura Gniewu 2016

















fot. www.aloszak-szerokitrakt.blogspot.com


Kiedy Dorotka i jej rodzice przyjeżdżają w odwiedziny do podsuwalskiej wioski, nie spodziewają się, że zostaną tam na dłużej. Nie przypuszczają również, że zabicie zaskrońca spod kredensu pociągnie za sobą szereg niecodziennych wydarzeń, a w role głównych bohaterów wcielą się bałtyjsko-słowiańskie bóstwa. Kurke - bóg urodzaju, Ajtwar - duszek domowy, przebudzona z długiego letargu, pozbawiona rozumu Łauma i jej małżonek - bóg piorunów Perun są wbrew pozorom świetnym materiałem na miłosną, nieco odjechaną opowieść. A kiedy dodamy do tej wesołej gromadki szeptuchę babcię Rozalię i nieboszczyka dziadka Lucjana, ostatniego kapłana przymierza zawartego przed wiekami między Perunem a ludźmi, robi się naprawdę interesująco.


Karol Kalinowski czyni z "Łaumy" baśń na miarę współczesności. Mimo że główną rolę powierza małej dziewczynce z czerwoną kokardą, tworzy opowieść na tyle wszechstronną, że trafia z nią do czytelnika w każdym wieku. Angażuje do swojego komiksu nie tylko mitologię północno-wschodnich rejonów Polski, ale cały potencjał języka, krajobrazu i obyczajów. Scenariusz komiksu sprawia wrażenie bardzo dogłębnie przemyślanej całości, okraszonej dowcipnymi aluzjami do współczesnych obyczajów, stereotypów i przywar, z akcentem położonym na różnice między "miastowymi" a lokalsami. Kalinowski, korzystając ze swych suwalskich korzeni, bez żenady czerpie z tego co jest mu najbliższe i świetnie na tym wychodzi. Swój specyficzny lekko baśniowy klimat "Łauma" zawdzięcza również doskonałym kadrom, które przesycone są atmosferą tajemniczości, ale też lekkością zaangażowanej do scenografii lokalnej przyrody. Najbardziej jednak jestem wdzięczna autorowi za język, który świetnie balansuje pomiędzy literackim wysublimowaniem a nieprzegadaniem. Kalinowski podchodzi do tekstu z odpowiedzialnością za słowo, ale i z należytym dystansem. Na dowód tego oddaje głos uroczej postaci Komisarza Bogumiła - posługującego się n i e z w y k l e bogatą gwarą.

Bardzo cenię w "Łaumie" bezpretensjonalne zakotwiczenie fabuły w lokalnej kulturze i odkrycie przed czytelnikami nieco zapomnianych, bałtyjskich korzeni tych rejonów Polski. Komiks Kalinowskiego jest jednocześnie komentatorem współczesnych czasów, głosem z przeszłości i mentorem międzypokoleniowego dialogu, dla młodszych czytelników wspaniałą baśnią o poszukiwaniu szczęścia, dla dorosłych dowodem na to, że zawsze warto zaczynać od nowa.