5/30/2016

Chłopak z lasu


Chłopak z lasu
Mårten Melin
tł. Agnieszka Stróżyk
Zakamarki 2016
















Pamiętam moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam "Chłopaka z lasu" w zapowiedziach Zakamarków. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili  narodziła się we mnie wizja sennej, wakacyjnej historii dla nastolatek, w klimacie "Dzieci z Bullerbyn" lub "Gofrowego serca". Chociaż jednocześnie przez cały czas słyszałam pewien wyraźny zgrzyt, który nie pozwalał mi tak gładko przejść do porządku dziennego nad majaczącą na horyzoncie perspektywą, że oto znane ze swej przewrotności Wydawnictwo (pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy na potwierdzenie tezy to książka: "Wierzcie w Mikołaja!") wyda totalnie zwyczajną powieść dla dziewczyn. W tym stanie dezorientacji przetrwałam do połowy książki.

Tak się złożyło, że w swoim ostatnim felietonie Rafał Kosik odniósł się do kwestii kolonizacji kulturowej. Postawił pytanie, na ile kody kulturowe, mające swoje źródło w kulturze masowej, funkcjonują równolegle z kodami kultury narodowej. Czy są jeszcze takie kody polskiej kultury, które konkurują z zachodnimi i stanowią wyraźny łącznik dla młodego pokolenia? Jak je wskrzeszać i promować, by były atrakcyjne? Kosik nawiązał tu do ciekawego, choć skierowanego do dorosłego odbiorcy, projektu firmowanego przez Allegro, "Legendy polskie", w ramach którego ukazały się ebooki i filmy, wykonane przez plejadę rodzimych twórców, nawiązujące do tradycyjnych polskich legend. Tymczasem to właśnie "Chłopak z lasu" jest dowodem na to, że Szwedzi robią to od dawna. Trudno zmierzyć sukces takich książek, ale fakt że opowieści, w których pojawia się motyw skandynawskich trolli jest naprawdę sporo, wpływa na powszechną świadomość społeczną, i to nie tylko Skandynawów, ale również innych narodów.

"Chłopak z lasu" mile mnie zaskoczył właśnie tym nawiązaniem do tradycyjnych szwedzkich opowieści o leśnych trollach. Ujęła mnie zwłaszcza swoboda z jaką autor zdecydował się na wprowadzenie baśniowych motywów do typowo romansowej historii dla nastolatków, swoboda, która jednocześnie jest pełna gracji i należnego dystansu, dzięki któremu książka nie przemieniła się w naiwną historyjkę dla dzieci. "Chłopak z lasu" balansuje na granicy metafory i dosłowności, daje szansę potraktowania motywu trolli, w zależności od upodobań, z przymrużeniem oka lub zupełnie na serio. Zresztą ta metaforyczność i dosłowność przewija się w książce nie tylko w kontekście wątku baśniowego. Daleko "Chłopakowi z lasu" do pensjonarskich książek dla dziewczyn, bo narracja jest niezwykle zmysłowa, choć nie przekraczająca granic umownie zarezerwowanych dla książki młodzieżowej.

Podzielam entuzjazm Rafała Kosika do popularyzacji polskich motywów kulturowych w filmach, komiksach, grach, książkach science-fiction i wszędzie tam, gdzie docierają młodzi ludzie. Skandynawowie mają trolle, my mamy krasnoludki, złotą rybkę, syrenkę i rycerzy pod Giewontem. "Chłopak z lasu" jest jasnym dowodem na to, że i oni mogą dostać drugie życie.


5/20/2016

Mieszko, ty wikingu!


Mieszko, ty wikingu!
Grażyna Bąkiewicz
il. Artur Nowicki
Nasza Księgarnia 2015









Była taka książka, nie wiem czy pamiętacie, wydana w 2014 roku przez Wydawnictwo W Drodze pt. "Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu". Napisała ją Zofia Stanecka i jak już kiedyś wspominałam na Mcz wyszła jej naprawdę zacnie. Od tej pory autorka kaja się i zapewnia, że będą następne części przygód dzieciaków, które tunelem pod Wisłostradą przechodzą do przeszłości, a my cierpliwie czekamy, bo co nam pozostaje oprócz dopytywania się i czekania.

Tymczasem po piętach depcze autorce inna polska pisarka, Grażyna Bąkiewicz. Ma już na swoim koncie dwa tytuły o królach Polski wydane przez Naszą Księgarnię w serii "Ale historia..." ("Mieszko, ty wikingu!", "Kazimierzu, skąd ta forsa?") i zbliżoną tematycznie książkę "Mówcie mi Bezprym", spod szyldu siostrzanej serii Wydawnictwa Literatura.

Z ciekawością sięgnęłam po "Mieszka", bo  przypadkiem opisuje dokładnie ten sam okres historii Polski co "Domino i Muki", czyli początki państwa polskiego i chrzest Polan. Nie wiem czy w rocznicę tych wydarzeń uprawniona byłaby uwaga o kopiowaniu pomysłów, pewnie nie, bo temat w naturalny sposób jest dość nośny, wszak nie da się jednak pominąć milczeniem faktu, że zbieżność jest ewidentna.Mamy więc znowu książkę, w której grupa młodocianych bohaterów przenosi się w czasie i uczestniczy w wydarzeniach historycznych, z tą różnicą że u Staneckiej dzieci wyruszają z czasów nam współczesnych, a u Bąkiewicz cofają się z przyszłości, za pomocą futurystycznej szkolnej ławki, która stanowi naukowy eksperyment ekscentrycznego nauczyciela historii. W warstwie narracyjno-graficznej pojawia się też ciekawy element w postaci mini komiksów - żartobliwych opowiadań, rozładowujących nieco powagę tematu, a jednocześnie stanowiących sprytny wytrych do zaserwowania ciekawostek spoza programu historii dla szkoły podstawowej.

Bąkiewicz i Stanecka pomimo zbieżności mają jednak inny pomysł na przedstawienie tematu. Stanecka bardziej koncentruje się na religijnym aspekcie wydarzeń, wysuwając na plan pierwszy postać św. Wojciecha i jego męczeńskiej śmierci oraz zmiany mentalnej z jaką wiązała się chrystianizacja. Bąkiewicz uważniej przygląda się Mieszkowi, jego stosunkom z sąsiadami, wątpliwościom związanym z jego pochodzeniem i przyczynom dla których źródła historyczne nie zawsze są godne zaufania. Książki się uzupełniają i warto przeczytać je obie.

"Mieszko" dla mniej wprawnych czytelników może jednak okazać się wyzwaniem, bo książkę charakteryzuje typowo polski potoczysty styl powieściowy, w którym zdanie na kilka linijek jest normą a nie wyjątkiem. Czytając kwieciste opisy, miałam z tyłu głowy pytanie jak pogodzić ten język z komiksowymi wstawkami i dużym krojem pisma. Czy ośmiolatki będą gotowe na czytanie, a dziesięciolatki nadal chętne by po niego sięgnąć? Odnoszę wrażenie, że przedział wiekowy 10-14 lat, to jednak zbyt ambitne założenie ze strony Wydawcy.

Mimo że podróże w czasie to wątek dość oklepany i wykorzystany już na różne sposoby, nowy trend w postaci mini lekcji historii niezmiernie mnie cieszy. Nawet ja nadrabiam szkolne braki. Na dodatek z przyjemnością.






5/10/2016

Franek Einstein


Franek Einstein
Jon Scieszka
il. Brian Biggs
tł. Michał Zacharzewski
Wilga 2016














Mam wrażenie, że powoli zbliża się czas na zebranie w całość wszystkich chłopakowych książek do samodzielnego czytania, o których pisałam na Małej czcionce. Zanim jednak zbiorę siły i ten podniosły moment nastąpi, kilka słów o serii, na którą czekałam już od pewnego czasu, obserwując z zazdrością jej sukcesy na amerykańskim rynku.

W Polsce z twórczością Jona Scieszki mieliśmy dotąd okazję spotkać się tylko raz, w 2002 roku, kiedy ukazał się jeden z jego licznych picturebooków stworzonych w duecie z Lanem Smithem: "Prawdziwa bajka o 3 małych świnkach" (podgląd u Zorro). Książka, wydana przez mało znaną oficynę Kagra, praktycznie przeszła bez echa, pozostawiając wielu z nas nieświadomymi prestiżu, jakim ci autorzy cieszą się za wielką wodą.

Tymczasem Franek Einstein to już całkiem inny rozdział w twórczości Jona Scieszki, a również w Polsce zupełnie niespotykany dotąd typ książki dla dzieci. Najbliżej Frankowi do "Amelii i Kuby" Rafała Kosika, ale od polskiej serii różni go konstrukcja typowa dla książek dla początkujących czytelników: krótkie rozdziały, narracja w czasie teraźniejszym skoncentrowana na dialogach, proste zdania i co najważniejsze duża liczba diagramów i ilustracji. "Franek Einstein" oprócz tego, że ma zachęcić do czytania, wprowadza w podstawy terminologii z zakresu fizyki, chemii i robotyki. Robi to z wdziękiem i lekkością typową dla amerykańskich książek, bawiąc jednocześnie wątkami typowymi dla powieści fantastycznej i okraszając wszystko dowcipem bynajmniej nie kloacznym.

Tomek dał się porwać Frankowi bez szczególnej namowy, jednak przeczytanie prawie dwustustronicowego tomu zajmuje mu więcej niż chwilę. Seria przeznaczona jest dla czytelników z grupy tzw. middle grade (8-13 lat), co oznacza że ci młodsi, mimo przyjaznej konstrukcji książki, muszą trochę bardziej się skoncentrować i przestawić na myślenie nieco bardziej abstrakcyjne.

Bardzo mi się podoba oryginalna szata graficzna serii, zaprojektowana przez niewydawanego dotąd w Polsce Briana Biggsa. Projekt utrzymany jest w spójnej konwencji, począwszy od "motywu atomu" (pierwszy tom) przewijającego się od okładki po winiety w nagłówku rozdziału, na projekcie strony internetowej kończąc. Atrakcyjności wizualnej dodaje też fakt, że każdy tom utrzymany jest w innej kolorystyce, nie tylko na okładce, ale również wewnątrz. Na końcu książki znalazł się również dodatek w postaci krótkiego słowniczka pojęć naukowych zastosowanych w książce oraz kilka dowcipnych ciekawostek.




5/01/2016

Tu dziecko, a tam my?



28 kwietnia 2016 r.
Dyskusja o współczesnej polskiej książce dla dzieci
Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa 


Przez niemal trzy miesiące w warszawskiej galerii Zachęta można było oglądać wystawę poświęconą współczesnej polskiej ilustracji dla dzieci. Co proponuje obecnie książka dziecięca, a nade wszystko książka obrazkowa, można było sprawdzić, korzystając z interaktywnych prezentacji stworzonych z myślą o najmłodszych zwiedzających, biorąc udział w spotkaniach autorskich oraz przeglądając książki, zgromadzone w czytelni. O dużym zainteresowaniu tematem świadczył rozgłos wydarzenia oraz tłumy zwiedzających w każdym niemal wieku.

W ramach podsumowania wystawy w czwartek 28 kwietnia odbyła się dyskusja panelowa "Tu dziecko, a tam my?". W sali multimedialnej Zachęty zgromadziło się kilkadziesiąt osób zainteresowanych szeroko pojętym zagadnieniem projektowania książkowego. Zakres zaproponowanych tematów wyglądał następująco:
  
Jak powinna wyglądać wartościowa książka dla dzieci i jak ją zanieść pod strzechy? Czy „zbyt dużo designu” w publikacjach dla najmłodszych odstrasza rodziców? Jak dzieci reagują na trudniejsze estetycznie ilustracje? W jaki sposób w Polsce promowane są wartościowe książki dla dzieci?

Zebrani na sali profesjonaliści mieli podjąć wyzwanie odpowiedzenia na powyższe problemy, a zgromadzona publiczność podjęcia dyskusji. Dość szybko okazało się, że mimo optymistycznych założeń temat rozmowy powoli zboczył z zagadnienia dobrej książki dla dzieci na zupełnie subiektywne pole gustów  i osobistych preferencji. Dyskusję zdominowała zaś opinia obecnej wśród rozmówców Doroty Jareckiej, która na łamach Gazety Wyborczej wyraziła kilka tygodni wcześniej wątpliwość, czy problemem współczesnej książki nie jest to, że zawiera ona „za dużo designu”. Opinia Jareckiej nadała ton całej dyskusji i mimo dużych starań reszty gości, by zachować merytoryczny ton rozmowy, Beata Jewiarz – moderatorka spotkania – bardzo wyraźnie dała się zelektryzować wątkiem możliwego przesytu książką zbyt ambitną.

Dla przeciwwagi Joanna Olech zwróciła uwagę na stale obecny pierwiastek kiczu, który „ jest przymilny i kokietuje dziecko” z półek supermarketów i lokalnych straganów. To również z jej ust padły chyba najważniejsze słowa w tej dyskusji:


„Nie jest naszym zadaniem promować wypromowane. Naszym zadaniem jest wspierać książkę, która stawia opór”. 


Na szczęście w toku dyskusji padły także stwierdzenia, choć może niezbyt wyraźnie zaakcentowane, że książki, które trzeba wspierać stanowią dość szerokie spektrum wydawnicze, w którym mieszczą się zarówno książki środka jak i książki artystyczne. Klęska urodzaju oznacza przecież możliwość wyboru zgodnie z własnym gustem i preferencjami.

Rozmówcy podjęli też próbę rozważenia sposobów dotarcia do środowisk, dla których dostęp do ambitnej literatury jest o wiele  trudniejszy. Zgodnie z przewidywaniami skupiono się głównie na działalności bibliotek. Zabrakło niestety czasu na rozważania na temat książki wieloadresowej, a zwłaszcza tego jak z książką ambitną dotrzeć do rodziców, pierwszych pośredników między autorem a dzieckiem.

Z kuluarowych rozmów wynikło, że dyskusja pozostawiła pewien niedosyt wśród publiczność, która z uwagi na brak czasu nie miała możliwości przedstawienia własnych argumentów. Osobiście wyszłam z Zachęty z poczuciem otwartych tematów, które domagają się kolejnych  spotkań i okołoksiążkowych inicjatyw promocyjnych, a także z nadzieją, że hasło „za dużo designu”, które mimowolnie stało się etykietą zakończonej już dyskusji w Zachęcie, będzie rodzajem prowokacji, a nie faktycznym postulatem.