Pokazywanie postów oznaczonych etykietą młodzieżowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą młodzieżowa. Pokaż wszystkie posty

2/13/2018

Biały teatr panny Nehemias




 Ostatnio coraz częściej zdarza mi się czuć przesyt wylewającą się z każdego medium nostalgią za Peerelem. "Biały teatr panny Nehemias" przyjęłam z ulgą. Peerel bez pudru był mi potrzebny jak tlen. Zresztą wygląda na to, że nie tylko mnie. Najstarsza, od kilku miesięcy zawzięcie przekuwająca modowy vintage lat 80. w nową ikonę stylu, stanęła jak wryta. Wiedziała, że nie było różowo. Okazało się, że nie było nawet beżowo, ale zwyczajnie szaro.

"Biały teatr panny Nehemias" ma wiele odcieni. Realizm Peerelu autorka umiejętnie łączy z nieco baśniową historią białego teatru. Głęboki potencjał tej metafory można odczytywać na różne sposoby, najbardziej podskórnie pewnie w kluczu zniewolenia, ale tego wewnętrznego, odczuwanego w perspektywie politycznej opresji, dobrze skrywanego ubóstwa i dręczącej beznadziei. Orlińska głęboko grzebie w ludzkich motywacjach, namiętnościach i uprzedzeniach. Pokazuje człowieczeństwo z różnych stron. Chwyta się również tematów historycznych. Bardzo ładnie i z pomysłem wplata wątek Dąbrowszczaków, w latach 1936-39 walczących w hiszpańskiej wojnie domowej, nieco bardziej na siłę pojawia się postać księdza Jerzego Popiełuszki. Na przykładzie tytułowej bohaterki, autorka dotyka tematu repatriacji, chwilę później podnosi wątek emigracji. "Biały teatr" aż pęcznieje od ważkich kwestii. Całość przypieczętowuje biblijne nawiązanie, ukryte w tytule powieści, jak oko puszczone do dociekliwego czytelnika.

Orlińska, z wykształcenia artystka ilustratorka, już dawno dała się poznać jako świetna pisarka. Przyznam, że jej książki czytam nie tylko z ciekawością, ale przede wszystkim z ogromną przyjemnością, bo językowo wypadają nie tyle dobrze, co bardzo dobrze. Autorka mierzy wysoko i swoich wzorców szuka wśród najlepszych (patrz wzorowana na Makuszyński powieść "Detektywi z klasztornego wzgórza"). Z radością przyjęłam jednak "Biały teatr" jako powieść osobistą, nie silącą się na zbędne naśladownictwo, a mimo to bardzo udaną.

2/01/2018

Punkt


Punkt, Florence Hinckel, tł. Jakub Jedliński, Polarny Lis 2017.


Fantastyka socjologiczna ma się bardzo dobrze. Mimo upadku systemu totalitarnego, który przez lata stanowił główne koło zamachowe tego nurtu, wciąż istnieje pożywka dla dobrze skrojonych wizji społecznych utopii. Nawet w literaturze dla młodzieży.

Odwieczne marzenie spełnia się. Cierpienie zostaje wyeliminowane z ludzkiego życia. Dzięki skutecznemu resetowi, realizowanemu przez specjalnie powołane do tego celu oddziały ULEC (Urząd Leczenia i Eliminacji Cierpień), każdy pełnoletni obywatel może zgłosić chęć wymazania negatywnych uczuć. Dzieci i młodzież podchodzą do resetu obowiązkowo, za każdym razem, gdy system uzna to za potrzebne.  Znakiem przebytej interwencji jest widoczny dla wszystkich niebieski punkt na nadgarstku. Idealny świat staje się koszmarem. Brak cierpienia szybko pozbawia ludzi szeregu innych uczuć. Pojawia się znieczulenie, obojętność, samotność i strach przed okazywaniem emocji.

Wystylizowane fotki na Instagramie, nienaganne profilowe na Fejsie i atrakcyjna ścieżka kariery w LinkedIn, nie mam wątpliwości, że to tu autorka odnajduje inspirację do opowiedzenia o zjawisku idealnego świata. Hinckel zaprzęga zresztą do swojej wizji również nowoczesną technologię, choć jej futurystyczna wizja Sieci, która nieustannie rejestruje każdą czynność, wygląda na bardziej skuteczną niż obecnie. Ułuda doskonałości w naszym przypadku jest zaledwie marzeniem, które, jak udowadnia Hinckel, nigdy się nie spełni. Autorka świetnie prowadzi intelektualny dyskurs, ale nie odrywa społecznych trendów od znanych nam realiów, wyostrza je za to i bawi się nimi, wywołując gęsią skórkę na plecach czytelnika.  Zwielokrotnia zarówno nacisk na konieczność stałej obecności w systemie, jak również utopijną wizję eliminowania cierpienia.

Hinckel w kreowaniu swej wizji dochodzi do ściany. Narzucona idea musi w końcu wywołać reakcję. Dwójka młodych bohaterów postanawia zwrócić ludziom wolność myślenia. Autorka nie przyjmuje do wiadomości pesymizmu orwellowskiego bohatera, który ulega sile perswazji Wielkim Bratem. Silas i Astrid mają w sobie tyle determinacji, by z heroicznym optymizmem podjąć się prawie nierealnego zadania. Jak system poradzi sobie z tym buntem?

8/31/2017

Lolek


Lolek
Adam Wajrak
il. Mariusz Andryszczyk
Agora 2017



















Mam wrażenie, że trafiłam na książkę nie z tej epoki i dobrze mi z tą jej niecodziennością. Moim dzieciom też. Jej niezwykłość paradoksalnie tkwi w zwyczajności.  Poszukajcie w pamięci Metki, Perełki, Puca i Bursztyna. Lolek jest pośród nich.

 Historia opowiedziana przez Adama Wajraka oparta jest na autentycznych przeżyciach psa-uciekiniera, uratowanego przez autora i jego żonę i na powrót udomowionego.  Lekko sfabularyzowana, na potrzeby odtworzenia nieznanych wątków z życia psa, opowieść o Lolku, niezwykle starannie i z dbałością o detale, zwłaszcza te dotyczące uczuć, toczy się w klasycznym kluczu historii, jakie znamy ze starych książek o zwierzętach.

Wajrak daje nam do rąk książkę, która chwyta za gardło zarówno młodszych jak i starszych czytelników. Jest szczery i bezkompromisowy, ale jednocześnie delikatny i wrażliwy. Nie przypadkiem podczas lektury przypominają mi się "Wilki", w podobnie trafny sposób ujmujące wszystko to, co może wydarzyć się między człowiekiem a zwierzęciem lecz nie zawsze powinno. Czytając "Lolka" z pięciolatką, czułam, że mówiąc tak bardzo wprost o cierpieniu psa, dotykam niezwykle czułych strun, a tym samym rozpinam pewną trwałą siatkę wartości i zasad, które dzięki takiej literaturze pozostają w sercu na całe życie.

"Takich książek już się nie pisze" - powiedział z żalem mój mąż - dając mi tym samym sporo do myślenia. Jest Baltic, Dżok, Klifka, ale historie spisane przez Gawryluk, mimo że również zahaczające o reportaż, mówią o tych bardziej jasnych odcieniach relacji ze zwierzętami. Grzeczny pies czy Elf to już zupełnie inna półka literackich bohaterów. Wajrak faktycznie przywraca ten dawny styl opowiadań o zwierzętach, w którym przed laty przodował Jan Grabowski, ale odświeża go, wrzuca we współczesne ramy i aktualny język.

Mało brakowało a "Lolka" byśmy nie przeczytali, zresztą nadal nie mogę pogodzić się z typografią książki. Na szczęście pokonałam swój opór, choć nadal staram się nie poświęcać jej powierzchowności zbyt wiele uwagi. Sama historia natomiast zasługuje na nią z całą pewnością. Od pierwszej do ostatniej strony.

8/12/2017

Nastolatki nie lubią wierszy


Nastolatki nie lubią wierszy
wybór Wiktor Woroszylski
op. graf. Bohdan Butenko
Nasza Księgarnia 1967 (wyd. I)



















Przewrotny tytuł? A może prawda. Kiedy 50 lat temu Wiktor Woroszylski dokonywał wyboru poezji do tego zbioru, musiał kierować się zarówno politycznymi za i przeciw (nie każdy autor był wystarczająco prawomyślny, by przejść przez wąskie ucho igielne cenzury), jak też domniemanymi oczekiwaniami młodzieży. Powstał zbiór z pewnością różnorodny, ciekawie opracowany graficznie i wyjątkowy w samej koncepcji antologii skierowanej do nastolatków.  Nie sposób dziś łatwo sprawdzić, ilu doczekał się wydań, możliwe, że zaledwie jednego. Mimo to, zyskał sobie popularność i miano pozycji kultowej, obecnie o statusie białego kruka wśród oferty antykwariatów i handlarzy książkami.


Czy dzisiejsza gimbaza sięgnęłaby po zbiór Woroszylskiego? Pomijając obiektywne trudności związane ze zgromadzeniem praw autorskich do utworów, wiersze nie musiałyby się niestety spotkać z bardzo ciepłym przyjęciem. Obszerny zbiór, podzielony na sekcje tematyczne, stanowi kilkadziesiąt utworów, współczesnych poetów polskich i zagranicznych. Jest wśród nich Szymborska, Osiecka, Broniewski, jest Bułat Okudżawa i Edward Lear, Milne i młodzi poeci radzieccy. Nie sposób odnaleźć wspólny mianownik. Różnorodność jest z pewnością dużym atutem zbioru. Każdy ma szansę znaleźć tu coś dla siebie. Niestety miejscami, pomimo szczerych zapewnień autora, że "te wiersze nie są przymusowe i nudne" pojawiają się utwory przydługie lub patetyczne.


Na uwagę zasługuje jednak przygotowana niezwykle oszczędnymi środkami oprawa graficzna. Książkę miło trzyma się w rękach, ma poręczny format, mięsisty papier i płócienną oprawę z obwolutą. Przypomina zeszyt "złotych myśli", przyozdobiony skrawkami wyciętymi z gazet, schematycznymi ilustracjami, tak charakterystycznymi dla stylu Butenki oraz pożółkłymi skarbami jesieni. Ten styl łatwo można dostrzec w innych pracach artysty, choćby w równie oszczędnie i odważnie zilustrowanej książce z lat 70. - "Niebo i kalendarz".


Niewiele jednak brakowało, a antologia Woroszylskiego dostałaby drugie życie. W jednym z wywiadów Butenko zdradził:

"Jeszcze za życia Wiktora Woroszylskiego, jej autora, została przepracowana – dodał on do niej utwory poetów, którzy wcześniej nie mogli być publikowani lub w ostatnich latach napisali coś znaczącego. Przerobiliśmy całość, uzupełniliśmy i przygotowaliśmy dla wydawnictwa, które już nie istnieje, gotowe składy mam zresztą u siebie w domu".*



Dziś pewnie jeszcze trudniej niż kilkadziesiąt lat temu znaleźć odbiorców poezji wśród nastolatków. Podobnie zresztą jak poetyckie zbiorki na półkach sieciowych księgarni. Zapał do czytania wierszy mija wraz z dziecięcymi lekturami, które przecież swoim rytmem i rymem wyznaczają często klimat i nastrój pierwszych lat życia. W erze kultury obrazkowej, poezja wśród nastolatków ma jeszcze bardziej pod górkę niż proza. Woroszylski i Butenko wyczuli, że zdjęcie poetów z pomników i akademii "ku czci" może odbyć się tylko przez prostą, atrakcyjną i bliską młodym formułę. Tym bardziej dziś, nowoczesna graficzna forma mogłaby przyciągnąć uwagę, zaintrygować, zachwycić. Przykład choćby świetnie wydanych i licznie nagradzanych zbiorów wierszy Tuwima, Brzechwy i Kerna (Wydawnictwo Wytwórnia) pokazuje, że takie rzeczy się już dzieją i że są ludzie, którzy potrafią to robić. Może pora odświeżyć ten pomysł i podarować nastolatkom nowy zbiór poezji na miarę współczesnych czasów.



* Trzeba przyglądać się dzieciom - wywiad z Bohdanem Butenką (sic!), Qlturka, marzec 2009.

3/23/2017

Rok Szczura


Rok Szczura
Clare Furniss
tł. Katarzyna Rosłan
Wydawnictwo Dwie Siostry 2016












Pewnie już wiecie, że nie jestem z tych co się dają łatwo podejść książce.  Żadna ckliwa melancholia, napuszona nastrojowość, ochy, achy i apostrofy do muzy nie zwiodą mnie, żeby uznać coś za idealną, nie daj Boże pouczającą lekturę dla dorastającego pokolenia. Stawiam na autentyczność, spójność i oryginalność. Nastolatek nie kupi fałszu, pobłażliwego traktowania i spłycania tematu. Według mnie Clare Furniss ma w ręku wszystkie atuty.

"Rok Szczura"  to debiut literacki, któremu udało się zrobić ze mną coś, co często nie udaje się książkom zasłużonych pisarzy: z miejsca weszłam w buty głównej bohaterki. Ten błahy z pozoru fakt pozwolił mi na dwie istotne rzeczy: bezkrytyczne spojrzenie na bohaterkę i całkowicie krytyczne na otaczający ją świat. Spodziewam się, że właśnie tak może czuć się piętnastoletnia dziewczyna, której matka umiera nagle z powodu ciążowej infekcji. Zanurzenie w powieść odbyło się w sposób bezbolesny, mimo że nie straciłam mamy, nie mam młodszej siostry ani ojczyma, nigdy nie adorował mnie student Akademii Muzycznej, ani nie nawiązałam kontaktu z duchem z zaświatów. Ba, nie mam nawet pociągu do ryzykownych zachowań, co najwyżej lekko depresyjne usposobienie, które wobec wszystkich różnic, nie uprawnia mnie do identyfikowania się z nastoletnią Pearl. Zatem to wyłącznie talent pisarski autorki przysłużył się książce i moim pozytywnym wrażeniom.

Zresztą to nie tylko postaci głównej bohaterki książka zawdzięcza swoją autentyczność. Wachlarz bohaterów i ciekawych relacji jest bardzo szeroki. Pogrążona w żałobie Pearl, mimo głęboko przeżywanego dramatu samotności, z konieczności wchodzi w szereg często trudnych związków. Poznajemy jej zatroskanego ojca, apodyktyczną babkę, przyjaciółkę, nieustannie chętną do kontaktu, delikatną staruszkę z sąsiedztwa, która dobiega kresu swoich dni w towarzystwie wnuka, wrażliwego muzyka. I mimo że akcja książki nie jest nadmiernie dynamiczna, przekonujące rysy postaci intensyfikują wrażenia z lektury i nie pozostawiają czytelnika obojętnego. Z czasem uświadamia on sobie, że "Rok szczura" pełen jest małych dramatów, które toczą się w tle przeżyć głównej bohaterki. Stopniowo odkrywa je także i ona.

Tytułowy Szczur to przydomek siostry głównej bohaterki, nadany jej w fazie skrajnego odrzucenia niemowlęcia. Książka może przynieść więc nieco rozczarowania wszystkim fanom zupek w proszku i ciasteczek z wróżbą. Ci, którzy nastawią się na dobrą literaturą psychologiczną dla młodzieży, powinni być zadowoleni.


11/30/2016

Osobliwy dom pani Peregrine



Osobliwy dom pani Peregrine
Ransom Riggs
Wydawnictwo Media Rodzina 2012












Najpierw była nieudana próba: kilka lat temu, chwilę po premierze trafił w moje ręce drugi tom powieści. Pamiętam przejęcie i fascynację z jaką przeglądałam zbiór osobliwych fotografii i ciarki, które przechodziły mi po plecach. Zanim jeszcze zaczęłam na dobre czytać, już stworzyłam wokół nich własną historię, która zawładnęła moją wyobraźnią, a potem całkiem sparaliżowała po kilku pierwszych stronach. Prawdopodobnie do mojej czytelniczej porażki przyczynił się fakt, że kontynuacja historii nie wprowadzała zbyt wnikliwie w kontekst wydarzeń pierwszego tomu. Moje domysły tym bardziej wzięły górę nad rzeczywistą fabułą.

Powrót po kilku latach okazał się być zupełnie nowym otwarciem, zwłaszcza że po bożemu dałam szansę pierwszemu tomowi. Nauczona doświadczeniem i świadoma moich słabych nerwów zaczęłam czytać od razu; nie kartkując i nie myśląc nadmiernie, dałam się ponieść opowieści. Metoda przyniosła dobry skutek i zaskakujący wniosek: ta historia nie jest ani trochę tak straszna jak jej mroczna, fotograficzna oprawa.

"Osobliwy dom pani Peregrine" ma w sobie coś, co osobiście bardzo cenię w dobrych powieściach - świetną, przemyślaną konstrukcję. To dzięki niej wpadłam w powieść jak śliwka w kompot i bardzo szybko okazało się, że znikam w niej bez reszty. Narracja buduje się z początku bardzo powoli, nie dopuszcza czytelnika do samego sedna konfliktu, stopniuje napięcie, choć jednocześnie jest dynamiczna i dobrze rokuje. Wprawdzie koniec nie ustrzegł się hollywoodzkiego efekciarstwa, ale jestem w stanie wyjątkowo wybaczyć to amerykańskiemu autorowi, podobnie jak robię to za każdym razem, czytając książki Ricka Riordana.

Siłą powieści są bez wątpienia wspomniane już fotografie. Niezwykły zbiór odrealnionych starych zdjęć, których autentyczność i tajemnicze pochodzenie autor deklaruje w wywiadach, stał się motorem do powstania książki i zbudowania fabuły, której akcja dzieje się po dwóch stronach pętli czasowej, w trakcie drugiej Wojny Światowej oraz współcześnie. Obok baśniowego, nadzwyczajnego świata, odwzorowanego na zdjęciach, funkcjonuje wojenna rzeczywistość, szemrząca echem Holocaustu, tragicznych losów sierot i ciągłego poczucia zagrożenia. W tym wszystkim, tajemniczy dom pani Peregrine jawi się jako enklawa spokoju i bezpieczeństwa, przypominająca koncepcją i atmosferą korczakowski sierociniec. Trzeba zaznaczyć, że autor bardzo subtelnie sygnalizuje ten alegoryczny kontekst opowieści. Przy czym, co znamienne, przemoc pozostaje tu domeną potworów, nigdy ludzi.

"Osobliwy dom pani Peregrine" pozostał ze mną na dłużej. Przyćmił swą mroczną atmosferą wszystkie książki, które czytałam równolegle i pozostawił apetyt na więcej. Jednocześnie mam z tyłu głowy świadomość, że nie jest to książka dla wrażliwców ani zbyt młodych czytelników. Co prawda nie epatuje przemocą, ale doskonale posługuje się niedopowiedzeniem, a to, jak wiadomo, technika równie skuteczna.





5/30/2016

Chłopak z lasu


Chłopak z lasu
Mårten Melin
tł. Agnieszka Stróżyk
Zakamarki 2016
















Pamiętam moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam "Chłopaka z lasu" w zapowiedziach Zakamarków. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili  narodziła się we mnie wizja sennej, wakacyjnej historii dla nastolatek, w klimacie "Dzieci z Bullerbyn" lub "Gofrowego serca". Chociaż jednocześnie przez cały czas słyszałam pewien wyraźny zgrzyt, który nie pozwalał mi tak gładko przejść do porządku dziennego nad majaczącą na horyzoncie perspektywą, że oto znane ze swej przewrotności Wydawnictwo (pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy na potwierdzenie tezy to książka: "Wierzcie w Mikołaja!") wyda totalnie zwyczajną powieść dla dziewczyn. W tym stanie dezorientacji przetrwałam do połowy książki.

Tak się złożyło, że w swoim ostatnim felietonie Rafał Kosik odniósł się do kwestii kolonizacji kulturowej. Postawił pytanie, na ile kody kulturowe, mające swoje źródło w kulturze masowej, funkcjonują równolegle z kodami kultury narodowej. Czy są jeszcze takie kody polskiej kultury, które konkurują z zachodnimi i stanowią wyraźny łącznik dla młodego pokolenia? Jak je wskrzeszać i promować, by były atrakcyjne? Kosik nawiązał tu do ciekawego, choć skierowanego do dorosłego odbiorcy, projektu firmowanego przez Allegro, "Legendy polskie", w ramach którego ukazały się ebooki i filmy, wykonane przez plejadę rodzimych twórców, nawiązujące do tradycyjnych polskich legend. Tymczasem to właśnie "Chłopak z lasu" jest dowodem na to, że Szwedzi robią to od dawna. Trudno zmierzyć sukces takich książek, ale fakt że opowieści, w których pojawia się motyw skandynawskich trolli jest naprawdę sporo, wpływa na powszechną świadomość społeczną, i to nie tylko Skandynawów, ale również innych narodów.

"Chłopak z lasu" mile mnie zaskoczył właśnie tym nawiązaniem do tradycyjnych szwedzkich opowieści o leśnych trollach. Ujęła mnie zwłaszcza swoboda z jaką autor zdecydował się na wprowadzenie baśniowych motywów do typowo romansowej historii dla nastolatków, swoboda, która jednocześnie jest pełna gracji i należnego dystansu, dzięki któremu książka nie przemieniła się w naiwną historyjkę dla dzieci. "Chłopak z lasu" balansuje na granicy metafory i dosłowności, daje szansę potraktowania motywu trolli, w zależności od upodobań, z przymrużeniem oka lub zupełnie na serio. Zresztą ta metaforyczność i dosłowność przewija się w książce nie tylko w kontekście wątku baśniowego. Daleko "Chłopakowi z lasu" do pensjonarskich książek dla dziewczyn, bo narracja jest niezwykle zmysłowa, choć nie przekraczająca granic umownie zarezerwowanych dla książki młodzieżowej.

Podzielam entuzjazm Rafała Kosika do popularyzacji polskich motywów kulturowych w filmach, komiksach, grach, książkach science-fiction i wszędzie tam, gdzie docierają młodzi ludzie. Skandynawowie mają trolle, my mamy krasnoludki, złotą rybkę, syrenkę i rycerzy pod Giewontem. "Chłopak z lasu" jest jasnym dowodem na to, że i oni mogą dostać drugie życie.


11/21/2014

Galop '44


Galop '44
Monika Kowaleczko-Szumowska
Egmont 2014
















Nie wiem, czy wrażenie jakie zrobił na mnie "Galop '44" spotęgowała książka, którą czytałam chwilę wcześniej, czyli "Lekkie życie Barnaby'ego Brocketa" *. Z pozoru trudno szukać między nimi powiązań, jednak gdzieś w głębokich rejestrach mojej wrażliwości, te książki zbiegły się ze sobą nie tylko w sensie czasowym, ale przede wszystkim znaczeniowym. Cały czas trawię w sobie moje odczucia związane z "Barnabym Brocketem". Przegryzam się przez egocentryzm kultury indywidualizmu, zachwyt nad samym sobą i pielęgnowanie inności bez względu na jej faktyczną wartość. Nie umiem zrozumieć dylematów głównego bohatera związanych z odrazą do bycia "takim jak inni", nie zgadzam się na osiąganie własnych celów ponad głowami innych.

W ten kłąb emocji wkrada się "Galop '44". Jest jak piękna ballada o tym, do czego dzisiejsza młodzież podobno nie jest już zdolna - o poświęceniu. Oto dwóch nastolatków odkrywa boczny korytarz w atrapie kanału w Muzeum Powstania Warszawskiego i trafia tamtędy na plac Napoleona, w sam środek sierpniowego zrywu. Jak przeżyć na powstańczej ulicy? Gdzie najlepiej schować się podczas nalotu? Co jest ważne, a co w wojennym zamieszaniu schodzi na dalszy plan? Bohaterowie w jednej chwili muszą zmierzyć się z odpowiedzią na te i inne podobne pytania, a odpowiedzi przychodzą im w tych okolicznościach wyjątkowo łatwo. Mimo to nie wyczuwam sztuczności, gdy obaj spontanicznie włączają się w walkę. Tylko na początku wszystko zdradza ich inność: wygląd, język, przyzwyczajenia. Po kilku godzinach przebywania w samym środku wojennego piekła są już tacy jak inni - ich rówieśnicy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Potem już nie chcą wracać "do siebie".

Coś mnie zaczarowało w tej książce Kowaleczko-Szumowskiej. Nawet mimo tego, że opowieść dopiero z czasem nabiera rozpędu, styl klaruje się, a bohaterowie z papierowych stają się postaciami z krwi i kości. "Galop '44" zbiera w całość różne autentyczne opowieści powstańcze, przemyca informacje, których próżno szukać w podręcznikach historii. Razem z bohaterami czołgam się kanałem na Starówkę, buduję barykadę przez Aleje, obserwuję alianckie zrzuty i feralne zestrzelenie liberatora. Najlepsza gra komputerowa ani film nie oddałyby tego, co Szumowska tak barwnie kreśli na kartach "Galopu '44", zakotwiczając czytelników w tej rzeczywistości na nieco dłużej niż trwa lektura. Czytając, patrzymy oczami chłopców z XXI w., którzy znając wynik powstania, mimo to decydują się walczyć do końca.

* Boyne J., Lekkie życie Barnaby'ego Brocketa, Dwie Siostry 2014.

9/19/2014

Lumpetta


Lumpetta
Christine Nöstlinger
il. Agnieszka Semaniszyn-Konat
tłum. Krystyna Kornas
Wydawnictwo Skrzat 2014















Pippi Pończoszanka bryluje w rankingach najpopularniejszych i najbardziej lubianych dziecięcych bohaterów. Kochamy ją za spryt, odwagę, niepokorność. Dopinamy łatkę szczęśliwego dzieciństwa, wolnego od reguł, zakazów, zapełnionego wolnością bez granic, o której skrycie marzymy. A co jeśli 13-letnia Pippi zamieszka po sąsiedzku, zawróci w głowie naszemu synowi, puści głośno muzykę w ogrodzie, zastawi chodnik starymi rupiecami i wprosi się na obiad? Nadal samotna, choć rodzice są gdzieś obok, jeszcze bardziej zbuntowana, przesuwająca coraz dalej granice wolności, których nikt dotąd jej nie pokazał. Czy 13-letnia Pippi-Lumpetta, posługując się tymi samymi regułami zachowania co jej starsza o kilkadziesiąt lat literacka koleżanka, jest w stanie zyskać akceptację i sympatię?

Patrzę na Lumpettę oczami bezstronnego czytelnika i nie odnajduję w jej postaci tego czaru, którym za sprawą Astrid Lindgren uwiodła mnie Pippi. Co się dzieje z innymi małymi Pippi, które po kilku latach wyrastają ze swoich kolorowych pończoch i sukienek na szelkach, a nikt nie powie im co dalej? Nöstlinger pokazuje to bezbłędnie. Jako autorka słynie z tego, że staje zawsze po stronie swych dziecięcych bohaterów. Nie odbiera Lumpetcie prawa do biegania półnago po ogrodzie, zmyślania niewiarygodnych historii i niechodzenia do szkoły. Szczerze i bez ogródek pokazuje za to reakcje dorosłych. Lumpetta jest dla nich przestrogą. Uważajcie, tak może wyglądać wasze dziecko, jeśli pozwolicie mu się z nią spotykać. Brak akceptacji i poczucie zagrożenia wzrasta, gdy dziewczyna zaczyna wkraczać w ich życie. Jak się zachowają w tej sytuacji?

"Lumpetta" bardzo delikatnie dotyka też tematu pierwszej nieodwzajemnionej miłości. Autorka nie trywializuje. Ma odwagę powiedzieć, że takie uczucie może, choć nie musi pozostawić w życiu niezatarty ślad. Nöstlinger nie stara się też na siłę podsycać naszej sympatii do głównej bohaterki. Jej ekscentryczna postać wydaje się być tylko pretekstem do pokazania tego, co dzieje się wokół. Nowo przybyła sąsiadka wzbudza bowiem skrajne reakcje: od odrzucenia przez dorosłych, do fascynacji i zauroczenia ze strony męskiej części rówieśników. Na ile te dwie postawy mogą się zrównoważyć? Czy jest miejsce dla Lumpetty w poukładanym świecie klasy średniej?

9/11/2014

Królewski zwiadowca

Królewski zwiadowca
John Flanagan
Wydawnictwo Jaguar 2013

















Nie ma w niej magii i fantastyki, a jednak świetnie się czyta. Krótkie rozdziały z trudem równoważą dłużyzny i opisy, a mimo to wielu znajomych Najstarszej sięga po kolejne tomy serii. Honor, praca, poświęcenie, uczciwość i odwaga to cechy, które wysuwają się na pierwszy plan. Przygoda jest tylko tłem wydarzeń, konsekwencją poważnych życiowych wyborów, towarzyszem codziennych obowiązków i zmagań. Wielki sukces australijskiego pisarza porównywany jest z popularnością "Zmierzchu" czy "Eragona". Dla mnie jest to jednak przede wszystkim sukces fabuły, która bazując na prostych wątkach i w większości spokojnej narracji, zdołała przykuć uwagę czytelników i zjednać ich sympatię na kilkanaście tomów.

Akcja książek rozgrywa się w fikcyjnym świecie i niedookreślonym czasie. Za przyzwoleniem autora możemy doszukiwać się historycznych i geograficznych powiązań z realnym światem i pewnie wprawiony czytelnik odnajdzie je bez trudu, ale z pewnością nie jest to warunek bezwzględny, żeby cieszyć się lekturą. Tytułowi zwiadowcy, a właściwie drużyna zwiadowców, to cisi strażnicy bezpieczeństwa, żyjący w pojedynkę w leśnych chatach rozsianych po poszczególnych lennach księstwa Araulen. Mają w sobie coś z Robin Hooda i Jamesa Bonda w jednym. Stronią od rozrywek i przyjemności, czerpiąc radość z pracy. Nieodłączny łuk, dwa noże oraz mądry i wytrzymały koń stanowią ich jedyne oręże w walce z każdym niebezpieczeństwem. Praktycznie niewidzialni dla nieuważnego obserwatora, przemieszczają się bezszelestnie, skryci pod maskującą peleryną z kapturem. Nawet jeśli wrogów jest wielu, praktycznie bez szwanku wychodzą z każdej opresji. Tylko zamiast Martini piją nałogowo kawę.

Z perspektywy dwunastu już tomów serii, świat przedstawiony jest bardzo rozbudowany. Mamy tu nie tylko kilkudziesięciu pierwszo- i drugoplanowych bohaterów, ale też szczegółowo opisaną strukturę geograficzną, zarówno Araulenu jak i państw ościennych. Czasem tylko żal, że mapy nie są dość szczegółowe, żeby śledzić z nimi każdą przygodę.

Flanagan kreuje bohaterów wzbudzających sympatię, utrzymuje napięcie do ostatnich stron książki i wprawnie nakreśla granicę między dobrem a złem, lecz co najważniejsze, mimo że w książce pojawia się przemoc i okrucieństwo, autor praktycznie zawsze potrafi znaleźć moment, w którym należy umiejętnie spuścić zasłonę milczenia, jednak bez uszczerbku dla atrakcyjności książki.

"Królewski zwiadowca" pośród wszystkich tomów serii wydaje się być zwiastunem nadchodzących zmian. Poprzedzająca go, jedenasta część ("Zaginione historie") została okrzyknięta ostatnim tomem serii. Przypuszczenia były o tyle uzasadnione, że autor  na poważnie zajął się już pisanie nowej, bliźniaczej sagi ("Drużyna"). Tymczasem "Królewski zwiadowca" wystąpił z nową siłą i świeżym pomysłem. Nie zdradzę szczegółów, powiem tylko, że koleżanki Najstarszej z jeszcze większym entuzjazmem wzięły się do czytania.

1/30/2014

Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy



Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy
Rafał Kosik
Powergraph 2013
















Ile Kosika jest w tym Kosiku? Czy to już ostatnia część serii? - zastanawiają się internauci. Chociaż przed lekturą "Sekretu Czerwonej Hańczy" takie myśli nie przeszły mi przez głowę, teraz powracają coraz częściej. "Kończ waść, wstydu oszczędź" - chciałoby się powiedzieć, chociaż serce wiernego fana krwawi boleśnie.

Rafał Kosik, który przyzwyczaił stałych czytelników do wysokiego poziomu literackiego swoich książek, tym razem jakby odpuścił. Mam nadzieję, że to niechcący, że zabrakło czasu, goniły terminy, wakacje były bardzo udane albo wręcz przeciwnie, strasznie nudne i zabrakło weny. Dość powiedzieć, że głosy zawodu na stronie oficjalnego fanclubu FNiN nie były odosobnione.

Nie od dziś wiadomo, że autor lubi bawić się konwencją. Książki z serii ocierały się już o różne odmiany fantastyki, trafiło się opowiadanie historyczne, była zwykła obyczajówka i sensacja. Tym razem Kosik postawił na czystą przygodówkę i wyszło dość blado. Książka przypomina "Sposób na Alcybiadesa" Niziurskiego i "Czarne Stopy" Szmaglewskiej połączone w jedno. Na dodatek "Czerwona Hańcza" faktycznie stanowi jakby zlepek dwóch części, nieumiejętnie zszytych grubymi nićmi. Wygląda jakby autor nie miał pomysłu na dłuższą fabułę albo w trakcie pracy stracił wenę. Bardziej wiarygodna wydaje się pierwsza hipoteza, ponieważ początek książki opisujący przyjazd młodzieży na wymianę międzyszkolną jest mniej ciekawy niż koniec rozgrywający się nad jeziorem. Trudno szukać powiązania między tymi wątkami, podobnie jak między innymi pomniejszymi wątkami, które pojawiają się w książce i powoli umierają śmiercią naturalną bez godnego rozwiązania (kozołaki, tytułowy skarb, bulbot, klasztor). Ostatecznie zostajemy z sekretem bez sekretu i hollywoodzkim zakończeniem, które ucina książkę w chwili, gdy właśnie zaczyna pojawiać się cień nadziei, że akcja nareszcie się rozwinie.

Podobnie jak wydany ostatnio tom opowiadań "FNiN oraz Nadprogramowe Historie", "Czerwona Hańcza" polecana jest nie tylko czytelnikom, którzy czytali poprzednie części. Być może właśnie ten marketingowy populizm zaważył na ogólnej miałkości książki. Nie usprawiedliwia to rozczłonkowania akcji i zagubienia głównego wątku, ale wyjaśnia łopatologiczne podejście do odbiorcy.

Odniosłam wrażenie, że niepisanym mottem książki miało być hasło "nie oceniaj po pozorach", które koresponduje z wieloma wydarzeniami w książce (porwanie Zosi, tajemniczy człowiek w skórzanej kurtce, piękna Justyna, kozołaki). Tym razem jednak, wbrew zamierzeniu twórcy, przesłanie dzieła nabrało charakteru samospełniającej się przepowiedni: Czytelniku, nie oceniaj po pozorach! "Felix, Net i Nika" "Felixowi, Necie i Nice" nie równy.

11/20/2013

Ani słowa o Zosi!


Ani słowa o Zosi!
Zuzanna Orlińska
Literatura 2013

















Piszę ten tekst już drugi raz, bo pierwszy w całości mi się skasował. Niefart? Niekoniecznie, raczej zbieg okoliczności, ponieważ nie dalej jak dziś w nocy, kiedy odłożyłam komputer po skończeniu pierwszej wersji, przyśnił mi się głos, który wystąpił ze światłą radą: "jeśli ci coś nie wyszło, skasuj i zacznij od nowa". Nie dobrze ze mną, słyszę tajemnicze głosy. Chyba za dużo emocji nagromadziło się we mnie i wokół "Ani słowa o Zosi!", żeby jej podsumowanie wyszło wystarczająco dobrze. Zacznę więc od początku.

Po tym jak kilka miesięcy temu przeczytałyśmy z Najstarszą "Pisklaka", "Ani słowa o Zosi!" wzięłam z półki na pewniaka. Mało tego, najpierw podsunęłam ją Najstarszej, dopiero potem przeczytałam sama. Książka została wiosną tego roku nagrodzona w III edycji Konkursu im. Astrid Lindgren, w kategorii wiekowej 10-14 lat. To dobry rok dla autorki, ponieważ jesienią również "Pisklak" miał swoje pięć minut (Nagroda literacka im. Kornela Makuszyńskiego - wyróżnienie). Cenię sobie Orlińską jako pisarkę, ponieważ "Pisklakiem" udowodniła, że współczesna książka dla młodzieży może być życiowa, a jednocześnie ciepła i poetycka.

Tymczasem kiedy zaczęłam czytać "Ani słowa o Zosi!" okazało się, że moje wyobrażenie legło w gruzach. Zabrakło ilustracji, to jasne, bo wydanie pokonkursowe rządzi się swoimi prawami. Jednak szkoda, bo w "Pisklaku" nastrojowe rysunki Wandy Orlińskiej dodawały klimatu. Po drugie, pierwszoosobowa narracja zrobiła z prozy Orlińskiej typowe czytadło dla nastolatek. I choć z ostatnich zdań książki dowiadujemy się, skąd wzięła się ta konwencja, jednak przez sto kilkadziesiąt stron, nie mamy o tym pojęcia. Na szczęście chyba również sama autorka w obranym stylu nie czuje się komfortowo, bo mniej więcej za połową coś jednak drga i dalej czyta się już dużo lepiej. Pojawia się wątek kryminalno-historyczny, na dalszy plan schodzą małżeńskie problemy rodziców głównej bohaterki - Tosi i wypada na dłuższy czas z fabuły jedna z bohaterek, wyjątkowo irytująca osoba, która wszystko lubi mieć pod kontrolą. Akcja zaczyna się toczyć wartko i odzyskujemy wreszcie starą dobrą Orlińską, mimo że pierwszoosobową.

Niestety nie należy się sugerować, że książka faktycznie jest przeznaczona dla kategorii wiekowej 10-14 lat. Najstarsza, która skończyła niedawno 11, bardzo źle przyjęła szczegóły rodzinnych problemów bohaterki, nie umiejąc ich właściwie zinterpretować. Drobiazgową analizę relacji rodziców Tosi w obliczu rozpadającego się małżeństwa polecałabym raczej 16-latkom niż młodszym.

Na szczęście są i dobre informacje. "Ani słowa o Zosi!" łączy z "Pisklakiem" miła atmosfera polskiej prowincji pokazana z perspektywy Roztocza. Widać wyraźnie, że autorkę, jako warszawiankę z anonimowego tłumu pociągają miejsca, w których ludzie znają się lepiej niż co najwyżej z widzenia. Ja natomiast ciepło przyjęłam wspomnienie o moich podwarszawskich Urlach. Uśmiecham się wirtualnie do autorki, ponieważ Urle to świetne miejsce do osadzenia fabuły młodzieżowej książki, może następnej...?

Gdyby dało się skasować "Ani słowa o Zosi!" i napisać od nowa, namawiałabym do zmiany narracji na trzecioosobową, ale ponieważ się nie da, czekam na następną książkę autorki. Wszyscy uczymy się na błędach.

5/25/2013

Felix, Net i Nika

Wyobraźmy sobie, że pakuję się na bezludną wyspę i mogę ze sobą zabrać tylko jedną książkę. Powiedzmy, że nie może to być żadna nowość, ale coś, co już czytałam. Odświeżony kotlet? Nie ma problemu. W ciemno pakuję do plecaka "Felixa, Neta i Nikę" - nie będę się nudzić. Którą część? To bez znaczenia. Może być dowolna.

Pierwsza powieść o przygodach trójki gimnazjalistów powstała w 2004 r. Od tego czasu pojawiło się dziesięć kolejnych tomów oraz fanklub czytelników, którzy nie tylko z zapartym tchem czytają, ale również tworzą środowisko popularyzujące powieść, poprzez aktywność na rozbudowanym forum internetowym i stronie wiki obejmującej już kilkaset haseł. Nie znam innej polskiej książki dla młodzieży, która wpłynęłaby na rozbudzenie tak szeroko zakrojonych inicjatyw. Za tym wszystkim kryje się skromny Rafał Kosik, pisarz science fiction, właściciel wydawnictwa Powergraph, wydającego serię; człowiek, który pokazał, że dla dzieci można pisać w sposób inteligentny, przewrotny i rozbudowany. W tym banalnym stwierdzeniu kryje się coś, co w sposób szczególny wyróżnia Kosika i jego prozę. Czytelnicy na forum głowią się nad fabułą, poszukując drugiego dna w opisanych wydarzeniach, tworzą hipotezy, dopatrują się powiązań, odczytują ukryte aluzje. W "Felixie, Necie i Nice" nic nie jest bowiem tym, czym z pozoru się wydaje. Bohaterowie przeżywają podróże w czasie i przestrzeni, tworzą sztuczną inteligencję, znają najnowsze techniki informatyczne, interesują się nowinkami technicznymi, a jednocześnie borykają się ze zwykłymi problemami współczesnych nastolatków. Kosik nie pozwala czytelnikom spocząć na laurach. Jest inteligentny i tego samego wymaga od nich. Czytelnicy w specjalnych wątkach na forum omawiają nieścisłości w fabule, a Kosik potrafi im się odwdzięczyć, np. wydaniem równolegle kilku wersji tego samego tomu, tak jak się to zdarzyło w przypadku 10. części serii. Fakt, że nie wszystkie egzemplarze są takie same wyszedł na jaw dopiero podczas dyskusji na forum. Fabuła książek też często powstaje podyktowana sugestiami z zewnątrz. W jednym z wywiadów Kosik przyznaje, że jest otwarty na podpowiedzi. Czasem zmiany pojawiają się w kolejnych wydaniach. Tak było na przykład z pierwszym tomem serii, który autor przepracował gruntownie, dopieszczając wszystkie zadry debiutującego pisarza dla młodzieży.

Atutem książki jest jej język. Autor nie sili się na naśladownictwo, ale tworzy własną gwarę uczniowską, przez co jest ona ponadczasowa i nie grozi jej dezaktualizacja. Przeciwnie, jej elementy w sposób spontaniczny przenikają do języka, co stanowi najlepszą chyba recenzję jej autentyczności. Czytanie dialogów pełnych ciętych ripost, ciekawych powiedzonek i inteligentnych żartów, podanych polszczyzną wysokiej próby, to chyba największa przyjemność. Warto zauważyć, że w ten sposób Kosik tworzy literaturę ponadpokoleniową i najwyraźniej ma tego świadomość, ponieważ okładka zbioru opowiadań dla dorosłych pt. "Obywatel, który się zawiesił" (2012), w prostej linii nawiązuje do okładek serii FNiN. Moja córka zaczęła czytać "Felixa", mając siedem lat. Po prostu podebrała mi książkę i wpadła. Nie sądzę, żeby rozumiała wszystkie niuanse tekstu, a mimo to nie dawała oderwać się od lektury. Dzisiaj obie z niecierpliwością czekamy na premierowe książki i dzielimy się wrażeniami.

Kiedy patrzę na całą serię, to wbrew temu co wcześniej napisałam, mam świadomość, że nie wszystkie książki są na równym poziomie. Pierwsze tomy to rozbiegówka, na której Rafał Kosik nabiera prędkości. Nie dajcie się zwieść pozorom. Spirala akcji nabiera tempa.