3/23/2018

List do króla



List do króla, Tonke Dragt, tł. Jadwiga Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry 2017


Bez mała sześć dekad temu, Tonke Dragt, holenderska pisarska urodzona i wychowana w Indonezji, wymyśliła postać młodego rycerza, wręczyła mu tajemniczy list i sama jeszcze nie znając jego treści, kazała mu ruszyć w nieznane. Z biegiem lat książka weszła do kanonu literatury niderlandzkiej. Porównywana do trylogii Tolkiena, zekranizowana i wielokrotnie nagradzana, nareszcie trafiła do polskich czytelników.

W wywiadzie udzielonym The Guardian, po ukazaniu się pierwszego w historii przekładu "Listu do króla" na język angielski (Brytyjczycy na swoje tłumaczenie musieli czekać zaledwie cztery lata krócej niż my), Tonke Dragt przyznała, że moment powołania do życia bohatera nieodłącznie kojarzy jej się z otwarciem zamkniętych drzwi. Metafora tyleż symboliczna, co prawdziwa, bo właśnie tą sceną rozpoczyna się osadzona w średniowiecznych realiach powieść o młodym giermku, który podejmuje się niebezpiecznej misji, mogącej kosztować go nie tylko szansę na rycerski tytuł, ale nawet utratę życia. Zgodnie ze starym zwyczajem, każdy chłopiec, noc poprzedzającą pasowanie na rycerza, musiał w zupełnej ciszy spędzić na czuwaniu w królewskiej kaplicy. Co jednak, jeśli zza drzwi usłyszał cichą, ale pełną desperacji prośbę o pomoc? Prośbę, na którą żaden przyszły rycerz nie może pozostać obojętnym.

Tonke Dragt okazała się mistrzem subtelnej, ale trzymającej w napięciu narracji. Samotna podróż szesnastoletniego Tiuriego przez lasy i góry, uczęszczanymi traktami i po zupełnych bezdrożach, naszpikowana niebezpieczeństwami, jednak w nieodłącznym poczuciu, że wszystko musi skończyć się dobrze, zanurza czytelnika w świat szlachetnych pobudek, prawdziwej przyjaźni, odwagi i uczciwości. Świat zdominowany wprawdzie przez typowo męski rycerski honor, gdzie role społeczne są ściśle podzielone i dziewczyna nie wstanie znad swojej robótki w poszukiwaniu przygód, ale jednocześnie bardzo mocno nacechowany kobiecym punktem widzenia. Silne poczucie związku ze swoją ojczyzną, pamięć o bliskich, która jest domeną wielu pojawiających się w książce bohaterów, a nade wszystko unikanie opisów walki, czynią z "Listu do króla" książkę, w której etos rycerski nie kończy się wraz z wygraną bitwą, ale służy budowaniu więzi, nawiązywaniu przyjaźni i poświęceniu dla drugiego.

Książka zilustrowana została oryginalnymi rysunkami autorki. Jak sama przyznała, jej indonezyjskie pochodzenie, otoczenie w którym przebywała przez kilkanaście lat swojego życia, bardzo silnie wpłynęło na charakter rycin. Ogromną zaletą książki jest też sporządzona przez autorkę mapa. Możliwość śledzenia drogi bohatera to jedno, drugie zaś to perspektywa całego królestwa wraz z ościennymi krajami. Tak szeroki wgląd w miejsce akcji znacząco skraca dystans między czytelnikiem a fabułą książki.

"List do króla" w samym swym charakterze jest zresztą bardzo blisko czytelnika. Być może to metafora zamkniętych drzwi, o której wspomniała autorka, sprawiła, że przygoda rozwija się wraz z lekturą i ani my, ani główny bohater, ani nawet autorka nie wie co nas czeka za następnym zakrętem. Staranny i gładki przekład na język polski ma szansę sprawić, że powieść i u nas powtórzy swój światowy sukces. Mimo że sama w sobie stanowi zamkniętą całość, uchyla jednak rąbka tajemnicy, czego możemy spodziewać się w sequelu. Z dużą niecierpliwością czekam więc na "Tajemnice Dzikiego Boru".

3/20/2018

Sztokholm - znam to miasto








Sztokholm - znam to miasto, Judith Drews, tł. Katarzyna Skalska i Tatiana Zgaińska-Filipowska, Zakamarki 2016


Jeśli książkowe wyszukiwanki mogą nie tylko bawić, ale i uczyć, odpowiadam: czemu nie? "Sztokholm - znam to miasto" jest najlepszym przykładem na to, że w wimmelbuchu można pomieścić nieprzebraną ilość informacji.

Jeżeli nigdy nie byliście w Sztokholmie, przed Wami mnóstwo zabawy, ale ostrzegam sporo się napocicie, żeby odszukać wszystkie konteksty i pomóc Waszym dzieciom zwiedzić stolicę Szwecji. Judith Drews, niemiecka projektantka i ilustratorka, w jednym z wywiadów przyznała, że pracę nad książką poprzedził kilkutygodniowy pobyt w Sztokholmie. W tym czasie autorka wykonała mnóstwo zdjęć dokumentujących zabytki miasta i dopiero z takim merytorycznym wsparciem ruszyła do pracy nad książką. Efekt przerósł najśmielsze oczekiwania. Faktem jest, że na ilustracjach aż kłębi się od sztokholmskich atrakcji turystycznych.

Z tarasu Zamku Królewskiego macha do nas jakaś para. To Sylwia i Karol - obecnie panująca para królewska. Wydają się nie być zdziwieni, że chodnikiem mknie trollica, pchając przed sobą wózek, a Selma Lagerlöf siedzi na ławce i jakby nigdy nic czyta "Cudowną podróż". Stronę dalej, pod wejściem do hotelu Rival spotykamy Astrid Lindgren, gdy tymczasem Karol Linneusz zrywa kwiatki z miejskiego trawnika. Czyżby dla pisarki? Pudło. Astrid zmierza już w kierunku Junibacken, gdzie ruda Pippi wspina się po balustradzie Willi Śmiesznotki. Tymczasem koń dziewczynki zrobił kupę pod samym nosem Gustawa Wazy i myśli już tylko o tym jak zwiać do skansenu, żeby poskubać świeżej trawy. Tam też Karol Linneusz, tuż przed bramą wiodącą do parku Tivoli, namierzył swoją wybrankę. To Greta Garbo. Wspólnie udają się pod fontannę na Sergels Torg, gdzie jest już i reszta naszych bohaterów.


Zabawne ilustracje Judith Drews przemycają jeszcze więcej ciekawych postaci ze świata historii, kultury, legend i baśni. Na część z nich podprowadza czytelników sama autorka w indeksie na początku książki i na czwartej stronie okładki, inne odkrywamy w trakcie wycieczki po książce. Jest wesoło, kolorowo i zaskakująco. Dlaczego Gustaw III na pomniku trzyma w ręku jojo? Czy tajemniczy Farin to lider zespołu Die Ärzte? I dlaczego święta Łucja moczy się w każdej fontannie?

Sadzonka zakochała się w kartonowym "Sztokholmie" od pierwszego wejrzenia. Dzieci z jej przedszkola chyba też, bo z pierwszej wizyty tamże książka wróciła ewidentnie nadszarpnięta częstym kartkowaniem. Cieszy, że sama koncepcja wyszukiwanki niczym nie ustępuje popularnej "Ulicy Czereśniowej". Autorka konsekwentnie prowadzi bohaterów od pierwszej do ostatniej strony, ich przygody są nieoczywiste i na tyle abstrakcyjne, że przykują uwagę nawet najmłodszych dzieci. I nic nie szkodzi, jeśli nie uda Wam się odczytać wszystkich aluzji zawartych w książce. Tak naprawdę liczy się tu przede wszystkim dobra zabawa.


3/15/2018

Nie liż tej książki*



Nie liż tej książki*, Idan Ben-Barak & Julian Frost, tł. Grażyna Chamielec, Kinderkulka 2018

 Racjonaliści od wieków twierdzili, że jeśli czegoś nie widać, to tego nie ma. Po przeczytaniu "Nie liż tej książki*" mogliby się zdziwić. Interaktywna podróż z grupką zabawnych mikrobów odkrywa zakamarki natury, których nie widać gołym okiem.

Jako pedantyczna higienistka mam fioła na punkcie czystych rąk, moje dzieci nie koniecznie. Kto uwierzy w zarazki, których nie widać gołym okiem? Autorzy "Nie liż tej książki*" znaleźli na to sposób.  Jeśli znacie Herve'a Tulleta i jego interaktywne książki utrzymane w postmodernistycznym, zachęcającym do nieco bardziej kreatywnego korzystania z literatury stylu, jesteśmy w domu. Dawka wiedzy nie jest tu porażająca, ale jak to w rasowych picturebookach bywa, nie w treści lecz w formie kryje się tajemnica. Clue książki stanowią zdjęcia wykonane niezwykle czułym mikroskopem skaningowym, które pozwalają obejrzeć strukturę papieru, splot t-shirtu czy powierzchnię skóry. Wszystko po to, żeby przy pomocy własnego palca zabrać z kartki małego mikroba i odbyć z nim podróż od własnego zęba, z międzylądowaniem na koszulce i pępku, a na koniec powrócić znów do książki.

Co ciekawe, autorzy wcale nie straszą chorobami, których można się nabawić, liżąc wszystko co popadnie. Na końcu książki znalazło się wprawdzie zestawienie wszystkich rodzajów mikrobów które możemy spotkać po drodze, z ich krótką charakterystyką. Wyglądają jednak na tyle przyjaźnie, że kto wie, może niejedno dziecko zapała nawet sympatią do małych zarazków i zechce założyć własną hodowlę. Nie wykluczam, bo mimo wszystko znacznie milej chowa się za paznokciami maczugowce niż zwykły brud.








3/13/2018

Wojna, która ocaliła mi życie



Wojna, która ocaliła mi życie, K. B. Bradley, tł. Marta Bręgiel-Pant, Wydawnictwo Entliczek 2017.

Już dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie takiej konsternacji jak "Wojna, która ocaliła mi życie". Ciężko pozbyć się wrażenia, że ta dość dobrze i atrakcyjnie skonstruowana historia obliczona została na efekt.

Nawet jak na fikcję literacką, osadzoną co prawda w konkretnych realiach, ale jednak wykreowaną od początku do końca przez autorkę, ta historia nie wydaje się prawdopodobna. Główną bohaterkę i jej młodszego brata poznajemy w Londynie tuż przed wybuchem wojny. Naznaczona lekką fizyczną niepełnosprawnością Ada, od lat jest ofiarą domowej przemocy, psychicznie i cieleśnie maltretowaną przez okrutną i bezwzględną matkę. Dziewczyna, pozbawiona możliwości samodzielnego przemieszczania się, całe dnie spędza w mieszkaniu. Jej świat zamyka się w czterech ścianach i tym co można dojrzeć z perspektywy niskiego zydla stojącego przy parapecie. Kiedy po decyzji o ewakuacji londyńskich dzieci, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, udaje jej się opuścić miasto i dostać pod opiekę dość zamożnej lecz nieco zgorzkniałej damy, historia Ady zaczyna przypominać iście pigmalionową przemianę.

Wiele uproszczeń można wybaczyć książce adresowanej do dzieci, jednak, mimo wszystko "Wojna, która ocaliła mi życie", zdaje się przesadzać w tym, jak szybko głębokie zaniedbania w zakresie podstawowej wiedzy o świecie, zasadach higieny i kulturze osobistej odchodzą w niebyt pod wpływem zmiany środowiska. Ada wprawdzie nadal przejawia zachowania dziecka maltretowanego, ale w pozostałych obszarach życia zaczyna przypominać dziewczynkę z dobrego domu. Ciekawie na tym tle przedstawia się za to postać panny Smith - Angielki opiekującej się Adą i jej bratem Jamiem. Poznajemy ją, gdy wyzuta z wszelkiej chęci do życia szuka spokoju w cichej egzystencji z dala od ludzi. Jej postać rozkwita stopniowo pod wpływem kontaktu z parą ewakuantów, a w tle jej życiorysu pojawia się wątek homoseksualny, który poprzez śmierć partnerki zaważył na obecnej kondycji bohaterki. Aluzja do stopnia relacji Susan Smith z jej przyjaciółką jest jednak przemycona na tyle dyskretnie, że nawet dorosły czytelnik może ją łatwo przeoczyć.

Mam spore wątpliwości czy rekomendacja wiekowa 9+, którą zaproponował zarówno amerykański jak i polski wydawca to słuszna sugestia. Nigdy dotąd nie spotkałam się we współczesnej literaturze dla dzieci z tak drobiazgowym i pozbawionym dwuznaczności opisem przemocy domowej. Spodziewam się, że niejeden trzynastolatek może być silnie przejęty jego drastycznością.

"Wojna, która ocaliła mi życie", mimo swej przerażającej naiwności czyta się świetnie, poruszając najwrażliwsze struny duszy i na długo pozostaje w pamięci. Jej niezaprzeczalną siłę stanowią opisy relacji międzyludzkich, zwłaszcza bratersko-siostrzanej miłości Ady i Jamiego, jak też matczynego uczucia Susan, które niepostrzeżenie rodzi się i rozkwita w trakcie trwania lektury. Książka niesie też sporą dawkę wiedzy historycznej, spoglądając na realia II wojny światowej z nieco innej niż polska perspektywy. I choć samo zakończenie trąca nieco hollywoodzkim patosem, warto tę książkę doczytać do końca.

3/07/2018

O tym można rozmawiać tylko z królikami



O tym można rozmawiać tylko z królikami, Anna Höglund , tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2018.


Picturebook dla młodzieży to nadal w Polsce ewenement. O ile dorośli czytelnicy od pewnego już czasu oswajają ten gatunek literacki za sprawą Iwony Chmielewskiej i Joanny Concejo, nastolatki swój debiut mają jeszcze przed sobą. Anna Höglund stawia poprzeczkę wysoko. Czy wystarczy nam odwagi, żeby podsunąć tę książkę młodym dorosłym?

W dusznej atmosferze tej historii jest coś niepokojącego. Brudnawe kolaże znacząco kontrastują z osobą głównego bohatera, ukrytego pod postacią puszystego królika. Zaglądamy do świata everymana, do jego głowy, w której aż kłębi się od egzystencjalnych przemyśleń, naznaczonych strachem, smutkiem, samotnością i brakiem samoakceptacji. Królik, wyrzucony na margines swojego świata, słabo identyfikuje się zarówno z rodzicami jak i rówieśnikami. Pozbawiony płci i jakichkolwiek cech charakteru zdaje się składać wyłącznie z targających nim uczuć. Czasem wychyla głowę na zewnątrz, a wtedy jego królicza powierzchowność jakby zanika. Innym razem królicze cechy niespodziewanie pojawiają się na twarzach osób z jego otoczenia. Tylko wtedy rodzi się szansa na prawdziwy kontakt.

Anna Höglund w jednym z wywiadów przyznała, że "O tym można rozmawiać tylko z królikami" jest książką wyjątkowo osobistą. Świadczy o tym najsilniej sposób jej powstania, zainspirowany przebłyskami podświadomości, które pociągnęły autorkę do stworzenia galerii kolaży. Pomysł na tekst zrodził się wtórnie.

"Królik lubi ludzi, ale potrzebuje być sam, w innym razie zaczyna myśleć tak jak osoby z jego otoczenia. Zauważa, że wszystko zawiera swoje przeciwieństwo, więc jeśli możesz być swoim największym wrogiem, możesz być również swoim najlepszym przyjacielem". (A.H.)

 Mam szczęście. Czytając tę książkę, oglądając rysunki silnie identyfikuję się z bohaterem. Pewnie byłam kiedyś królikiem, a może nadal nim jestem. Powtarzam w myślach zdania, które wypowiada i cieszę się nimi jak dziecko. Gdybym była nastolatką, czytałabym ją bez końca. Nie daje gotowych recept, ale bez trudu pozwala wejść w skórę bohatera.

Moja nastoletnia córka ewidentnie nie jest królikiem. Samotność ją przytłacza, pozbawia poczucia bezpieczeństwa, kolaże nie mieszczą się w granicach akceptowanej przez nią estetyki. Zdaje się nie zauważać, że zakończenie przynosi jednak powiew optymizmu. Chyba okres młodzieńczego kryzysu przechodzi spokojniej niż ja. A może brakuje jej dystansu?

Odkładam książkę z poczuciem satysfakcji. Jedno co mnie w niej drażni to krój pisma, dobrany chyba pod stylistykę bliską nastoletnim czytelnikom, identyczny zresztą jak w szwedzkim oryginale. Wybaczam, choć nie bez bólu. Jak mówi bohater: "nie ma niczego dobrego, co nie byłoby jednocześnie złe".