6/21/2016

Teatr Niewidzialnych Dzieci


Teatr Niewidzialnych Dzieci
Marcin Szczygielski
Latarnik 2016

















Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że każda następna książka Szczygielskiego to wyjątkowe wydarzenie. Można wątpić w jakość kolejnej edycji Windowsa albo atrakcyjność mega promocji w ulubionym markecie, jednak trudno uwierzyć w to, że powieść Szczygielskiego będzie zwyczajnie kiepska. "Teatr Niewidzialnych Dzieci" to nie pierwszy tytuł pisarza, który zgarnia nagrodę w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren, pozostawiając autora czarnym koniem tej rywalizacji. Powoli zresztą, a może z coraz większym przytupem,  Szczygielski staje się twarzą Konkursu i nie wiadomo kto komu przydaje splendoru. Jestem przekonana, że nadszedł już ten moment, kiedy nowy tytuł sprzeda się dobrze nawet bez rozgłosu spowodowanego przyznaniem nagrody. Zwyczajnie: Szczygielski stał się marką na półkach z literaturą dziecięcą i młodzieżową.

"Teatr Niewidzialnych Dzieci" wyswobodził się z macek realizmu magicznego, w którym dziecięce powieści autora tkwią właściwie od samego początku. Mamy zatem do czynienia z książką nieco inną niż dotychczas, silnie osadzoną w realiach historycznych schyłku PRL-u, pozbawioną nawet epizodycznych wycieczek w stronę świata fantazji, a mimo to na swój sposób zabawną, niezwykle wzruszającą i do bólu prawdziwą. Ten niewyretuszowany autentyzm z jakim opisane jest życie w domu dziecka, emocje jego wychowanków i problemy z jakimi borykają się na co dzień, zaskakuje i wprawia w podziw. Pierwszoosobowa narracja głównego bohatera pogłębia wiarygodność fabuły i pozwala na jeszcze silniejsze jej przeżywanie. W tym wszystkim Szczygielski dowodzi, że jest mistrzem precyzji w doborze słów, tworzeniu historii i budowaniu napięcia. Bezpiecznie wiedzie czytelnika od nieco bardziej opisowych scen pierwszej części książki, do dynamicznych rozdziałów skoncentrowanych wokół przedstawienia, którego premiera ma się odbyć 13 grudnia 1981 r. Opowieść znakomicie trzyma tempo, język doskonale oddaje charakter bohaterów, a nieco groteskowe przerysowanie wydarzeń i postaci staje się kluczem do pozostawienia książki z czytelnikiem na nieco dłużej niż trwa sama lektura. Szczygielski wyprowadza również ciekawą zależność między wychowankami domu dziecka a wszystkimi obywatelami Polski Ludowej, którzy w przededniu Stanu Wojennego wyszli walczyć o swój byt.

"... każdy z nas jest tylko małym, nieistotnym kamykiem, który można bezkarnie kopnąć. [...] Ale małe kamyki, nawet tak małe jak ziarnko piasku, mają moc, gdy jest ich dużo i zamieniają się w lawinę, a wtedy nic ich nie powstrzyma".
Ten cytat można odczytywać jako nawiązaniem do refrenu "Psalmu stojących w kolejce", pochodzącego z albumu do musicalu Ernesta Brylla "Kolęda nocka", tworzonego na fali nastrojów, po sierpniowych strajkach na Wybrzeżu. A sam tytuł, mam wrażenie, że brzmi w nim echo "Niewidzialnego chłopca" Tymoteusza Karpowicza, sztuki związanej z wydarzeniami marca 1968 r. Tyle dla rodziców, jest też miły akcent dla dzieci: cytat z "Lata Muminków", który pojawia się w wypowiedzi jednego z bohaterów. Nie zdradzę jednak gdzie, poszukajcie sami. 

5/30/2016

Chłopak z lasu


Chłopak z lasu
Mårten Melin
tł. Agnieszka Stróżyk
Zakamarki 2016
















Pamiętam moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam "Chłopaka z lasu" w zapowiedziach Zakamarków. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili  narodziła się we mnie wizja sennej, wakacyjnej historii dla nastolatek, w klimacie "Dzieci z Bullerbyn" lub "Gofrowego serca". Chociaż jednocześnie przez cały czas słyszałam pewien wyraźny zgrzyt, który nie pozwalał mi tak gładko przejść do porządku dziennego nad majaczącą na horyzoncie perspektywą, że oto znane ze swej przewrotności Wydawnictwo (pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy na potwierdzenie tezy to książka: "Wierzcie w Mikołaja!") wyda totalnie zwyczajną powieść dla dziewczyn. W tym stanie dezorientacji przetrwałam do połowy książki.

Tak się złożyło, że w swoim ostatnim felietonie Rafał Kosik odniósł się do kwestii kolonizacji kulturowej. Postawił pytanie, na ile kody kulturowe, mające swoje źródło w kulturze masowej, funkcjonują równolegle z kodami kultury narodowej. Czy są jeszcze takie kody polskiej kultury, które konkurują z zachodnimi i stanowią wyraźny łącznik dla młodego pokolenia? Jak je wskrzeszać i promować, by były atrakcyjne? Kosik nawiązał tu do ciekawego, choć skierowanego do dorosłego odbiorcy, projektu firmowanego przez Allegro, "Legendy polskie", w ramach którego ukazały się ebooki i filmy, wykonane przez plejadę rodzimych twórców, nawiązujące do tradycyjnych polskich legend. Tymczasem to właśnie "Chłopak z lasu" jest dowodem na to, że Szwedzi robią to od dawna. Trudno zmierzyć sukces takich książek, ale fakt że opowieści, w których pojawia się motyw skandynawskich trolli jest naprawdę sporo, wpływa na powszechną świadomość społeczną, i to nie tylko Skandynawów, ale również innych narodów.

"Chłopak z lasu" mile mnie zaskoczył właśnie tym nawiązaniem do tradycyjnych szwedzkich opowieści o leśnych trollach. Ujęła mnie zwłaszcza swoboda z jaką autor zdecydował się na wprowadzenie baśniowych motywów do typowo romansowej historii dla nastolatków, swoboda, która jednocześnie jest pełna gracji i należnego dystansu, dzięki któremu książka nie przemieniła się w naiwną historyjkę dla dzieci. "Chłopak z lasu" balansuje na granicy metafory i dosłowności, daje szansę potraktowania motywu trolli, w zależności od upodobań, z przymrużeniem oka lub zupełnie na serio. Zresztą ta metaforyczność i dosłowność przewija się w książce nie tylko w kontekście wątku baśniowego. Daleko "Chłopakowi z lasu" do pensjonarskich książek dla dziewczyn, bo narracja jest niezwykle zmysłowa, choć nie przekraczająca granic umownie zarezerwowanych dla książki młodzieżowej.

Podzielam entuzjazm Rafała Kosika do popularyzacji polskich motywów kulturowych w filmach, komiksach, grach, książkach science-fiction i wszędzie tam, gdzie docierają młodzi ludzie. Skandynawowie mają trolle, my mamy krasnoludki, złotą rybkę, syrenkę i rycerzy pod Giewontem. "Chłopak z lasu" jest jasnym dowodem na to, że i oni mogą dostać drugie życie.


5/20/2016

Mieszko, ty wikingu!


Mieszko, ty wikingu!
Grażyna Bąkiewicz
il. Artur Nowicki
Nasza Księgarnia 2015









Była taka książka, nie wiem czy pamiętacie, wydana w 2014 roku przez Wydawnictwo W Drodze pt. "Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu". Napisała ją Zofia Stanecka i jak już kiedyś wspominałam na Mcz wyszła jej naprawdę zacnie. Od tej pory autorka kaja się i zapewnia, że będą następne części przygód dzieciaków, które tunelem pod Wisłostradą przechodzą do przeszłości, a my cierpliwie czekamy, bo co nam pozostaje oprócz dopytywania się i czekania.

Tymczasem po piętach depcze autorce inna polska pisarka, Grażyna Bąkiewicz. Ma już na swoim koncie dwa tytuły o królach Polski wydane przez Naszą Księgarnię w serii "Ale historia..." ("Mieszko, ty wikingu!", "Kazimierzu, skąd ta forsa?") i zbliżoną tematycznie książkę "Mówcie mi Bezprym", spod szyldu siostrzanej serii Wydawnictwa Literatura.

Z ciekawością sięgnęłam po "Mieszka", bo  przypadkiem opisuje dokładnie ten sam okres historii Polski co "Domino i Muki", czyli początki państwa polskiego i chrzest Polan. Nie wiem czy w rocznicę tych wydarzeń uprawniona byłaby uwaga o kopiowaniu pomysłów, pewnie nie, bo temat w naturalny sposób jest dość nośny, wszak nie da się jednak pominąć milczeniem faktu, że zbieżność jest ewidentna.Mamy więc znowu książkę, w której grupa młodocianych bohaterów przenosi się w czasie i uczestniczy w wydarzeniach historycznych, z tą różnicą że u Staneckiej dzieci wyruszają z czasów nam współczesnych, a u Bąkiewicz cofają się z przyszłości, za pomocą futurystycznej szkolnej ławki, która stanowi naukowy eksperyment ekscentrycznego nauczyciela historii. W warstwie narracyjno-graficznej pojawia się też ciekawy element w postaci mini komiksów - żartobliwych opowiadań, rozładowujących nieco powagę tematu, a jednocześnie stanowiących sprytny wytrych do zaserwowania ciekawostek spoza programu historii dla szkoły podstawowej.

Bąkiewicz i Stanecka pomimo zbieżności mają jednak inny pomysł na przedstawienie tematu. Stanecka bardziej koncentruje się na religijnym aspekcie wydarzeń, wysuwając na plan pierwszy postać św. Wojciecha i jego męczeńskiej śmierci oraz zmiany mentalnej z jaką wiązała się chrystianizacja. Bąkiewicz uważniej przygląda się Mieszkowi, jego stosunkom z sąsiadami, wątpliwościom związanym z jego pochodzeniem i przyczynom dla których źródła historyczne nie zawsze są godne zaufania. Książki się uzupełniają i warto przeczytać je obie.

"Mieszko" dla mniej wprawnych czytelników może jednak okazać się wyzwaniem, bo książkę charakteryzuje typowo polski potoczysty styl powieściowy, w którym zdanie na kilka linijek jest normą a nie wyjątkiem. Czytając kwieciste opisy, miałam z tyłu głowy pytanie jak pogodzić ten język z komiksowymi wstawkami i dużym krojem pisma. Czy ośmiolatki będą gotowe na czytanie, a dziesięciolatki nadal chętne by po niego sięgnąć? Odnoszę wrażenie, że przedział wiekowy 10-14 lat, to jednak zbyt ambitne założenie ze strony Wydawcy.

Mimo że podróże w czasie to wątek dość oklepany i wykorzystany już na różne sposoby, nowy trend w postaci mini lekcji historii niezmiernie mnie cieszy. Nawet ja nadrabiam szkolne braki. Na dodatek z przyjemnością.






5/10/2016

Franek Einstein


Franek Einstein
Jon Scieszka
il. Brian Biggs
tł. Michał Zacharzewski
Wilga 2016














Mam wrażenie, że powoli zbliża się czas na zebranie w całość wszystkich chłopakowych książek do samodzielnego czytania, o których pisałam na Małej czcionce. Zanim jednak zbiorę siły i ten podniosły moment nastąpi, kilka słów o serii, na którą czekałam już od pewnego czasu, obserwując z zazdrością jej sukcesy na amerykańskim rynku.

W Polsce z twórczością Jona Scieszki mieliśmy dotąd okazję spotkać się tylko raz, w 2002 roku, kiedy ukazał się jeden z jego licznych picturebooków stworzonych w duecie z Lanem Smithem: "Prawdziwa bajka o 3 małych świnkach" (podgląd u Zorro). Książka, wydana przez mało znaną oficynę Kagra, praktycznie przeszła bez echa, pozostawiając wielu z nas nieświadomymi prestiżu, jakim ci autorzy cieszą się za wielką wodą.

Tymczasem Franek Einstein to już całkiem inny rozdział w twórczości Jona Scieszki, a również w Polsce zupełnie niespotykany dotąd typ książki dla dzieci. Najbliżej Frankowi do "Amelii i Kuby" Rafała Kosika, ale od polskiej serii różni go konstrukcja typowa dla książek dla początkujących czytelników: krótkie rozdziały, narracja w czasie teraźniejszym skoncentrowana na dialogach, proste zdania i co najważniejsze duża liczba diagramów i ilustracji. "Franek Einstein" oprócz tego, że ma zachęcić do czytania, wprowadza w podstawy terminologii z zakresu fizyki, chemii i robotyki. Robi to z wdziękiem i lekkością typową dla amerykańskich książek, bawiąc jednocześnie wątkami typowymi dla powieści fantastycznej i okraszając wszystko dowcipem bynajmniej nie kloacznym.

Tomek dał się porwać Frankowi bez szczególnej namowy, jednak przeczytanie prawie dwustustronicowego tomu zajmuje mu więcej niż chwilę. Seria przeznaczona jest dla czytelników z grupy tzw. middle grade (8-13 lat), co oznacza że ci młodsi, mimo przyjaznej konstrukcji książki, muszą trochę bardziej się skoncentrować i przestawić na myślenie nieco bardziej abstrakcyjne.

Bardzo mi się podoba oryginalna szata graficzna serii, zaprojektowana przez niewydawanego dotąd w Polsce Briana Biggsa. Projekt utrzymany jest w spójnej konwencji, począwszy od "motywu atomu" (pierwszy tom) przewijającego się od okładki po winiety w nagłówku rozdziału, na projekcie strony internetowej kończąc. Atrakcyjności wizualnej dodaje też fakt, że każdy tom utrzymany jest w innej kolorystyce, nie tylko na okładce, ale również wewnątrz. Na końcu książki znalazł się również dodatek w postaci krótkiego słowniczka pojęć naukowych zastosowanych w książce oraz kilka dowcipnych ciekawostek.




5/01/2016

Tu dziecko, a tam my?



28 kwietnia 2016 r.
Dyskusja o współczesnej polskiej książce dla dzieci
Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa 


Przez niemal trzy miesiące w warszawskiej galerii Zachęta można było oglądać wystawę poświęconą współczesnej polskiej ilustracji dla dzieci. Co proponuje obecnie książka dziecięca, a nade wszystko książka obrazkowa, można było sprawdzić, korzystając z interaktywnych prezentacji stworzonych z myślą o najmłodszych zwiedzających, biorąc udział w spotkaniach autorskich oraz przeglądając książki, zgromadzone w czytelni. O dużym zainteresowaniu tematem świadczył rozgłos wydarzenia oraz tłumy zwiedzających w każdym niemal wieku.

W ramach podsumowania wystawy w czwartek 28 kwietnia odbyła się dyskusja panelowa "Tu dziecko, a tam my?". W sali multimedialnej Zachęty zgromadziło się kilkadziesiąt osób zainteresowanych szeroko pojętym zagadnieniem projektowania książkowego. Zakres zaproponowanych tematów wyglądał następująco:
  
Jak powinna wyglądać wartościowa książka dla dzieci i jak ją zanieść pod strzechy? Czy „zbyt dużo designu” w publikacjach dla najmłodszych odstrasza rodziców? Jak dzieci reagują na trudniejsze estetycznie ilustracje? W jaki sposób w Polsce promowane są wartościowe książki dla dzieci?

Zebrani na sali profesjonaliści mieli podjąć wyzwanie odpowiedzenia na powyższe problemy, a zgromadzona publiczność podjęcia dyskusji. Dość szybko okazało się, że mimo optymistycznych założeń temat rozmowy powoli zboczył z zagadnienia dobrej książki dla dzieci na zupełnie subiektywne pole gustów  i osobistych preferencji. Dyskusję zdominowała zaś opinia obecnej wśród rozmówców Doroty Jareckiej, która na łamach Gazety Wyborczej wyraziła kilka tygodni wcześniej wątpliwość, czy problemem współczesnej książki nie jest to, że zawiera ona „za dużo designu”. Opinia Jareckiej nadała ton całej dyskusji i mimo dużych starań reszty gości, by zachować merytoryczny ton rozmowy, Beata Jewiarz – moderatorka spotkania – bardzo wyraźnie dała się zelektryzować wątkiem możliwego przesytu książką zbyt ambitną.

Dla przeciwwagi Joanna Olech zwróciła uwagę na stale obecny pierwiastek kiczu, który „ jest przymilny i kokietuje dziecko” z półek supermarketów i lokalnych straganów. To również z jej ust padły chyba najważniejsze słowa w tej dyskusji:


„Nie jest naszym zadaniem promować wypromowane. Naszym zadaniem jest wspierać książkę, która stawia opór”. 


Na szczęście w toku dyskusji padły także stwierdzenia, choć może niezbyt wyraźnie zaakcentowane, że książki, które trzeba wspierać stanowią dość szerokie spektrum wydawnicze, w którym mieszczą się zarówno książki środka jak i książki artystyczne. Klęska urodzaju oznacza przecież możliwość wyboru zgodnie z własnym gustem i preferencjami.

Rozmówcy podjęli też próbę rozważenia sposobów dotarcia do środowisk, dla których dostęp do ambitnej literatury jest o wiele  trudniejszy. Zgodnie z przewidywaniami skupiono się głównie na działalności bibliotek. Zabrakło niestety czasu na rozważania na temat książki wieloadresowej, a zwłaszcza tego jak z książką ambitną dotrzeć do rodziców, pierwszych pośredników między autorem a dzieckiem.

Z kuluarowych rozmów wynikło, że dyskusja pozostawiła pewien niedosyt wśród publiczność, która z uwagi na brak czasu nie miała możliwości przedstawienia własnych argumentów. Osobiście wyszłam z Zachęty z poczuciem otwartych tematów, które domagają się kolejnych  spotkań i okołoksiążkowych inicjatyw promocyjnych, a także z nadzieją, że hasło „za dużo designu”, które mimowolnie stało się etykietą zakończonej już dyskusji w Zachęcie, będzie rodzajem prowokacji, a nie faktycznym postulatem.

4/25/2016

Kto zje zielone jajka sadzone?



Kto zje zielone jajka sadzone?, Dr. Seuss, tł. Stanisław Barańczak,Wydawnictwo Media Rodzina 2004

Pomyśleć, że to już dwanaście lat! Kim by była Najstarsza, gdyby nie Dr. Seuss, który w siermiężnych dla rynku książki dziecięcej, pierwszych latach XXI wieku osładzał nam rzeczywistość? Mało powiedzieć, że nasz pierwszy egzemplarz (na zdjęciu dumnie prezentuje się jego następca) był zaczytany do imentu a płyta zaczęła żyć własnym życiem i w końcu wybrała wolność. Mało, bo "Kto zje zielone jajka sadzone?" znaliśmy na pamięć i my rodzice i Najstarsza - jeszcze przed ukończeniem trzech lat.

Dr. Seuss to oczywiście ikona amerykańskiej literatury. Wciąż sprzedaje się jak świeże bułeczki, choć w tym roku minie 25 lat od śmierci autora. To na Suessie dzieci uczą się czytać i jego wiersze recytują na pierwszych akademiach. U nas trochę zaniedbany, niezauważony, choć zupełnie niesłusznie, mając na uwadze, że przekładu książek wydanych przeszło 10 lat temu przez Media Rodzinę podjął się sam Stanisław Barańczak. Tłumaczenie Barańczaka nie ustępuje klasą amerykańskiemu oryginałowi. "Zielone jajka" chyba najlepiej oddają charakter poezji Seussa, bazujący na prostych rymach,doskonałym rytmie i krótkich słowach. Ale lubimy też bardzo "Słonia, który wysiedział jajko", w którym strategia przekładu jest nieco inna. Barańczak wyraźnie wydłuża
wersy i ubogaca język często w sposób przerysowany, aż do osiągnięcia efektu przesadnej literackości. Uwielbiam choćby ten fragment:

"Dziwną pewność mam w duszy, że słoń mimo swej tuszy
W jajku nic nie naruszy i skorupki nie skruszy;
Przy twej znanej powszechnie gracji - cóż znaczy ten tonaż?
Wyczyn trudny, to prawda - ale ty go dokonasz!"
"Kto zje zielone jajka sadzone?" w polskim przekładzie jest za to idealny do głośnej recytacji i małych inscenizacji. Tekst sam wchodzi do głowy, jest dowcipny i lekki. Sprawdzi się również świetnie przy stole (daleki kuzyn "Tadka niejadka" i "Gabryś nie kapryś"). Mam nadzieję, że uda się go wydobyć z mroków niepamięci. Może w odświeżonej szacie graficznej mógłby dostać nowe życie?









4/14/2016

Tata


Tata
Toon Tellegen
il. Rotraut Susanne Berner
tł. Jadwiga Jędryas
Dwie Siostry 2016















To prawdziwy chichot losu, że po kolorowej i niezwykle pozytywnej serii wyszukiwanek z ulicy Czereśniowej, w ręce czytelników trafia zupełnie inny typ historii, zilustrowany tą samą ręką. Wszystkim, którzy spodziewają się prostej i optymistycznej książki o rodzicielstwie, wylewam kubeł zimnej wody na głowę. Nic z tego.

Toon Tellegen, holenderski poeta i prozaik, nie mieni się autorem książek dla dzieci, choć tak został zaszufladkowany przez swoje rodzime wydawnictwo, posiadające bogaty dział z literaturą dziecięcą. Zadecydowała o tym ostatecznie szata graficzna opowiadań o zwierzętach, która dopiero w kolejnych wydaniach zaczęła ewoluować w stronę bardziej wymagających ilustracji dla dorosłych. Swoista przewrotność Tellegena wyraża się jednak nie tylko w formule wydawniczej jego książek, ale również w formie narracji i samej fabule wreszcie.

Tellegen od początku wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Narracja "Taty" jest celowo nieuporządkowana. Krótkie opowiadania nie tworzą chronologii, strony nie są numerowane. Dojrzały absurd miesza się z dziecięcą wizją świata i skrzywionymi mechanizmami jego funkcjonowania. Dużo tu nieograniczonej swobody w wyrażaniu swoich fantazji, zarówno tych pozytywnych jak i negatywnych. Tellegen nie stwarza bariery językowej. "Tatę" można przeczytać nawet z czterolatkiem (sprawdziłam!), aczkolwiek emocjonalny ciężar historii tym najmniejszym czytelnikom udziela się bardzo wyraźnie. Tata - superbohater to nomen omen świetny bohater literacki dla zapatrzonego w swojego ojca dziecka, ale całe mnóstwo aluzji pozostaje wciąż w sferze interpretacji wyłącznie na miarę dojrzałego czytelnika.

Rotraut Susanne Berner wchodzi w historyjki Tellegena bez zbędnych ceregieli, jakby łapała go na gorącym uczynku. Wyłuskuje absurd i nie waha się go przedstawić na ilustracjach. Bawi się głównie kontrastem wzrostu obu bohaterów, ale rysuje też strasznego zbira, który wynurza się wieczorem spod łóżka, dziurę w podłodze, w której niepostrzeżenie znika tata, czy mamę, która zmniejsza tatę za pomocą czerwonego młotka. Przeważają czarno-białe rysunki obok kolorowych, na poły komiksowych ilustracji.

Gdzie znajduje się drugie dno "Taty", każdy po lekturze znajdzie własną odpowiedź na to pytanie. A może jednak to tylko dowcipna historia o idealnym tacie i kochającym synu, wierzącym święcie w jego absolutną wszechmoc.

4/06/2016

Rutka


Rutka
Joanna Fabicka
il. Mariusz Andryszczak
Agora 2016











Pani bibliotekarka nie namawiała do wypożyczenia "Rutki": Co to za pomysł? Książka o holocauście dla dzieci. Takich tematów nie porusza się w tym wieku. Nieśmiało przywołałam genialną "Arkę czasu" Szczygielskiego i z "Rutką" pod pachą ostrożnie wycofałam się z linii rażenia. Jak autorka rozegrała fabułę i czy kolejna próba podjęcia tematu tabu okazała się sukcesem miałam dowiedzieć się dopiero w domu.

Jeśli "Arkę czasu" nazwałam genialną, "Rutka" nie pozostaje w tyle za swoim tematycznym prekursorem. Mam nawet wrażenia, że szczególna atmosfera łączy je ponad setką kilometrów odległości między Łodzią a Warszawą, czy między dziewczęcym a chłopięcym bohaterem. Podobnie spowija je nimb subtelności i szczególnie ostrożnej narracji, która w "Rutce" nawet bardziej przybiera na sile. O ile Szczygielski o wielu aspektach getta mówi wprost, o tyle Fabicka przywdziewa formę baśniowej opowieści z pogranicza snu i jawy, w której nigdy nie padają słowa: wojna, zagłada, śmierć.

Fabuła książki rozgrywa się na pograniczu dwóch światów, współczesnego i wojennego, których naturalnym łącznikiem staje się łódzkie podwórko zamknięte kręgiem starych kamienic. To na nim spotykają się dwie dziewczynki, które w tajemniczy sposób potrafią pokonać granicę czasu i zaprzyjaźnić się na przekór różnicom, jakie je dzielą. W tle dziecięcych zabaw rozgrywa się nie do końca uświadomiony dramat osieroconej Rutki i poszczególne małe dramaty jej sąsiadów, za którymi krok w krok podąża Biały Pan. Ani Zosia, ani Rutka nie zdają sobie sprawy ze znaczenia jego obecności, podobnie jak faktu istnienia tajemniczej bocznicy kolejowej, gdzie z podjeżdżających wagonów ulatują do nieba chmary kolorowy motyli. A puste walizki pozostawione w domu? Przecież rodzice, którzy wyruszają w podróż bez bagażu, muszą niebawem wrócić - przekonuje Zosię Rutka.

Rekomendowana dla trzeciego poziomu (11-14 lat) "Rutka" oczarowała Najstarszą, czyli prawowitą adresatkę powieści. Książka, wbrew obawom pani bibliotekarki, nie wymagała komentarza i nie spowodowała szoku. Trudno chyba spodziewać się, że gimnazjaliści, którzy zetkną się z "Rutką", nie będą mieli podstawowej wiedzy na temat holocaustu. Poza wszystkim, geniusz autorki objawił się w tym, że książkę można odczytać na różnych poziomach, na tym podstawowym bez konieczności dotykania najdelikatniejszych strun.