Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obrazkowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obrazkowa. Pokaż wszystkie posty

8/19/2018

Jane, lis i ja


Jane, lis i ja, Fanny Britt, il. Isabelle Arsenault, Kultura Gniewu 2018.



Duży apetyt pojawia się już po pobieżnym przekartkowaniu książki. Staranne, nastrojowe grafiki, ciekawe liternictwo, frapujący kontrast czerni i bieli z pojawiającymi się akcentami koloru. Trudno się dziwić, że "Jane, lis i ja" przyciąga uwagę i wysoko winduje oczekiwania.


Myślałam, że polubię historię o prześladowanej przez rówieśników jedenastolatce, która ucieka od problemów w świat powieści Charlotte Brontë.  Spodziewałam się ciekawej podwójnej narracji, elementów realizmu magicznego ukrytego pod postacią lisa i interesującej bohaterki, dojrzewającej wraz z tokiem fabuły. Nic z tego. Autorki odwaliły kawał roboty, żeby ostatecznie dać czytelnikom książkę wtórną, przewidywalną i ckliwą jak wiktoriańska literatura.


Przez chwilę wydawało mi się, że efekt jest być może zamierzony. Nie mam w zwyczaju łapać się w tego typu emocjonalne pułapki, stąd zawsze dwa razy sprawdzam, czy nie jest to celowy zabieg. Niestety, pod emocjonalną otoczką "Jane, lis i ja" chowa się tylko banalna historia jakich wiele oraz niewiarygodne odwrócenie biegu wydarzeń w finalnych scenach. Mimo szczerych chęci, tym razem nie byłam nawet w stanie zidentyfikować się z dylematami głównej bohaterki, mimo że niedopasowanie społeczne jest mi od zawsze tematem bliskim, a uczucia osoby odtrąconej mam przerobione na własnym poletku.


Prawdopodobnie fabuła książki skorzystałaby, gdyby autorki doprecyzowały, na czym w istocie polegają kompleksy bohaterki, że mają podłoże psychiczne, a nie tkwią w prawdziwej, fizycznej nadwadze. Fanny Britt wykonała unik, a dla odwrócenia uwagi od nieciekawej postaci wprowadziła zwierzęcego bohatera, który przemyka przez fabułę w groteskowo bezsensownym stylu.


Żeby sprawić sobie estetyczną przyjemność, "Jane, lis i ja" wystarczy po prostu obejrzeć, ewentualnie przeczytać notkę od wydawcy. Jako starannie wydana perełka graficzna będzie pięknie prezentować się na półce w towarzystwie innych picture booków. Dla mnie pozostanie nieodżałowanym potencjałem na ujmującą lekturę i piękną, kobiecą powieść graficzną.





6/19/2018

Ja wielkolud ty kruszynka


Ja wielkolud ty kruszynka, Lilli L'Aronge, tł. Maria Kwiatkowska, Wytwórnia 2018.

Niepozorny picturebook dla najmłodszych, a jednocześnie świetny przykład książki, która rozkwitła dzięki polskiej edycji - "Ja wielkolud ty kruszynka" jest bez wątpienia dużym sukcesem naszego rodzimego zespołu.

 Lilli L'Aronge, niemiecka ilustratorka i autorka książek obrazkowych miała już w Polsce swoje pięć minut, no, może nie pięć lecz trzy, zważając na to, że jej wyszukiwanka ("W podróży czas się nie dłuży"), wydana w 2014 roku nakładem wydawnictwa Debit, nie odbiła się zbyt szerokim echem. Wiosenna premiera wydawnictwa Wytwórnia rzuciła nowe światło na twórczość autorki, z sukcesem eksponując to, co w jej stylu najciekawsze.

Kadry z życia łasic zostały opublikowane w Niemczech, w serii liczącej jak dotąd trzy tytuły. Ciepłe, nieinfantylne ilustracje, uzupełnione rymowanym tekstem, wydobywają sekrety bliskiej i zażyłej relacji między małym i dużym. Rysunki, za pomocą oszczędnych środków, pokazują to co najważniejsze, nie ociekając przy tym słodyczą. Mało tego, w wielu momentach są szczere i prawdziwe do bólu, a przerysowane tam, gdzie potrzebna jest skala odniesienia, która wyeksponuje podobieństwa i zniweluje pozorne różnice między bohaterami.

Największe wyrazy uznania należą się jednak tłumaczce (Maria Kwiatkowska). Już pobieżna lektura niemieckiego tekstu uświadomiła mi, że polski przekład wspiął się na wyżyny artyzmu, prześcigając oryginał o lata świetlne. Przyznam, że nie wiem, czy w bardzo banalnych rymach gramatycznych niemieckiego wierszyka umiałabym dostrzec potencjał na tak udany przekład. W połączeniu z prostym, bezszeryfowym krojem pisma i luźnym składem, polskie tłumaczenie nie tylko czyta się znakomicie na głos, ale też z przyjemnością ogląda. Stylizowany na odręczny, font niemieckiego wydania nie wygląda już tak samo dobrze.
  
Sadzonka zapałała szczerym uczuciem do uroczego duetu zwierzaków, a na potwierdzenie genialności przekładu w mig nauczyła się tekstu na pamięć. I wtedy zaczęła się najlepsza zabawa, choć przecząca wszelkiej logice zastosowanej tu pojedynczej narracji - czytanie na role. Prawdziwa ekwilibrystyka słowa i niezapomniane wrażenia. Polecam spróbować. Mała czcionka. :)










 

5/25/2018

Brzuchem do góry


Brzuchem do góry, Urszula Palusińska, Wydawnictwo Dwie Siostry 2017.

W listopadzie 2017 r. zdobyła w Szanghaju nagrodę Chen Bochui w kategorii „Najlepsza książka obrazkowa roku”, a miesiąc później, przez polskie jury, została ogłoszona Książką Roku Polskiej Sekcji IBBY. Co takiego drzemie w tych prześwietlonych letnich kadrach, że tak mocno angażują uwagę i sugestywnie przywołują chwile błogiego, letniego lenistwa?

Zabierając się do pracy nad "Brzuchem do góry" Palusińska miała już na swoim koncie jeden ogromny sukces - Bologna Ragazzi Award 2014 w kategorii Non-Fiction, za "Majn Alef Beis", polską książkę o alfabecie jidysz, wydaną przez Żydowskie Stowarzyszenie Czulent z Krakowa. Na szczęście autorka nie dała się tknąć manierze popularności. "Brzuchem do góry" to jej pierwsza w pełni autorska książka. Mam poczucie, że jest świeża i odkrywcza, choć opowiada o rzeczach znajomych i bliskich chyba każdemu. Ma w sobie pewien schemat, ale otwarta jest też na odkrywanie, własne dopowiadanie i podróż myślami do osobistej siatki letnich, upalnych skojarzeń.

W codzienność wakacyjnej siesty Palusińska zagląda od dwóch stron, z lotu ptaka i z horyzontalnej perspektywy hamaka, tafli jeziora, leżaka, karimaty przy ognisku i innych miejsc sprzyjających niewymuszonej, letniej kontemplacji. Przewodniczką staje się mała dziewczynka. Prowadzi nas od sąsiadki do listonosza, od Emilii do Euzebka, jest wszędzie tam gdzie dzieje się tego dnia wszystko i nic jednocześnie. Intensywne kolory mocno operującego światła i czarne zakamarki cienia eksponują jedne szczegóły, a pomijają inne. Tworzą też atmosferę i decydują o specyfice każdego miejsca. "Brzuchem do góry" to picturebook, który opiera się na pewnej wtórności i tworzy piękną historię przy użyciu niewielu słów, pomimo to można kartkować go bez końca, ciesząc się powtarzalnością i delektując przewidywalnym schematem. Niezależnie od pogody.





3/07/2018

O tym można rozmawiać tylko z królikami



O tym można rozmawiać tylko z królikami, Anna Höglund , tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2018.


Picturebook dla młodzieży to nadal w Polsce ewenement. O ile dorośli czytelnicy od pewnego już czasu oswajają ten gatunek literacki za sprawą Iwony Chmielewskiej i Joanny Concejo, nastolatki swój debiut mają jeszcze przed sobą. Anna Höglund stawia poprzeczkę wysoko. Czy wystarczy nam odwagi, żeby podsunąć tę książkę młodym dorosłym?

W dusznej atmosferze tej historii jest coś niepokojącego. Brudnawe kolaże znacząco kontrastują z osobą głównego bohatera, ukrytego pod postacią puszystego królika. Zaglądamy do świata everymana, do jego głowy, w której aż kłębi się od egzystencjalnych przemyśleń, naznaczonych strachem, smutkiem, samotnością i brakiem samoakceptacji. Królik, wyrzucony na margines swojego świata, słabo identyfikuje się zarówno z rodzicami jak i rówieśnikami. Pozbawiony płci i jakichkolwiek cech charakteru zdaje się składać wyłącznie z targających nim uczuć. Czasem wychyla głowę na zewnątrz, a wtedy jego królicza powierzchowność jakby zanika. Innym razem królicze cechy niespodziewanie pojawiają się na twarzach osób z jego otoczenia. Tylko wtedy rodzi się szansa na prawdziwy kontakt.

Anna Höglund w jednym z wywiadów przyznała, że "O tym można rozmawiać tylko z królikami" jest książką wyjątkowo osobistą. Świadczy o tym najsilniej sposób jej powstania, zainspirowany przebłyskami podświadomości, które pociągnęły autorkę do stworzenia galerii kolaży. Pomysł na tekst zrodził się wtórnie.

"Królik lubi ludzi, ale potrzebuje być sam, w innym razie zaczyna myśleć tak jak osoby z jego otoczenia. Zauważa, że wszystko zawiera swoje przeciwieństwo, więc jeśli możesz być swoim największym wrogiem, możesz być również swoim najlepszym przyjacielem". (A.H.)

 Mam szczęście. Czytając tę książkę, oglądając rysunki silnie identyfikuję się z bohaterem. Pewnie byłam kiedyś królikiem, a może nadal nim jestem. Powtarzam w myślach zdania, które wypowiada i cieszę się nimi jak dziecko. Gdybym była nastolatką, czytałabym ją bez końca. Nie daje gotowych recept, ale bez trudu pozwala wejść w skórę bohatera.

Moja nastoletnia córka ewidentnie nie jest królikiem. Samotność ją przytłacza, pozbawia poczucia bezpieczeństwa, kolaże nie mieszczą się w granicach akceptowanej przez nią estetyki. Zdaje się nie zauważać, że zakończenie przynosi jednak powiew optymizmu. Chyba okres młodzieńczego kryzysu przechodzi spokojniej niż ja. A może brakuje jej dystansu?

Odkładam książkę z poczuciem satysfakcji. Jedno co mnie w niej drażni to krój pisma, dobrany chyba pod stylistykę bliską nastoletnim czytelnikom, identyczny zresztą jak w szwedzkim oryginale. Wybaczam, choć nie bez bólu. Jak mówi bohater: "nie ma niczego dobrego, co nie byłoby jednocześnie złe".





11/21/2017

Kruszynka



Kruszynka, Rémi Courgeon, tł. Sylwia Sawicka, Wydawnictwo Polarny Lis 2017, 6+


Książka szalonych sprzeczności, kontrastów, dysproporcji, silnych uderzeń emocjonalnych. Kruszynka, której nie sposób przeoczyć.

Z jednej strony pokaźny arkusz B4, paleta intensywnych, wręcz szokujących zestawień kolorystycznych i zachwianie proporcji rozmiarów, z drugiej krótkie, niemal umykające uwadze teksty, przewrotny tytuł, plakatowa prostota obrazów, z jednoczesną koncentracją na drobnych szczegółach. Bez wątpienia mamy do czynienia z książką obliczoną na estetyczny szok oraz intelektualne i emocjonalne starcie. Taką, którą można albo polubić albo odrzucić.

"Kruszynka" dość łatwo porywa w ten świat kontrastów. Ilustracje frapują. Nasycone barwne plamy przechodzą niespodziewanie w głębię, która wymyka się prostym zależnościom w przestrzeni, powoduje lekki zawrót głowy, odurza. Kombinacja liter i obrazów staje się okazją do ciekawych poszukiwań, inspiruje wyobraźnię, choć jednocześnie nieco mierzi nachalne pogrubienie pierwszej, kluczowej litery na każdej stronie. Tak jakby czytelnik potrzebował szczególnej pomocy w dotarciu do źródła tej skądinąd ciekawej graficznej zabawy.

Sama historia również nie stroni od kontrastów. Czym dłużej jednak o niej myślę, tym bardziej szukam w niej metafory, a tym mniej przemawia do mnie jej dosłowność. Opowieść o dziewczynce, kruchej i delikatnej, która żeby udowodnić sobie i innym swą siłę i determinację zostaje bokserką i stacza walkę na ringu, wydaje się być płytka i mało autentyczna. Zwłaszcza, że (tu spojler!) swój sukces przypieczętowuje rzuceniem rękawic i powrotem do klawiatury ukochanego fortepianu. Nie ma tu zatem prawdziwej pasji. Walka pozostaje tym czym jest w istocie. Autentyczność i zamiłowanie chowają się gdzieś głęboko.

W kontakcie z "Kruszynką" można poczuć się odrobinę onieśmielonym, choć wydaje mi się, że jeszcze lepszym słowem byłoby przytłoczonym. Zdecydowanie nie kupuję całej koncepcji tej książki, obliczonej jednak bardziej na efekt niż jakość. Silniej przemawia do mnie warstwa obrazu. Historia ma swoje wady, których książka nie potrafi ukryć. Tekst czyta się sprawnie, ale nie jest metaforyczny, raczej prosty, nienachalny. To balansowanie "Kruszynki" między prostotą a wyrafinowaniem okazuje się być zarazem jej największą zaletą i najgorszą wadą.












11/13/2017

Binek i Pulpet w świątyni Majów



Binek i Pulpet w świątyni Majów, Krzysztof Łaniewski-Wołłk, il. Adam Wójcicki, Wydawnictwo Dwie Siostry 2016, 3+



Czasem człowiek może się poczuć taaaaki malutki! Ręce mi opadły i już. Bez męża bym sobie nie poradziła. Jest wyzwanie? Jest. Naprawdę.

Nie sposób przecenić pomysłu. Gnamy za bohaterami po całej książce tam i z powrotem. Za bohaterami, nie szukając wyjścia. Jest więc labirynt, ale nie klasyczny, tylko z przygodami. Pulpet ucieka, Binek próbuje chwycić smycz, po drodze coś znajduje, coś traci, wpada w tarapaty,  wydostaje się z nich, płynie, skacze, gubi but. Binków i Pulpetów jest zresztą w książce mnóstwo. Trzeba uważnie śledzić ruch bohaterów, żeby nie dać się zmylić i nie przeskoczyć na inny level przygody.

Pamiętacie stare gry na Atari czy Spectrum? Autorzy chyba też. "Binek i Pulpet" to ta sama adrenalina, plus dodatkowo możliwość wyszukania różnych szczegółów na stronie jak w klasycznej wyszukiwance. Jest też szyfr ukryty w starożytnych kaflach. Najpierw trzeba złamać kod, potem połączyć wszystko w całość i dzięki temu dotrzeć do kolejnego zadania. Tym razem znowu przydał się mąż, a jakże.

Okazało się, że nie tylko ja mam w domu kłopot ze śledzeniem akcji (przyznaję się bez bicia, nie jestem kinomanką, może dlatego), 10-latek też potrzebował naprowadzenia na właściwy trop. Widać książka jest rozwojowa, ale śmiało można zaczynać oglądać ją już z trzylatkiem. Na przykład od wypatrzenia nieśmiałego kinkażu. Słyszał ktoś o kinkażu? Nie martwcie się. Ja też nie. :)