Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty

2/13/2019

Mój las


Mój las, Mélanie Rutten, tł. Jacek Mulczyk-Skarżyński, Wytwórnia 2019.

"Mój las" nie jest książką łatwą. I to w co najmniej dwóch aspektach. Po pierwsze porusza trudny temat rozpadu rodziny, po drugie robi to w niezwykle subtelny i metaforyczny sposób. Dokąd może nas czytelniczo zaprowadzić? Na pewno w wielu kierunkach.

Francuski tytuł książki brzmi "Las pomiędzy dwoma". Jej sedno prezentuje się zatem już na okładce. Po polsku jest bardziej tajemniczo. W historię wchodzimy powoli. Najpierw jesteśmy świadkami rozmowy, która do końca książki pozostanie osnuta tajemnicą. Dopiero potem dom gaśnie i pojawiają się dwa domy, a chwilę później las i żołnierz. Mélanie Rutten bierze ten las na warsztat i robi z nim, co tylko ma ochotę, żeby na jego przykładzie możliwie najlepiej pokazać złożoność emocji, które targają małym żołnierzem w obliczu rozwodu. Na scenę wchodzą zwierzęce postacie znane z poprzednich picturebooków autorki - Królik, Kot i Kanarek, Książka, Kamień, Wilczyca i Jeleń. To z nimi bohaterka konfrontuje swoje emocje. Ale to las zdaje się je generować. Las, który wkracza w kolejne fazy kolorystycznych przemian, daje paliwo do tego, żeby żołnierz doświadczył zmęczenia, gniewu, tęsknoty i smutku. Całego wachlarza emocji, które ostatecznie doprowadzają bohaterkę do swoistego catharsis, dzięki któremu las odzyskuje pełnię kolorów a żołnierz swoje imię.

W tle przemiany żołnierza i lasu obserwujemy poruszającą historię listka, który nie chce opaść oraz skarbu, którego wszyscy szukają lecz tylko niewielu wie, czym on jest i gdzie można go znaleźć. Te nakładające się metaforyczne wątki uwypuklają wewnętrzne rozterki żołnierza. Podobnie postać Wielkiej Niedźwiedzicy, która pojawia się w szarej fazie lasu i koi wszystkie rozkołysane emocje. Mélanie Rutten nie ma oporów, żeby wprowadzać dużo więcej pomniejszych symbolicznych porównań i odniesień. To właśnie dzięki nim książka jest równie piękna jak trudna oraz równocześnie prosta i skomplikowana. Ale to strona wizualna "Mojego lasu" generuje w czytelniku gros emocji: za pomocą kolorów, mimiki twarzy bohaterów, a nade wszystko interakcji zachodzących między nimi na rysunkach. Tusz, twórca pierwszego planu i kolorowa akwarela robiąca nastrój tła, sprawiają, że trudna historia o samotności wiedzie nas pełnych optymizmu do szczęśliwego finału.











2/06/2019

Piraci Oceanu Lodowego



Piraci Oceanu Lodowego, Frida Nilsson, il. Alexander Jansson, tł. Marta Wallin, Zakamarki 2018.

Nie przez przypadek w grafice powyżej umieściłam jeden z mocniejszych cytatów z "Piratów Oceanu Lodowego". Kiedy patrzę na tę książkę z perspektywy czasu, to właśnie sugestywna opresyjność świata przedstawionego wysuwa się na pierwszy plan. Tu nie ma miejsca na niedopowiedzenia. Okrucieństwo, przemoc i bezwzględność nie mają godnego rywala.

"Piraci Oceanu Lodowego" nawiązują do najlepszej lindgrenowskiej tradycji awanturniczych powieści, w których determinacją i sprytem można pokonać wszelkie przeciwności, miłość zawsze zwycięża, a przyjaźń okazuje się najskuteczniejszym lekarstwem na wszystkie smutki i trudności - o ile akurat się przytrafi. Jeśli patrzeć na "Piratów" z tej perspektywy, tacy właśnie są. Siri, klasyczna dziewczęca bohaterka, samotnie wyrusza na poszukiwanie porwanej przez piratów siostry, udowadniając po raz kolejny, że literatura nie zna słowa "niemożliwe", a siostrzana miłość to bardzo chwytliwy, ale też piękny motyw literacki.

Antypedagogiczna nuta, dobrze znana i oswojona, w innych książkach serwowana z umiarem, tu bierze górę nad wszystkim, co dotąd sądziliśmy na temat ludzkiej życzliwości i bezinteresowności. Samotność bohaterki, nie licząc kilku wyjątkowych sytuacji, jest niemal absolutna. I to nie tylko dorośli okazują się być źródłem zła i przemocy, również dzieci, złamane przez okoliczności, stają się przeciwnikami w walce o byt. Straszni piraci, okrutni handlarze wilcząt, zobojętnieni marynarze, otępiali strażnicy spowijają świat przedstawiony grubą warstwą krzywdy.

Autorka nie szczędzi czytelnikom szczegółów, przez co książka wciąga, powoduje odrętwienie, mrozi i pozwala na chwilę uwierzyć, że tak straszny świat naprawdę jest możliwy. Mam wrażenie, że cała podróż Siri z rodzinnej wyspy do kopalni, w której przetrzymywana jest Miki, wszystkie straszne przygody, które stają się jej udziałem, nie budują historii, a jedynie podnoszą poziom dramaturgii. Zastanawiam się, czy określenie thriller nie byłoby godnym uzasadnieniem całej nierealności jaką niesie fabuła i nieprzekonującej przemiany bohaterów w kulminacyjnym momencie książki.

Sadzonka (6,5) polubiła główną bohaterkę i wciągnęła się w historię. Jednak nie potrafiła poradzić sobie ze szczerością narracji i dlatego drugą połowę "Piratów" doczytałam w pojedynkę. Dolna granica wieku wskazana przez Zakamarki jako 8+ zdecydowanie ma w tym przypadku uzasadnienie, chyba że przy głośnej lekturze planujemy tu i ówdzie uszczuplić zapędy wyobraźni autorki. Jakby nie patrzeć, nie jest to książka dla wrażliwców i bez względu na wiek potrafi ostro zszargać nerwy.




1/25/2019

Pewnego lata



Pewnego lata, Jillian Tamaki & Mariko Tamaki, Kultura Gniewu 2018.

Od momentu kiedy pierwszy raz zobaczyłam w Internecie plansze oryginalnego wydania "Pewnego lata" w charakterystycznym kolorze indygo, nie mogę opędzić się od tego skojarzenia. Mimo przeczytania kilkuset czarnych stron polskiego przekładu, ciągle tkwi we mnie skłonność do postrzegania fabuły przez niebieski filtr.

Ciepłe, beztroskie lato, mała, letniskowa nadmorska miejscowość i dwie przyjaciółki ostrożnie wkraczające w wiek dojrzewania. Scenariusz nie bierze czytelnika szturmem, oferując frapującą akcję, raczej snuje się leniwie jak letnie popołudnie, które nic nie ma do zaoferowania. "Pewnego lata" gra na emocjach i niedopowiedzeniach, wciąga we współprzeżywanie wraz z bohaterkami. Pozornie nic się tu nie dzieje.

Mariko Tamaki, twórczyni scenariusza i jej kuzynka Jillian Tamaki, autorka rysunków, opowiadają historię rozgrywającą się na dwóch pozornie dalekich planach. Ta odległość i wzajemne oddziaływanie jakie między nimi zachodzi stanowi clou powieści i decyduje o jego atrakcyjności nie gorzej niż nacechowany dramatyzmem komiks akcji.

Pierwszy plan to dwie jedenasto- może dwunastolatki, z pewnością kilka lat młodsze od docelowego odbiorcy komiksu, przeżywające kolejne wspólne wakacje, o dziwo już nie tak beztroskie jak to było do tej pory. Z boku czai się kryzys małżeński rodziców jednej z nich, który kładzie się cieniem na panującej atmosferze. Drugi plan ma swój własny rytm, niedostępny, okryty pewnym niedopowiedzeniem i perspektywą obserwujących go z boku dziewczyn. Dosadny, nieco wulgarny i obsceniczny świat lokalnej młodzieży intryguje bohaterki i skłania do pierwszych refleksji na temat ich własnej seksualności.

Ta niezawoalowana bezpośredniość przekazu sprawiła, że komiks Tamaki wzbudził głośne kontrowersje i mimo sporego sukcesu oraz znalezienia się na honorowej liście Caldecott Medal (nagroda przyznawana przez Amerykańskie stowarzyszenie bibliotekarzy ALA najlepszym książkom obrazkowym dla dzieci) został usunięty z kilku amerykańskich wypożyczalni. W Polsce, uprzedzając fakty i pewnie asekuracyjnie, od razu ominął półkę z literaturą młodzieżową. Zwłaszcza że nieco w tle, poza głównym nurtem fabuły, pojawia się dodatkowo dygresja na temat tożsamości seksualnej bohaterek, która mimo że nie nazwana po imieniu, wybija się w różnicach dotyczących postrzegania siebie i budowania relacji.

"Pewnego lata" świetnie pokonuje przeszkody z jakimi musi się zmierzyć picturebook łączący realizm z refleksyjnością. Książka trzyma tempo i nie traci uwagi czytelnika. Dymki nie są przegadane i równoważą przekaz rysunków, których atmosfera, nawet z czarnym drukiem polskiego wydania, świetnie oddaje klimat upalnego, cudownego lata.









1/09/2019

Moja mama, mój tata


Moja mama, mój tata, Małgorzata Swędrowska, il. Joanna Bartosik, Wytwórnia 2018.

 
Nauczyliśmy się już czytać picturebooki. Byliśmy jak zdobywcy nieznanej wyspy, uczący się doceniać uroki słowa i obrazu, podążających własnymi ścieżkami. Oswojone picturebooki przestają dziwić, ale nadal zaskakują. "Moja mama, mój tata" tak właśnie ma. I dlatego chce się go czytać w kółko. Dobre książki obrazkowe tak mają.

 Picturebooka nie da się czytać bez oglądania ilustracji, ani oglądać bez śledzenia tekstu. Jest jak tandem z okładki Joanny Bartosik. Trzeba zająć oba siodełka. Krótkie zazwyczaj zdania, dobrze wybrzmiewają, gdy się je wypowie na głos. Potem chwila na powiązanie obrazu ze słowem, zaskoczenie, uśmiech, może czasem niezrozumienie. A następnie celebracja przełożenia kolejnej strony. Czas spędzony nad książką obrazkową to uczestnictwo w małej inscenizacji, przechodzenie od sceny do sceny, zlepek wielu efektów "acha", które podnoszą poziom endorfin.

"Moja mama, mój tata" pięknie trąca poezją, bawi się dwuznacznością, nie gardzi frazeologizmami. Praca autora i ilustratora, jak mało gdzie, w książce obrazkowej staje się szczególną współpracą. Lubię patrzeć jak daje efekt spójności. Lubię mieć mylne poczucie, że to była łatwa robota. Małgorzacie Swędrowskiej i Joannie Bartosik się to udało. Stworzyły książkę piękną, dopracowaną i nieoczywistą, choć z pozoru prostą i zwyczajną. Dla każdego. Nie tylko dla tych najmniejszych.








 

12/28/2018

Kropka z Błędem


Kropka z Błędem, Anna Taraska, il. Daria Solak, Wydawnictwo Dwie Siostry 2018.

Jak by to było gdyby zeszyt w trzy linie był domem ożywionych literek i znaków przestankowych? A gdyby mała kropka była w rzeczywistości uroczą dziewczynką? A błąd na stronie jej ukochanym zwierzakiem? Wpadłam w świat stworzony przez Annę Taraskę równie sprawnie jak lata temu w rzeczywistość "Plastusiowego pamiętnika" Marii Kownackiej, czy całkiem niedawno w poetycką "Wędrówkę pędzla i ołówka" Marii Terlikowskiej. I choć retro atmosfera gra tu niebagatelną rolę, zgrabnie miesza się z linearną narracją gry komputerowej. Brzmi ambitnie? Tak właśnie jest.

Kiedy ukochany Błąd znika z domu, Kropka wyrusza na wyprawę poszukiwawczą. Pierwszy raz w życiu zostawia rodziców i opuszcza swój zeszyt. Wyprawa Kropki okazuje się pretekstem do opowiedzenia o mieszkańcach liniatury i zasad jakie rządzą pisownią i interpunkcją. Na szczęście lekkość narracji sprawia, że edukacja nie bierze góry nad przygodą. W efekcie spora dawka wiedzy przemycona zostaje w charakterystyce bohaterów zupełnie mimochodem, tak że niezorientowany w temacie, przedszkolny czytelnik nie poczuje się skonfundowany. Cudzysłów, pani Cudzysłowowa, pan Iks oraz liczni bohaterowie drugiego planu tworzą po prostu zgraną, baśniową grupę przyjaciół, która budzi sympatię i daje się polubić.

Za okładką, która imituje domek zrobiony z zeszytu chowa się świat stworzony na modłę naszego, jednak do głębi przesiąknięty szkolno-ortograficzną stylistyką. Urokliwe ale nieprzesłodzone ilustracje naśladują styl dziecięcej kreski i bardzo dobrze korespondują z rytmicznym, prostym językiem opowiadania. Historia opisana przez autorkę ma swój niebagatelny atut w postaci bardzo dobrze wyważonej narracji, spisanej lekkim i utrzymanym w ryzach, szykownym ale nie górnolotnym stylem. To dzięki temu, niemal sto stron książki świetnie czyta się na głos, bez zadyszki, ale i bez cienia nudy.

Bardzo lubię czytać dobre debiuty. Świeżość spojrzenia, pomysły i styl nowego twórcy, który się sprawdził dają mi jeszcze więcej czytelniczej satysfakcji niż kolejne książki znanych, a nawet ulubionych autorów. "Kropka z błędem" sprawiła mi właśnie taką przyjemność, a na dodatek okazała się książką familijną, która wzbudza uśmiech na twarzy u czytelników w każdym wieku. W połączeniu ze świetnym projektem graficznym i ilustracjami Darii Solak ma podwójny walor rzeczywistości wirtualnej, która wciąga i nie chce wypuścić.

Kropkę i Błęda bez zastanowienia dołączam do grona naszych ulubionych literackich bohaterów, a książkę wkładam na półkę z napisem "ponadczasowe". Niewątpliwie taka właśnie jest.







11/22/2018

Ze zwierzyną pod pierzyną


Ze zwierzyną pod pierzyną, Nadia Budde, tł. Łukasz Żebrowski, Hokus Pokus 2018.

Wyświechtane stwierdzenie, że piękno tkwi w prostocie, w przypadku Nadii Budde jest nie do przecenienia. Nakładem wydawnictwa Hokus-Pokus ukazał się już drugi na polskim rynku tytuł tej niemieckiej pisarki i ilustratorki, od prawie 20 lat wydającej autorskie książki obrazkowe dla odbiorców w każdym wieku.

"Ze zwierzyną pod pierzyną" w dowcipny i niebanalny sposób buduje dramaturgię wokół tematu zasypiania i powszechnie znanej metody liczenia baranów. Absurd goni absurd, jest śmiesznie, krótko i na temat. Kto by pomyślał, że za pomocą rytmicznej, niedługiej wyliczanki można zbudować historię trzymającą w napięciu, a przy okazji wykazać się zręcznością, która mistrzostwem dorównuje słynnym językowym łamańcom Dr. Seussa.

Główny bohater, ubrany w pasiastą piżamę, łysawy młodzieniec, zawzięcie liczy barany, ale mimo to nie może zasnąć. Ma na szczęście pomysłowego doradcę. Pluszowy miś znajduje mnóstwo zwierząt, z którymi o wiele owocniej można spędzić czas. „Możesz u trzmiela udać szulera”, radzi. Albo „w ropuch kwintecie zagrać na flecie”, dodaje. Wyobraźnia misia nie zna granic, jednak chłopak pozostaje obojętny na wszystkie propozycje, z wyjątkiem jednej. W finale książki słodko zasypia, tuląc w objęciach puszczającego oko do czytelników, przebiegłego pluszaka.

Za polski przekład odpowiada Łukasz Żebrowski, tłumacz m.in. czterech tomów serii "Julek i Julka" oraz książek autorstwa Wolfa Erlbrucha. Mimo obiektywnych trudności związanych z koniecznością dopasowania polskiego tekstu do scenek przedstawionych na rysunkach wyliczanka zachowuje swój absurdalny klimat i charakterystyczny rytm. Żebrowski nie boi się stosować parafrazy. Miejscami oddala się od oryginału na tyle, że zaczyna opowiadać własną historię. Jest w tym jednak bardzo autentyczny i w sferze wyobraźni niezwykle płodny. Niemiecki tekst Ze zwierzyną pod pierzyną bazuje na łamańcach językowych, które, zwłaszcza przy głośnym czytaniu, stanowią nie lada wyzwanie. Polskie tłumaczenie jest dla czytelnika mniej wymagające, co można uznać za stratę, ale jednocześnie, o wiele bardziej zróżnicowane z punktu widzenia konstrukcji gramatycznej, a przez to na swój sposób bogatsze.

Polscy czytelnicy po raz kolejny za sprawą Nadii Budde otrzymują książkę dla całej rodziny. Zwracającą uwagę najmłodszych wyraźnym konturem i kontrastowymi kolorami, hipnotyzującą nieco starszych doskonałym rymem i rytmem oraz zaskakującą dorosłych absurdalnym, nieinfantylnym tekstem. Dość powiedzieć, że ani tekst, ani ilustracje nie kojarzą się z typową książką dla dzieci. Ich styl daleko wyprzedza wyobrażenia większości rodziców o idealnej książce dla dzieci. Przy bliższym poznaniu pozytywnie zaskakuje ze zdwojoną siłą.

tekst został opublikowany w 33 numerze czasopisma Ryms.



11/15/2018

Bjorn. Sześć opowieści z lasu



Bjorn. Sześć opowieści z lasu, Delphine Perret, tł. Paweł Łapiński, WYtwórnia 2018.

Delphine Perret podejmuje ryzyko i tworzy kolejną w dziejach literatury dla dzieci książkę o niedźwiedziu.  Jak się okazuje, nie jest to pomysł skazany na porażkę. Skromny, małomówny i przyjacielski Bjorn dołącza do licznego grona misiów, z którymi łatwo się zaprzyjaźnić. Nie wypada przy tym gorzej niż Puchatek, Paddington i Uszatek, a brak czerwonego kaftanika, kapelusza czy kraciastej piżamki tylko dodaje mu autentyczności. Niedźwiedź pełną gębą.

Na sukces Bjorna składa się w równym stopniu prosta i mądra historia, co oszczędna szata graficzna, bazująca na przyciągającym uwagę miętowym papierze i prostych rysunkach stworzonych czarnym cienkopisem. Oczekiwany balans książki obrazkowej zostaje zatem zachowany. "Sześć opowieści z lasu" nie stanowi na pewno mięsistej fabuły, która pozostaje z czytelnikiem na lata, ale działa jak łyk gorącej herbaty w chłodny dzień. To taka literatura, z którą po prostu chce się spędzać czas. Pochwała życia, dowartościowanie przyjaźni i docenienie małych przyjemności mają w tej książce nadrzędną wartość, dzięki czemu autorka bez żalu rezygnuje z namolnego dydaktyzmu i zbędnego filozofowania. Ma być miło, przyjaźnie i autentycznie. Taki jest Bjorn i taka też jest książka. Jeśli damy się ponieść niespiesznej narracji, odkryjemy w pełni jej urok.

Mam duży szacunek do książek nieprzegadanych, które lekkością języka tworzą mylne wrażenie, że ich napisanie było dla autora tak proste, jak zjedzenie przysłowiowej bułki z masłem. Właśnie tak jest w przypadku "Bjorna". Krótkie zdania pozwalają lepiej docenić subtelność ilustracji. W tym wypadku ich brzmienie jest jeszcze bardziej istotne niż w przypadku dłuższej fabuły. "Bjorn" niestety miejscami zawiódł moje ucho i przy głośnej lekturze kilkakrotnie musiałam poprawiać fragmenty tłumaczenia, których nieskładność być może umknęłaby mi podczas samodzielnego czytania bardziej rozbudowanego tekstu. Żałuję, bo jest to mój jedyny zarzut do książki, który kładzie jednak lekki cień na wrażeniach z pierwszego spotkania z twórczością Delphine Perret.

Same rysunki zwracają uwagę ciekawym kontrastem bardzo zwierzęcych, nie zantropomorfizowanych bohaterów i różnych atrybutów z ludzkiego uniwersum. W lesie pojawia się kanapa, która stanowi clou jednego z opowiadań, niemniej istotne okulary, ale też budzik, książka i cała masa sprzętów skradzionych z namiotu biwakowiczów. Fabuła traktuje je jednak marginalnie, bardziej jak rekwizyty teatralne, które służą do opowiedzenia historii, ale nie stanowią jej sedna. "Bjorn" to książka, która na pytanie: mieć czy być, zdecydowanym głosem odpowiada: BYĆ!






10/09/2018

Mitologia. Przygody słowiańskich bogów


Mitologia. Przygody słowiańskich bogów, Melania Kapelusz, il. Ewa Poklewska-Koziełło, Egmont Art 2018.


 Odkąd pamiętam, czytanie mitologii z kilkulatkiem w naturalny sposób zaczynało się u nas od pogawędki religijnej. No bo jak to tak? Bogowie, a w dodatku wielu. A co z Trójcą Świętą? Gdzie Maryja? Coś tu się nie zgadza. I mimo że z czasem wydawało się, że wszystko zostało już obgadane, nowy tytuł zawsze inicjował powrót do tematu i ustalanie wszystkiego od nowa. Nie inaczej stało się ze słowiańskimi bogami.

Najstarsza jeszcze w przedszkolu otrzaskała się z grecką kulturą antyczną, dzięki "Mitom dla dzieci" Grzegorza Kasdepke. Następnie w sukurs przyszedł Rick Riordan z Percym Jacksonem i kolejnymi seriami, z innych mitologicznych światów. Czytanie Parandowskiego w szkole było już tylko uszczegółowieniem zdobytej wcześniej wiedzy. Słowiańszczyzna nie zaglądała do nas zbyt często. W 2016 roku Łukasz Wierzbicki opublikował zbiór pt. "Drzewo. Mity słowiańskie i inne opowieści", który nie zdobył jednak szerokiej popularności wśród czytelników. Mitologia Melanii Kapelusz to pierwsza książka dla najmłodszych, która dotyka tej tematyki.

Książka pojawiła się jako kontynuacja serii, zapoczątkowanej przez autorską książkę Marianny Oklejak "Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych dzieci". Mimo że obie publikacje wiąże głównie spójny projekt graficzny i szeroko rozumiany folklor, "Mitologia" Melanii Kapelusz w podobnie lapidarny sposób traktuje słowo, pozostawiając sporą przestrzeń dla wykonanych z rozmachem przez Ewę Poklewską-Koziełło ilustracji. W zbiorze znalazło się zaledwie pięć mitów, skupionych zasadniczo wokół dwóch bohaterów: Welesa i Peruna. Książka stanowi, więc zaledwie wstęp do dalszych czytelniczych poszukiwań. Wstęp o tyle istotny, że budujący świadomość, iż nasi przodkowie, podobnie jak inne cywilizacje, pielęgnowali swój świat duchowy i tworzyli spójny system wierzeń i opowieści, które towarzyszyły im w codziennym życiu.

Czytając "Mitologię" Melanii Kapelusz, przypomniałam sobie swoje osobiste zachwyty, kiedy jako nastolatka szukałam analogii w mitach o stworzeniu świata, pochodzących z różnych kultur. Dzięki takim książkom jak ta i znając na wyrywki biblijny opis stworzenia świata i człowieka, możemy z Sadzonką już teraz pokusić się o pierwsze porównania. Trochę jak w zabawie znajdź dziesięć różnic, choć tu jest ich z pewnością więcej, bo na przykład: na początku była woda i światło, Perun nie mógł stworzyć świata w pojedynkę, Weles zdobył podmorski piasek który posłużył do stwarzania świata, a człowiek powstał w dwóch fazach, najpierw jego ciało a potem dusza.

Wydana z dużą starannością, bogato ilustrowana "Mitologia" stanowi przepustkę nie tylko do świata starożytnych wierzeń, ale również do rozbudowanej przestrzeni wyobrażeń, które odsłania przed czytelnikami ilustratorka. Ewa Poklewska-Koziełło udowadnia, że potrafi działać z rozmachem i nie boi się wyzwań.



9/11/2018

Warszawiacy



Warszawiacy, Małgorzata Ruszkowska & Marta Ruszkowska, Dwie Siostry 2018.

Czytając "Warszawiaków", po raz nie wiem który zastanawiam się, czy dzieciaki czują już przesyt książkami non-fiction. Wcale nie tymi brzydkimi z kredowym papierem, ale też tymi pięknymi edytorsko i bogatymi w treść, umieszczanymi pod choinką i przekazywanymi w urodzinowym prezencie przez ambitne babcie. Stale szukam książek, które przełamują konwencję typowej cegły. Które wiedzę przemycają mimochodem. Jak "Warszawiacy".

Nie spodziewałam się hitu. Książek o znanych postaciach jest na rynku mnóstwo. Najlepsza rekomendacja w tej kategorii to nazwisko Anny Czerwińskiej-Rydel, choć i jej zdarzyły się książki pozbawione typowej dla jej stylu lekkości. Warszawski klucz doboru to fajny wabik, ale umówmy się, bardziej dla rodziców niż dla samych dzieci. Wiedziałam, że nie skłonię żadnego z moich do przeczytania kolejnego leksykonu niewiele mówiących nazwisk, choćby swoje rodzinne miasto darzyli miłością nadprzyrodzoną. Nie ma mocnych.

Tymczasem Małgorzata Ruszkowska umiejętnie przełamała konwencję i nie pokusiła się o książkę stricte biograficzną. "Warszawiacy" to w istocie zbiór krótkich, fabularyzowanych anegdot, pisanych przeważnie w czasie teraźniejszym, które nakreślają realia epoki, ale koncentrują się głównie na krótkim epizodzie z życia każdej osoby. Lekki styl i świetnie utrwalona chronologia dają autentyczną przyjemność czytania i poczucie, że książka tworzy pewną zwartą całość, mimo że na niewiele ponad stu stronach pokazuje przekrojowo całą historię miasta. Miłe zaskoczenie stanowiły zwłaszcza pierwsze rozdziały, poświęcone polskim królom i królowym. Dzięki nim, z 6-letnią Sadzonką omówiłyśmy z łatwością temat sukcesji, wolnej elekcji, aranżowanych małżeństw oraz procesu w jakim Warszawa zdobyła status stolicy Polski.

Nie potrafię ocenić na ile merytorycznie "Warszawiacy" trzymają poziom. Sama zwróciłam uwagę na nieścisłość związaną z odprawianiem Mszy przez Ładysława z Gielniowa w Wielki Piątek. Tak się składa, że piątek przed Wielkanocą jest jedynym dniem w roku, kiedy Msze Święte w Kościele Katolickim nie są odprawiane. Zajrzałam więc do źródeł, które upewniły mnie, że Ładysław tego dnia tylko głosił kazanie.

Niezaprzeczalnym atutem książki jest szata graficzna. Sadzonce spodobały się kolaże autentycznych zdjęć Warszawiaków z rysunkami Marty Ruszkowskiej. Dołączona mapa pozwala zlokalizować postacie i miejsca w przestrzeni miasta. A lekko przyżółkły papier przenosi nas od razu o kilka, kilkadziesiąt, a może kilkaset lat wstecz.

Mimo że recenzję piszę, korzystając z egzemplarza bibliotecznego, "Warszawiacy" wskakują na moją listę książek do kupienia. Nie wyobrażam sobie, żeby nie mieć ich na swojej półce.



7/02/2018

Kinderland


Kinderland, Mawil, Kultura Gniewu 2018.

Bez mała 300 stron kadrów, niezliczona liczba pyknięć pingpongowej piłeczki i wyśmienita okazja do poszukiwania analogii między tam a tu, zachodnim a wschodnim brzegiem Odry. I mimo że komiks historycznie i politycznie mości się w bezpośrednim sąsiedztwie upadku komunizmu, jest opowieścią o zwykłym kinderland, dziecięcym świecie na wschodnioeuropejskim blokowisku.

Dobrze pamiętam upadek Muru: kolejkę trabantów na ekranie telewizora i ciszę niedowierzania, która zaległa w dużym pokoju. Dla nas, dzieciaków z ursynowskich podwórek, zmiany za zachodnią granicą i te lokalne oznaczały spełnienie marzeń o balonówce w osiedlowym sklepie, telewizji kablowej z Vivą i MTV oraz adidasach, na dobry początek choćby takich z bazaru pod Pałacem Kultury.

Mawil (rocznik '76), ze względu na wdzięk i dowcip z jakim punktuje otaczającą rzeczywistość nazywany Woodym Allenem niemieckiego komiksu, wyciąga na światło dzienne wszystko to czym żyły dzieciaki końcówki lat 80. XX- wieku, we wschodnim Berlinie i o czym marzyły. Ale te marzenia nie stają się w tym komiksie dominantą, podobnie nie jest nią nostalgia (ani nawet tak modna obecnie "ostalgia") za utraconym rajem dzieciństwa. Mawil zabiera nas w rzeczywistość żywą, nie czarno-białą, w której turniej ping-ponga ma szansę konkurować z wieczorem wolności za zburzonym murem.

"Kinderland" narysowany z dużą lekkością i wdziękiem jest jednocześnie dyskretnie nasycony szczegółami, które z przyjemnością wyłuskuje się z drugiego planu. Charakterystyczne wnętrze Ikarusa, figurka smerfa, motorower simson, plakat z Gangiem Olsena i elektroniczna gierka z Wilkiem i Zającem. Mawil po mistrzowsku sytuuje głównego bohatera - siódmoklasistę Mirco, domniemane alter ego autora, pomiędzy organizacją pionierską a ministrancką służbą w parafii, między niecofającą się przed niczym grupą wolnej młodzieży a szkolnymi fanami ping-ponga. "Kinderland" jest pełen smaczków, kontrastów, żywych dialogów i zwyczajnej nudy.

Tej nudy Mawil nie szczędzi również czytelnikom. Trzystu stron komiksu nie sposób przeczytać za jednym razem. Brak punktu zwrotnego sprawia, że historia snuje się powoli, a niekiedy nawet bardzo powoli, gdy wzorem japońskiej mangi, sceny potrafią przeciągnąć się na wiele stron. Tak na przykład narysowany został turniej tenisa, w którym ruch piłeczki śledzimy w niezwykle detalicznych ujęciach.

Siedem lat pracy nad "Kinderland" sprawiło, że w ręce czytelnika trafia komiks dopracowany do perfekcji, zarówno w warstwie scenariusza jak i wizualnej. Jest fantastycznym zapisem minionej rzeczywistości, dokonanym przez autentycznego świadka historii, szczerego i szczęśliwie dalekiego od idealizowania. Otwarte zakończenie pozostawia nadzieję na dalszy ciąg. Może następną wyprawę w świat dzieciństwa.





6/12/2018

Sznurówka, ptak i ja


Sznurówka, ptak i ja, Ellen Karlsson, il. Eva Lindström, Wydawnictwo Zakamarki 2018.


Czytając "Sznurówkę", po raz nie wiem który zadaję sobie to samo pytanie: jak to właściwie jest ze skandynawską narracją w książkach dla dzieci. Czy jest jakiś niepisany kodeks tworzenia takich książek?

Szwedzka literatura współczesna rzuciła nas na kolana już dawno temu. Nusia, Karusia, Dunia, Tonja, Stina, Albert, Mattis, wreszcie Selma -  faworyci dziecięcych półek, z którymi tak łatwo się identyfikować. Tacy jak zwykle, a jednocześnie jakby o krok wyprzedzający topowe postacie wykreowane przez Astrid Lindgren, pionierkę literackiej antypedagogiki. Współczesne szwedzkie bohaterki (i bohaterowie, choć wydaje się, że przeważają dziewczyny) wcale nie odwracają się tyłem do norm dorosłego świata, bardzo kochają swoich rodziców i dziadków, ale mimo to ich dziecięcość, tak znamienna dla zbuntowanej Pippi, nadal kipi z każdej strony książki.

"Sznurówka, ptak i ja" pozostaje w tematyce najbliższej dziecku. Tym razem w spektrum zainteresowania staje wakacyjna przyjaźń, z jej niewątpliwą przypadkowością, kruchością i ulotnością. Przepełniona letnimi zapachami, nieskrępowaną wolnością i trudną sztuką kompromisów. Ellen Karlsson świetnie imituje dziecięcy sposób postrzegania świata. Dostrzega  i komentuje zdarzenia, posługując się logiką kilkulatka, nie pozorną, udawaną, nacechowaną infantylnością, ale autentyczną i pełną wrodzonej inteligencji. Jesteśmy Selmą, czujemy Selmą.

Krótkie, proste zdania w pierwszoosobowej narracji mają to do siebie, że raczej opisują, niż oceniają. Czytelnik wnioski wyciąga sam, albo tego nie robi. Autorka nic nie narzuca, nie jest mentorem. Wydaje się, jakby wcale jej nie było, bo dziecięcy narrator jest bardzo sugestywny i naturalny. Jeżeli zdradziłaby swą obecność, popełniłaby niewątpliwe faux pas.

Selma mierzy się nie tylko z nową znajomością i jej nieprzewidywalnymi kolejami, ale również z tajemniczym  ptakiem, wewnętrznym głosem, który odzywa się do Selmy w chwilach słabości, braku pewności siebie, zakłopotania i zwątpienia. Ten ciekawy zabieg otwiera zupełnie nową perspektywę patrzenia na bohaterkę. Uwypukla jej rozterki, jednocześnie oddzielając je od niej samej. Selma rośnie w siłę, zwalczając tylko pozornie wewnętrznego wroga. Podobnie jak u Pippi, głos krytyki płynie z zewnątrz. U Astrid Lindgren uosabiany przez dorosłych, u Ellen Karlsson przeobrażony i zanimalizowany.

Jestem pod wrażeniem jak ta debiutancka książka, o pozornie zwykłych sprawach i zupełnie nieznaczących wydarzeniach, zaskakująco angażuje czytelnika w każdym wieku. Ellen Karlsson tworzy literacką perłę za pomocą prostych środków, emocjonalnie jednak książka trzyma czytelnika na bardzo krótkiej smyczy. Tragiczna historia z przeszłości i natarczywe pukanie ptaka, kładą cień na letniej atmosferze. Chłodny, ale potrzebny.




3/07/2018

O tym można rozmawiać tylko z królikami



O tym można rozmawiać tylko z królikami, Anna Höglund , tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2018.


Picturebook dla młodzieży to nadal w Polsce ewenement. O ile dorośli czytelnicy od pewnego już czasu oswajają ten gatunek literacki za sprawą Iwony Chmielewskiej i Joanny Concejo, nastolatki swój debiut mają jeszcze przed sobą. Anna Höglund stawia poprzeczkę wysoko. Czy wystarczy nam odwagi, żeby podsunąć tę książkę młodym dorosłym?

W dusznej atmosferze tej historii jest coś niepokojącego. Brudnawe kolaże znacząco kontrastują z osobą głównego bohatera, ukrytego pod postacią puszystego królika. Zaglądamy do świata everymana, do jego głowy, w której aż kłębi się od egzystencjalnych przemyśleń, naznaczonych strachem, smutkiem, samotnością i brakiem samoakceptacji. Królik, wyrzucony na margines swojego świata, słabo identyfikuje się zarówno z rodzicami jak i rówieśnikami. Pozbawiony płci i jakichkolwiek cech charakteru zdaje się składać wyłącznie z targających nim uczuć. Czasem wychyla głowę na zewnątrz, a wtedy jego królicza powierzchowność jakby zanika. Innym razem królicze cechy niespodziewanie pojawiają się na twarzach osób z jego otoczenia. Tylko wtedy rodzi się szansa na prawdziwy kontakt.

Anna Höglund w jednym z wywiadów przyznała, że "O tym można rozmawiać tylko z królikami" jest książką wyjątkowo osobistą. Świadczy o tym najsilniej sposób jej powstania, zainspirowany przebłyskami podświadomości, które pociągnęły autorkę do stworzenia galerii kolaży. Pomysł na tekst zrodził się wtórnie.

"Królik lubi ludzi, ale potrzebuje być sam, w innym razie zaczyna myśleć tak jak osoby z jego otoczenia. Zauważa, że wszystko zawiera swoje przeciwieństwo, więc jeśli możesz być swoim największym wrogiem, możesz być również swoim najlepszym przyjacielem". (A.H.)

 Mam szczęście. Czytając tę książkę, oglądając rysunki silnie identyfikuję się z bohaterem. Pewnie byłam kiedyś królikiem, a może nadal nim jestem. Powtarzam w myślach zdania, które wypowiada i cieszę się nimi jak dziecko. Gdybym była nastolatką, czytałabym ją bez końca. Nie daje gotowych recept, ale bez trudu pozwala wejść w skórę bohatera.

Moja nastoletnia córka ewidentnie nie jest królikiem. Samotność ją przytłacza, pozbawia poczucia bezpieczeństwa, kolaże nie mieszczą się w granicach akceptowanej przez nią estetyki. Zdaje się nie zauważać, że zakończenie przynosi jednak powiew optymizmu. Chyba okres młodzieńczego kryzysu przechodzi spokojniej niż ja. A może brakuje jej dystansu?

Odkładam książkę z poczuciem satysfakcji. Jedno co mnie w niej drażni to krój pisma, dobrany chyba pod stylistykę bliską nastoletnim czytelnikom, identyczny zresztą jak w szwedzkim oryginale. Wybaczam, choć nie bez bólu. Jak mówi bohater: "nie ma niczego dobrego, co nie byłoby jednocześnie złe".