7/14/2016

Wstydliwa historia majtek


Wstydliwa historia majtek
Iwona Wierzba
Wydawnictwo Albus 2015










Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań. Przyznaję, że przyciągnęła moją uwagę niebanalną szatą graficzną, w świetnej jakości wykonaniu: ciekawa obwoluta, za którą kryje się drzewo historii bielizny, dobrej jakości papier, okładka w podwójnej kolorystyce. Całości dopełniają niebanalne ilustracje, kolorowe i czarno-białe. Sam temat wydał mi się pociągający tylko na tyle, na ile atrakcyjna może być książka o historii rakiet tenisowych, zamków do drzwi czy silników diesla. Podobno inteligentny człowiek jest w stanie zainteresować się wszystkim.

"Wstydliwa historia majtek" jest na szczęście książką bez zadęcia. Autorka nie sili się na eksperta, raczej stawia w roli przewodnika. Przywołuje fakty i daty, ale nie klasyfikuje nadmiernie; wyszukuje ciekawostki i dowcipne anegdoty, które opatruje lekkim komentarzem. Przy książce nie sposób się nudzić, nie zmęczy też natłokiem informacji. Podtytuły na szerokich marginesach ułatwiają orientację, a wąskie kolumny przyspieszają czytanie i dzielą treść na lepiej przyswajalne fragmenty. Te zabiegi sprawiają, że "Wstydliwa historia majtek", jak informuje podtytuł, istotnie okazuje się być książką "dla prawie dorosłych". Świadczy o tym również wyczucie, z jakim Iwona Wierzba porusza "majtkowe" kwestie. Jest jednocześnie szczera i uczciwa w przedstawianiu faktów, a zarazem dyskretna i taktowna przy wchodzeniu z butami w intymne sprawy ludzkości.

Szkoda tylko, że w tak wymuskanej książce korekta aż w kilku miejscach przepuściła językowy babol, który popsuł mi ostateczne wrażenie z lektury. Jak się okazało, na przestrzeni dziejów wielokrotnie ubierano (sic!) rozmaite elementy garderoby: tuniki (Mieszkańcy Rzymu), stykające się ze skórą i zawierające arszenik zielone majteczki (XIX-wieczne damy), a nawet subligaculum, czyli rzymską bieliznę (cesarzowa Teodora). Polecam Wydawcy rozprawienie się z tymi błędami w kolejnym wydaniu "Wstydliwej historii majtek", żeby wstydu rzeczywiście już dłużej nie było.






7/04/2016

Yerp



 Yerp
 Piotr Nowacki
 Pokembry 2016










Kiedy Philip K. Dick, amerykański pisarz science fiction, pod koniec lat 60. pisał "Wojnę z Fnoolami", znakomitą parodię inwazji Obcych, nikt się nie spodziewał się, że Piotr Nowacki, pół wieku później sięgnie po ten sam motyw. Wprawdzie w "Yerpie" na próżno szukać politycznych kontekstów zimnowojennych animozji, ale gapowaty charakter przybyszów z kosmosu wprowadza oba dzieła w ten sam charakterystyczny, lekko ironicznym nastrój.

Nowacki zabiera nas w dość nietypową podróż, której początek i koniec wyznacza przylot i odlot małego ludzika podróżującego po nieznanej planecie. Fabuła komiksu przypomina kadry z przygodowo-zręcznościowej gry komputerowej, w której wszystko może się zdarzyć i najbardziej oczywiste rzeczy okazują się nie tym, czym z pozoru się wydają. Nowacki do opowiedzenia swojej historii wybiera komiks niemy, dając czytelnikowi bardzo dużą swobodę interpretacji. Pozwala samodzielnie odkryć tajemnicze właściwości lizaka, niezwykłe cechy żółtego sera, czy przyczynę niespotykanej pazerność wielkich baniek. "Yerp" bez wątpienia wymaga delikatnego przymrużenia oka,  bez którego nie sposób nawet rozpocząć czytelniczej zabawy.

Sam Nowacki wydaje się dobrze bawić groteskową historią małego kosmity i tego samego chce dla swojego czytelnika. Plansze podzielone na cztery kwadratowe kadry wprowadzają powtarzalność i przypominają duże okna, przez które zaglądamy do środka historii, niezbyt wymagającej, ale bez wątpienia intrygującej i świeżej. Mam wrażenie, że te okna kadrów są otwarte dość szeroko, żeby każdy czytelnik, duży czy mniejszy, mógł odczytać tę historią po swojemu, a może za każdym razem trochę inaczej.

Autor nie sili się na niuanse psychologiczne postaci, nie tworzy skomplikowanych relacji między bohaterami, nie szkicuje wysublimowanej mimiki i gestykulacji. Poszczególne kadry łączą się ze sobą na zasadzie prostego następstwa wydarzeń i pozostawiają minimum wolnej przestrzeni do dookreślenia przez wyobraźnię czytelnika. Schematyczne, płaskie rysunki kuszą wyobraźnię w inny sposób: skłaniając do swobodnego dekorowania scenografii własnymi kolorami i deseniami. Cichy świat niemego komiksu paradoksalnie rozbrzmiewa buczeniem spalinowego silniczka kosmicznego pojazdu, śpiewem czarodziejskiego jabłka czy jazgotem małych myszek. "Yerp", wraz ze swoim popkulturowym wieloznacznym tytułem, mówi zaledwie tyle ile zmieści się w kilkudziesięciu prostych kadrach i aż tyle ile zdołamy wydobyć z jego ironicznych żartów.


6/21/2016

Teatr Niewidzialnych Dzieci


Teatr Niewidzialnych Dzieci
Marcin Szczygielski
Latarnik 2016

















Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że każda następna książka Szczygielskiego to wyjątkowe wydarzenie. Można wątpić w jakość kolejnej edycji Windowsa albo atrakcyjność mega promocji w ulubionym markecie, jednak trudno uwierzyć w to, że powieść Szczygielskiego będzie zwyczajnie kiepska. "Teatr Niewidzialnych Dzieci" to nie pierwszy tytuł pisarza, który zgarnia nagrodę w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren, pozostawiając autora czarnym koniem tej rywalizacji. Powoli zresztą, a może z coraz większym przytupem,  Szczygielski staje się twarzą Konkursu i nie wiadomo kto komu przydaje splendoru. Jestem przekonana, że nadszedł już ten moment, kiedy nowy tytuł sprzeda się dobrze nawet bez rozgłosu spowodowanego przyznaniem nagrody. Zwyczajnie: Szczygielski stał się marką na półkach z literaturą dziecięcą i młodzieżową.

"Teatr Niewidzialnych Dzieci" wyswobodził się z macek realizmu magicznego, w którym dziecięce powieści autora tkwią właściwie od samego początku. Mamy zatem do czynienia z książką nieco inną niż dotychczas, silnie osadzoną w realiach historycznych schyłku PRL-u, pozbawioną nawet epizodycznych wycieczek w stronę świata fantazji, a mimo to na swój sposób zabawną, niezwykle wzruszającą i do bólu prawdziwą. Ten niewyretuszowany autentyzm z jakim opisane jest życie w domu dziecka, emocje jego wychowanków i problemy z jakimi borykają się na co dzień, zaskakuje i wprawia w podziw. Pierwszoosobowa narracja głównego bohatera pogłębia wiarygodność fabuły i pozwala na jeszcze silniejsze jej przeżywanie. W tym wszystkim Szczygielski dowodzi, że jest mistrzem precyzji w doborze słów, tworzeniu historii i budowaniu napięcia. Bezpiecznie wiedzie czytelnika od nieco bardziej opisowych scen pierwszej części książki, do dynamicznych rozdziałów skoncentrowanych wokół przedstawienia, którego premiera ma się odbyć 13 grudnia 1981 r. Opowieść znakomicie trzyma tempo, język doskonale oddaje charakter bohaterów, a nieco groteskowe przerysowanie wydarzeń i postaci staje się kluczem do pozostawienia książki z czytelnikiem na nieco dłużej niż trwa sama lektura. Szczygielski wyprowadza również ciekawą zależność między wychowankami domu dziecka a wszystkimi obywatelami Polski Ludowej, którzy w przededniu Stanu Wojennego wyszli walczyć o swój byt.

"... każdy z nas jest tylko małym, nieistotnym kamykiem, który można bezkarnie kopnąć. [...] Ale małe kamyki, nawet tak małe jak ziarnko piasku, mają moc, gdy jest ich dużo i zamieniają się w lawinę, a wtedy nic ich nie powstrzyma".
Ten cytat można odczytywać jako nawiązaniem do refrenu "Psalmu stojących w kolejce", pochodzącego z albumu do musicalu Ernesta Brylla "Kolęda nocka", tworzonego na fali nastrojów, po sierpniowych strajkach na Wybrzeżu. A sam tytuł, mam wrażenie, że brzmi w nim echo "Niewidzialnego chłopca" Tymoteusza Karpowicza, sztuki związanej z wydarzeniami marca 1968 r. Tyle dla rodziców, jest też miły akcent dla dzieci: cytat z "Lata Muminków", który pojawia się w wypowiedzi jednego z bohaterów. Nie zdradzę jednak gdzie, poszukajcie sami. 

5/30/2016

Chłopak z lasu


Chłopak z lasu
Mårten Melin
tł. Agnieszka Stróżyk
Zakamarki 2016
















Pamiętam moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam "Chłopaka z lasu" w zapowiedziach Zakamarków. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili  narodziła się we mnie wizja sennej, wakacyjnej historii dla nastolatek, w klimacie "Dzieci z Bullerbyn" lub "Gofrowego serca". Chociaż jednocześnie przez cały czas słyszałam pewien wyraźny zgrzyt, który nie pozwalał mi tak gładko przejść do porządku dziennego nad majaczącą na horyzoncie perspektywą, że oto znane ze swej przewrotności Wydawnictwo (pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy na potwierdzenie tezy to książka: "Wierzcie w Mikołaja!") wyda totalnie zwyczajną powieść dla dziewczyn. W tym stanie dezorientacji przetrwałam do połowy książki.

Tak się złożyło, że w swoim ostatnim felietonie Rafał Kosik odniósł się do kwestii kolonizacji kulturowej. Postawił pytanie, na ile kody kulturowe, mające swoje źródło w kulturze masowej, funkcjonują równolegle z kodami kultury narodowej. Czy są jeszcze takie kody polskiej kultury, które konkurują z zachodnimi i stanowią wyraźny łącznik dla młodego pokolenia? Jak je wskrzeszać i promować, by były atrakcyjne? Kosik nawiązał tu do ciekawego, choć skierowanego do dorosłego odbiorcy, projektu firmowanego przez Allegro, "Legendy polskie", w ramach którego ukazały się ebooki i filmy, wykonane przez plejadę rodzimych twórców, nawiązujące do tradycyjnych polskich legend. Tymczasem to właśnie "Chłopak z lasu" jest dowodem na to, że Szwedzi robią to od dawna. Trudno zmierzyć sukces takich książek, ale fakt że opowieści, w których pojawia się motyw skandynawskich trolli jest naprawdę sporo, wpływa na powszechną świadomość społeczną, i to nie tylko Skandynawów, ale również innych narodów.

"Chłopak z lasu" mile mnie zaskoczył właśnie tym nawiązaniem do tradycyjnych szwedzkich opowieści o leśnych trollach. Ujęła mnie zwłaszcza swoboda z jaką autor zdecydował się na wprowadzenie baśniowych motywów do typowo romansowej historii dla nastolatków, swoboda, która jednocześnie jest pełna gracji i należnego dystansu, dzięki któremu książka nie przemieniła się w naiwną historyjkę dla dzieci. "Chłopak z lasu" balansuje na granicy metafory i dosłowności, daje szansę potraktowania motywu trolli, w zależności od upodobań, z przymrużeniem oka lub zupełnie na serio. Zresztą ta metaforyczność i dosłowność przewija się w książce nie tylko w kontekście wątku baśniowego. Daleko "Chłopakowi z lasu" do pensjonarskich książek dla dziewczyn, bo narracja jest niezwykle zmysłowa, choć nie przekraczająca granic umownie zarezerwowanych dla książki młodzieżowej.

Podzielam entuzjazm Rafała Kosika do popularyzacji polskich motywów kulturowych w filmach, komiksach, grach, książkach science-fiction i wszędzie tam, gdzie docierają młodzi ludzie. Skandynawowie mają trolle, my mamy krasnoludki, złotą rybkę, syrenkę i rycerzy pod Giewontem. "Chłopak z lasu" jest jasnym dowodem na to, że i oni mogą dostać drugie życie.


5/20/2016

Mieszko, ty wikingu!


Mieszko, ty wikingu!
Grażyna Bąkiewicz
il. Artur Nowicki
Nasza Księgarnia 2015









Była taka książka, nie wiem czy pamiętacie, wydana w 2014 roku przez Wydawnictwo W Drodze pt. "Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu". Napisała ją Zofia Stanecka i jak już kiedyś wspominałam na Mcz wyszła jej naprawdę zacnie. Od tej pory autorka kaja się i zapewnia, że będą następne części przygód dzieciaków, które tunelem pod Wisłostradą przechodzą do przeszłości, a my cierpliwie czekamy, bo co nam pozostaje oprócz dopytywania się i czekania.

Tymczasem po piętach depcze autorce inna polska pisarka, Grażyna Bąkiewicz. Ma już na swoim koncie dwa tytuły o królach Polski wydane przez Naszą Księgarnię w serii "Ale historia..." ("Mieszko, ty wikingu!", "Kazimierzu, skąd ta forsa?") i zbliżoną tematycznie książkę "Mówcie mi Bezprym", spod szyldu siostrzanej serii Wydawnictwa Literatura.

Z ciekawością sięgnęłam po "Mieszka", bo  przypadkiem opisuje dokładnie ten sam okres historii Polski co "Domino i Muki", czyli początki państwa polskiego i chrzest Polan. Nie wiem czy w rocznicę tych wydarzeń uprawniona byłaby uwaga o kopiowaniu pomysłów, pewnie nie, bo temat w naturalny sposób jest dość nośny, wszak nie da się jednak pominąć milczeniem faktu, że zbieżność jest ewidentna.Mamy więc znowu książkę, w której grupa młodocianych bohaterów przenosi się w czasie i uczestniczy w wydarzeniach historycznych, z tą różnicą że u Staneckiej dzieci wyruszają z czasów nam współczesnych, a u Bąkiewicz cofają się z przyszłości, za pomocą futurystycznej szkolnej ławki, która stanowi naukowy eksperyment ekscentrycznego nauczyciela historii. W warstwie narracyjno-graficznej pojawia się też ciekawy element w postaci mini komiksów - żartobliwych opowiadań, rozładowujących nieco powagę tematu, a jednocześnie stanowiących sprytny wytrych do zaserwowania ciekawostek spoza programu historii dla szkoły podstawowej.

Bąkiewicz i Stanecka pomimo zbieżności mają jednak inny pomysł na przedstawienie tematu. Stanecka bardziej koncentruje się na religijnym aspekcie wydarzeń, wysuwając na plan pierwszy postać św. Wojciecha i jego męczeńskiej śmierci oraz zmiany mentalnej z jaką wiązała się chrystianizacja. Bąkiewicz uważniej przygląda się Mieszkowi, jego stosunkom z sąsiadami, wątpliwościom związanym z jego pochodzeniem i przyczynom dla których źródła historyczne nie zawsze są godne zaufania. Książki się uzupełniają i warto przeczytać je obie.

"Mieszko" dla mniej wprawnych czytelników może jednak okazać się wyzwaniem, bo książkę charakteryzuje typowo polski potoczysty styl powieściowy, w którym zdanie na kilka linijek jest normą a nie wyjątkiem. Czytając kwieciste opisy, miałam z tyłu głowy pytanie jak pogodzić ten język z komiksowymi wstawkami i dużym krojem pisma. Czy ośmiolatki będą gotowe na czytanie, a dziesięciolatki nadal chętne by po niego sięgnąć? Odnoszę wrażenie, że przedział wiekowy 10-14 lat, to jednak zbyt ambitne założenie ze strony Wydawcy.

Mimo że podróże w czasie to wątek dość oklepany i wykorzystany już na różne sposoby, nowy trend w postaci mini lekcji historii niezmiernie mnie cieszy. Nawet ja nadrabiam szkolne braki. Na dodatek z przyjemnością.