9/21/2014

Mały Gruffalo


Mały Gruffalo
Julia Donaldson
il. Axel Scheffler
tłum. Michał Rusinek
EneDueRabe 2014














Sadzonka oszalała na punkcie Gruffala równie szybko jak to było w przypadku Pomelo, czyli błyskawicznie i równie silnie. Częste prośby "citaj Fało" i "citaj Pomeło" najdobitniej świadczą o sukcesie obu bohaterów w grupie wiekowej 2+ w naszym domu. I nawet gdyby miało się okazać, że o sympatii do Gruffala zadecydował "pypeć na nosie sterczący do góry", przy opisie którego zawsze robimy dłuższy przystanek, żeby lepiej mu się przyjrzeć, nie będę się martwić. Dowcipna historia o sympatycznej krzyżówce żubra z niedźwiedziem uwiodła również mnie.

"Mały Gruffalo" pojawił się w odpowiednim momencie, wprowadzając ożywczy powiew. W antagonistyczną relację małej myszki i groźnego Gruffalo wstępuje tym razem ktoś nowy. Perspektywa opowiadania zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy Mały Gruffalo wyrusza na samodzielną wyprawę w poszukiwaniu Złej Mychy. Znowu strach ma wielkie oczy, jak również ostre wąsiki i ogon pokryty łuską, natomiast uroczy gruffalowy maluch zaopatrzony w patykową maskotkę wzrusza i rozczula. Ucieka jednak gdzieś sedno opowiadania, które w poprzedniej książce zostało tak zgrabnie ujęte w przewrotnej postawie Małej Myszki. "Mały Gruffalo" pod tym względem pozostaje trochę w tyle. Mimo że Mysz znowu w wielkim stylu zwycięża w konfrontacji z potworami, końcowa scena pod grotą Gruffalów ma w sobie coś z urwanej płyty.

Powoli przekonuję się za to do rusinkowych przekładów Julii Donaldson. Trochę czasu mi zajęło, żeby przetrawić "Miejsce na miotle" i pogodzić się z drobnymi wpadkami, które zwykle na poczekaniu poprawiam podczas czytania. Z "Gruffalem" poszło już znacznie łatwiej. Końcowy wers o pysznym orzeszku to mój ulubiony fragment, który zawsze przyprawia mi uśmiech na twarzy. "Mały Gruffalo" wyszedł tłumaczowi najzgrabniej, chociaż słyszałam już głosy krytyki co wrażliwszych odbiorców. Czekamy na przekład "Stickmana". Ciekawe jak będzie brzmiał po polsku.



9/19/2014

Lumpetta


Lumpetta
Christine Nöstlinger
il. Agnieszka Semaniszyn-Konat
tłum. Krystyna Kornas
Wydawnictwo Skrzat 2014















Pippi Pończoszanka bryluje w rankingach najpopularniejszych i najbardziej lubianych dziecięcych bohaterów. Kochamy ją za spryt, odwagę, niepokorność. Dopinamy łatkę szczęśliwego dzieciństwa, wolnego od reguł, zakazów, zapełnionego wolnością bez granic, o której skrycie marzymy. A co jeśli 13-letnia Pippi zamieszka po sąsiedzku, zawróci w głowie naszemu synowi, puści głośno muzykę w ogrodzie, zastawi chodnik starymi rupiecami i wprosi się na obiad? Nadal samotna, choć rodzice są gdzieś obok, jeszcze bardziej zbuntowana, przesuwająca coraz dalej granice wolności, których nikt dotąd jej nie pokazał. Czy 13-letnia Pippi-Lumpetta, posługując się tymi samymi regułami zachowania co jej starsza o kilkadziesiąt lat literacka koleżanka, jest w stanie zyskać akceptację i sympatię?

Patrzę na Lumpettę oczami bezstronnego czytelnika i nie odnajduję w jej postaci tego czaru, którym za sprawą Astrid Lindgren uwiodła mnie Pippi. Co się dzieje z innymi małymi Pippi, które po kilku latach wyrastają ze swoich kolorowych pończoch i sukienek na szelkach, a nikt nie powie im co dalej? Nöstlinger pokazuje to bezbłędnie. Jako autorka słynie z tego, że staje zawsze po stronie swych dziecięcych bohaterów. Nie odbiera Lumpetcie prawa do biegania półnago po ogrodzie, zmyślania niewiarygodnych historii i niechodzenia do szkoły. Szczerze i bez ogródek pokazuje za to reakcje dorosłych. Lumpetta jest dla nich przestrogą. Uważajcie, tak może wyglądać wasze dziecko, jeśli pozwolicie mu się z nią spotykać. Brak akceptacji i poczucie zagrożenia wzrasta, gdy dziewczyna zaczyna wkraczać w ich życie. Jak się zachowają w tej sytuacji?

"Lumpetta" bardzo delikatnie dotyka też tematu pierwszej nieodwzajemnionej miłości. Autorka nie trywializuje. Ma odwagę powiedzieć, że takie uczucie może, choć nie musi pozostawić w życiu niezatarty ślad. Nöstlinger nie stara się też na siłę podsycać naszej sympatii do głównej bohaterki. Jej ekscentryczna postać wydaje się być tylko pretekstem do pokazania tego, co dzieje się wokół. Nowo przybyła sąsiadka wzbudza bowiem skrajne reakcje: od odrzucenia przez dorosłych, do fascynacji i zauroczenia ze strony męskiej części rówieśników. Na ile te dwie postawy mogą się zrównoważyć? Czy jest miejsce dla Lumpetty w poukładanym świecie klasy średniej?

9/11/2014

Królewski zwiadowca

Królewski zwiadowca
John Flanagan
Wydawnictwo Jaguar 2013

















Nie ma w niej magii i fantastyki, a jednak świetnie się czyta. Krótkie rozdziały z trudem równoważą dłużyzny i opisy, a mimo to wielu znajomych Najstarszej sięga po kolejne tomy serii. Honor, praca, poświęcenie, uczciwość i odwaga to cechy, które wysuwają się na pierwszy plan. Przygoda jest tylko tłem wydarzeń, konsekwencją poważnych życiowych wyborów, towarzyszem codziennych obowiązków i zmagań. Wielki sukces australijskiego pisarza porównywany jest z popularnością "Zmierzchu" czy "Eragona". Dla mnie jest to jednak przede wszystkim sukces fabuły, która bazując na prostych wątkach i w większości spokojnej narracji, zdołała przykuć uwagę czytelników i zjednać ich sympatię na kilkanaście tomów.

Akcja książek rozgrywa się w fikcyjnym świecie i niedookreślonym czasie. Za przyzwoleniem autora możemy doszukiwać się historycznych i geograficznych powiązań z realnym światem i pewnie wprawiony czytelnik odnajdzie je bez trudu, ale z pewnością nie jest to warunek bezwzględny, żeby cieszyć się lekturą. Tytułowi zwiadowcy, a właściwie drużyna zwiadowców, to cisi strażnicy bezpieczeństwa, żyjący w pojedynkę w leśnych chatach rozsianych po poszczególnych lennach księstwa Araulen. Mają w sobie coś z Robin Hooda i Jamesa Bonda w jednym. Stronią od rozrywek i przyjemności, czerpiąc radość z pracy. Nieodłączny łuk, dwa noże oraz mądry i wytrzymały koń stanowią ich jedyne oręże w walce z każdym niebezpieczeństwem. Praktycznie niewidzialni dla nieuważnego obserwatora, przemieszczają się bezszelestnie, skryci pod maskującą peleryną z kapturem. Nawet jeśli wrogów jest wielu, praktycznie bez szwanku wychodzą z każdej opresji. Tylko zamiast Martini piją nałogowo kawę.

Z perspektywy dwunastu już tomów serii, świat przedstawiony jest bardzo rozbudowany. Mamy tu nie tylko kilkudziesięciu pierwszo- i drugoplanowych bohaterów, ale też szczegółowo opisaną strukturę geograficzną, zarówno Araulenu jak i państw ościennych. Czasem tylko żal, że mapy nie są dość szczegółowe, żeby śledzić z nimi każdą przygodę.

Flanagan kreuje bohaterów wzbudzających sympatię, utrzymuje napięcie do ostatnich stron książki i wprawnie nakreśla granicę między dobrem a złem, lecz co najważniejsze, mimo że w książce pojawia się przemoc i okrucieństwo, autor praktycznie zawsze potrafi znaleźć moment, w którym należy umiejętnie spuścić zasłonę milczenia, jednak bez uszczerbku dla atrakcyjności książki.

"Królewski zwiadowca" pośród wszystkich tomów serii wydaje się być zwiastunem nadchodzących zmian. Poprzedzająca go, jedenasta część ("Zaginione historie") została okrzyknięta ostatnim tomem serii. Przypuszczenia były o tyle uzasadnione, że autor  na poważnie zajął się już pisanie nowej, bliźniaczej sagi ("Drużyna"). Tymczasem "Królewski zwiadowca" wystąpił z nową siłą i świeżym pomysłem. Nie zdradzę szczegółów, powiem tylko, że koleżanki Najstarszej z jeszcze większym entuzjazmem wzięły się do czytania.

9/02/2014

Bobry mówią dzień bobry!



Bobry mówią dzień bobry!
Wanda Chotomska
opr. graf. Bohdan Butenko
Znak 2014















"G d y b y m ci ja miała
skrzydełka jak gąska" -
tobym się nie nazywała
Wanda Chotomska.
Nie mam skrzydeł,
bo nie jestem
przecież ptakiem,
nie mam skrzydeł,
lecz mam pióra
różnorakie [...]

albo

Chudy kogucik
usiadł przed lustrem,
wzdycha:
 - Wyglądam
 jak szkielet.
G d y b y m miał
strusia za tatusia,
byłbym szczęśliwszy
o wiele. [...]

Najkrótsza recenzja Sadzonki wydaje mi się najtrafniejsza: "Citaj dajej". I czytamy dalej, z doskoku albo z zasiedzenia, przy jedzeniu, na kanapie, przed spaniem, po spaniu. Wszyscy. Nie tylko najmłodsza Sadzonka. Dzieci biorą Chotomską ze wszystkim. Chłoną uchem nienawykłym do wieczorków poetyckich. Przecież prawie nie słuchają poezji. Chyba że w muzycznym wydaniu Turnaua ("Księżyc w misce"), Nie wiem kto, Notabene ("Gdyby tygrysy jadły irysy"). Chotomska jest poetką odchodzącego pokolenia artystów. Wrażliwa, nienachalna, dowcipna i poetycka. Poetka nie wierszokletka. 

Poręczny tomik w opracowaniu graficznym Bohdana Butenki przyciąga wzrok nienaganną typografią. Dobrze się go trzyma w ręku. W warstwie ilustracyjnej nie jest przeładowany. Mało tu Butenki w Butence. Za to niepełna kolumna tekstu spuszczona nietypowo o połowę pozostawia bardzo dużo światła potrzebnego do dobrego odbioru tekstu. Marzy mi się więcej takich zbiorków dla dzieci, w których tekst nie gra roli służebnej w stosunku do warstwy graficznej i nie trzeba go nerwowo szukać po stronie.

Czytam "Bobry mówią dzień dobry!" z ogromną radością, że Chotomskiej nie opuszcza forma. Praktycznie nie ma tu wierszy nietrafionych, napisanych na siłę, źle skomponowanych, bez oczekiwanej puenty. Nie ma takich, po których unosi się brew w wyrazie niemego pytania. Autorka wyraźnie bawi się równie dobrze jak czytelnik. Prawdziwy z niej wirtuoz słowa.


8/14/2014

Tam, gdzie żyją dzikie stwory


Kiedy przeglądam "Dzikie stwory", czuję za plecami pokolenia małych czytelników. Zaglądają mi przez ramię i uśmiechają się z rozczuleniem. Mówią to, co mam nadzieję powiedzą za kilkanaście moje dzieci, kiedy odkurzą dziecięcą półkę i znajdą na niej Sendaka. "Zjemy cię. Tak cię kochamy!".
Po więcej o "Tam, gdzie żyją dzikie stwory" zapraszam TUTAJ (klik!).

8/10/2014

Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu



Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu
Zofia Stanecka
il. Daniel de Latour
Wydawnictwo W drodze 2014















Zofia Stanecka ma z pewnością na tyle silnie wyrobioną pozycję, że neutralność światopoglądową może sobie schować w przysłowiową kieszeń. I całe szczęście, bo inaczej książka, która leży przede mną nie ujrzałaby światła dziennego, albo co najwyżej zasiliła ofertę parafialnych księgarenek. Tymczasem "Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu", pozycja o wyraźnie tradycyjnej wymowie, ma szansę trafić do szerokiego odbiorcy, pod płaszczykiem książki przygodowo-fantastycznej.

Płaszczyk ten, skrojony zgodnie z najnowszymi trendami, jest jak zwykle u Staneckiej świetnie skomponowaną, trzymającą w napięciu i dowcipną historią, którą z żalem odkłada się na półkę. Autorka nie stosuje łopatologicznego dydaktyzmu, starając się raczej w przygodowym zamieszaniu zgrabnie przemycić kwestie, które, mam wrażenie, mogły skłonić ją do podjęcia właśnie tego tematu.

Zaczynając czytać, wiedziałam o fabule zaledwie tyle: Bohaterowie książki, wpadając w wyrwę w nieczynnym tunelu pod Wisłostradą, przenoszą się w czasie i trafiają do średniowiecznego Gniezna, w którym przebywa właśnie święty Wojciech. Szybko przekonałam się, że historia staje się pretekstem do pokazania początków chrześcijaństwa na ziemiach polskich, atmosfery rozdarcia między tym co pogańskie, często okrutne i bezwzględne, ale od wieków zakorzenione w ludzkich zwyczajach, a tym co chrześcijańskie, świeże i nieznane, ale na swój sposób intrygujące i niosące powiew nowych, lepszych relacji między ludźmi, atmosfery nadziei.

Zapewne nieprzypadkowo wydarzenia rozgrywają się na przednówku, tuż przed Wielkanocą, z pewnością nie przez przypadek jedną z postaci pierwszoplanowych jest św. Wojciech, męczennik pierwszych wieków, mnich niosący Dobrą Nowinę na pogańskie tereny słowiańszczyzny. Odchodzi stare, a w bólach powstaje nowe. Wcale nie w laurze zwycięstwa, ale w rozterkach, strachu i niepewności, która nie oszczędza nawet Świętego.

Autorka zadaje pytanie o granice ludzkiej wolności, o powołanie, o odpowiedzialność za innych. Zadziornie pyta, czy nasze życiowe nawyki nie ograniczają nas i nie czynią podatnymi na bierność i lenistwo. Zachęca do poszukiwania swojej życiowej misji, w zgodzie z własnym sumieniem.

Lektura prowokuje do jeszcze poważniejszych pytań: Na ile współczesna Europa pamięta, że początków swojej tożsamości może szukać w tamtych czasach, wśród tamtych ludzi, którzy podejmując nowe wyzwanie uczyli się żyć uczciwie, pokornie i godnie? Czy św. Wojciech, patron Polski, jest jeszcze patronem na obecne czasy, czy zapodział się gdzieś w ostępach nieprzystępnej hagiografii? 

Jest to więc książka międzypokoleniowa, adresowana w równym stopniu do dzieci jak i do rodziców, skłaniająca do dyskusji i wspólnego poszukiwania odpowiedzi. Domino i Muki wydają się dość dobrze rozumieć, że warunki w których przyszło im żyć, nie powinny z góry determinować ich życiowych wyborów. Pozostają sobą nawet w obliczu nieodwracalnych wydarzeń i uczą się „żyć po prostu”. 

Z niecierpliwością czekam na następną część przygód dwójki bohaterów. Dokąd trafią tym razem za pośrednictwem tajemniczego czasomierza?

7/30/2014

Pełne zrozumienie i małe nieporozumienia


 Po uszy zatopiliśmy się w błogim działkowaniu. Sterta książek na komodzie ciągle zmienia swoją konfigurację. Lokalnie nie sposób kupić coś do czytania, poza ciepłym numerem ulubionego tygodnika. Wspominam z rozrzewnieniem czasy, gdy w pobliskim miasteczku z powodzeniem działała mała księgarenka i wbrew pozorom można tam było dostać coś więcej, poza podręcznikami zgodnymi z podstawą programową. Duża część mojego dziecięcego księgozbioru była kompletowana właśnie w tych małych, prowincjonalnych Domach Książki, gdzie dzisiaj błyszczą nowością agencje telefonii komórkowej. Czy naprawdę syndromem naszych czasów jest zamiana książki czytanej w hamaku na stukanie w tablet lub pilot telewizora 4K Ultra HD? Z konieczności uzupełniamy stertę na komodzie, dowożąc książki z domu. Tylko Sadzonka cieszy się swym żelaznym zestawem i nie daje się namówić na żadne zmiany. Literackie inspiracje przenosi nawet na lokalny grunt, z nadzieją wypatrując na niebie cicię (czarownicę) Donaldson i Schefflera.


W przerwach między aktywnym wypoczynkiem a spożywaniem kolejnych posiłków (gdzie dzieciom się to wszystko mieści??) obsiadujemy taras, werandę i schodki. Łapczywie wertujemy świeże tytuły i nadrabiamy zaległości. Najstarsza zalicza kolejne pozycje z listy lektur do olimpiady polonistycznej. W tym roku duże zaskoczenie. O ile zeszłoroczna lista w miarę odpowiadała poziomowi piąto- i szóstoklasistów przystępujących do konkursu: "Przygody Odyseusza", "Opowieści o pilocie Prixie", "Godzina pąsowej róży", a nawet szeroko dyskutowana w naszej szkole "Dolina światła" Minkowskiego, o tyle w tym roku wybór jest wyjątkowo dziwny. Poza "Językiem Trolli" Musierowicz, który do arcydzieł literackich nie należy, ale przynajmniej odpowiada wiekowi odbiorcy, na liście znalazł się "Mikołajek i inne chłopaki", "Harry Potter i kamień filozoficzny" i "Dolina Muminków w listopadzie" (pierwszy etap). Jak na propozycje książkowe dla tych bardziej oczytanych, wieje nudą. W drugim etapie dla przeciwwagi ktoś upchnął "Sonety Krymskie" (osobiście bardzo lubię, ale co zrozumie z nich dwunastolatek?), "Wiersze na wagarach" Tuwima, ale również trudne do strawienia "Co to znaczy... czyli ponad 200 zabawnych historyjek, które pozwolą zrozumieć znaczenie niektórych powiedzeń" Kasdepke (co za tytuł?). Ten radosny miszmasz zamyka m.in. kilka tomików poezji Twardowskiego i tomik Szymborskiej (ciekawy duet...), przeznaczone dla tych, którzy po porywającej lekturze "Mikołajka" i Kasdepke dotrą do trzeciego etapu. Lektur jest jeszcze więcej, ale nie wymienię tu wszystkich. Zainteresowanych odsyłam na stronę Mazowieckiego Kuratora Oświaty.

Jestem pod wrażeniem inwencji organizatorów konkursu i wciąż się głowię, czym poza Kanonem książek dla dzieci i młodzieży się inspirowali. Cztery tytuły pochodzą żywcem z listy, dwa ("Mikołajek i inne chłopaki" i "Język Trolli") mają w Kanonie reprezentantów swojej książkowej serii. W rozpracowaniu listy lektur nie pomagają nawet tytuły, którymi opatrzone zostały poszczególne etapy konkursu. Może jestem już za stara na olimpiadę dla podstawówki albo temperatura przekraczająca trzydzieści stopni nie sprzyja myśleniu, ale za nic nie mogę zinterpretować hasła pierwszego etapu: "Pełne zrozumienie i małe nieporozumienia".

Wygląda na to, że pozostawię Najstarszą sam na sam z Muminkami, które zna już pewnie na pamięć i zajmę się całkiem przyziemną lekturą, zupełnie nieolimpijskiej powieści mojego ukochanego Alexandra McCalla Smitha. Dobrych wakacji!

7/19/2014

Mój przyjaciel szejk w Stureby

 Mój przyjaciel szejk w Stureby
 Ulf Stark
 il. Magdalena Kucharska
 przekł. Katarzyna Skalska
 Zakamarki 2014















"Mój przyjaciel szejk w Stureby" - najbardziej chłopakowa ze wszystkich książek, jakie ostatnio czytaliśmy. Druga część trylogii na motywach biografii autora i pierwsze nasze z nią spotkanie, bo "Magiczne tenisówki mojego przyjaciela Percy'ego" dopiero planujemy przeczytać.

Atmosfera lat 50. XX wieku w małej miejscowości w Szwecji przypomina tę z serialu "Cudowne lata", gdzie beztroskie zabawy, pierwsze miłości i przyjaźnie współistniały z codziennymi problemami dorosłych mieszkańców. W porównaniu ze współczesnym spojrzeniem na chłopięce przyjaźnie i fascynacje, z którym mieliśmy do czynienia chwilę wcześniej w powieści Ewy Nowak pt.: "Noga w szufladzie", opowieść Ulfa Starka o wiele lepiej współgrała z doświadczeniami Tomka. Książka wygrywała konkurencję z wieloma zajęciami, które latem kuszą do wybiegania z domu. W sumie, w dużej mierze o nich jest ta książka. Mały Ulf czerpie radość z życia pełnymi garściami, mimo że toczy się ono w obszarze zaledwie kilku ulic. I choć  ostatecznie ma się tu wydarzyć rzecz nieprawdopodobna, świat w książce wygląda tak, jakby poza ukradkowymi pocałunkami, przypadkowymi bijatykami i strzelaniem z wiatrówki w gronie najbliższych przyjaciół, nic szczególnego nie miało się wydarzyć.

Ulf Stark zaczarowuje jednak tę rzeczywistość, czyniąc ją na swój sposób wyjątkową. Humor i wzruszenie współgrają ze sobą idealnie. Przyjaźń jest najwyższą wartością, dla której wszystko należy poświęcić i wiele znieść. Lubię takie ideały i odkrywam je z przyjemnością w książkach dla dzieci. Ulf Stark nie waha się jednak pokazać również tej bardziej przyziemnej strony dorastania. Nie pamiętam, książki dziecięcej, w której padło więcej brzydkich słów niż tu. Ulf Stark bez zażenowania wkłada je w usta małych bohaterów i brzmi to naprawdę bardzo autentycznie. Jest on jednym z tych autorów, który może pochwalić się, że "wie, jak to jest być małym chłopcem". Mam wrażenie, że to prawda.