2/22/2014
Oto jest Londyn
Oto jest Londyn
Miroslav Šašek
Wydawnictwo Dwie Siostry 2014
Atmosfera miasta, które autor ponad 50 lat temu uwiecznił na kartach książki, praktycznie nie istnieje. Długa errata do książki pokazuje, że zmianie uległ nie tylko nastrój, ale również miejsca straciły swe poprzednie znaczenie. Londyn zmienia się po cichu, być może niezauważalnie dla stałych mieszkańców, ale dłuższe okresy nieobecności bardzo wyraźnie dają odczuć te zmiany. Na próżno szukać mieszczańskiej atmosfery obecnej w książce sprzed półwiecza, nie ma panów w melonikach, ani bileterów na stacji metra. Pozostały wprawdzie kolejki do autobusów, ale stare Routemastery, zostały zastąpione przez nowoczesne wehikuły, do których wsiada się wejściem od strony kierowcy. No i nadal mali londyńczycy, mimo lutowego chłodu, biegają po placu zabaw w krótkich spodenkach, a Big Ben i monumentalna Katedra św. Pawła wciąż stanowią dominantę stołecznego krajobrazu, chociaż coraz skuteczniej wypierają je szklane wysokościowce o nowoczesnej architekturze.
zabytkowy wagon metra w londyńskim muzeum transportu |
"Oto jest Londyn" w porównaniu z opowieścią o Paryżu zarzuca nas większą liczbą informacji, które utrudniają czytanie książki z młodszymi dziećmi. Trzeba wykazać się wyczuciem i uwagą, żeby dawkować wiadomości zależnie od percepcji, nastroju i ciekawości. Mimo wszystko warto wziąć "Oto jest Londyn" w podróż albo po prostu mieć pod ręką w trakcie czytania "Paddingtona" czy "Mary Poppins". Na pewno się przyda.
wystawa "This is London" w Tower Bridge |
2/17/2014
Nocnik nad nocnikami
Nocnik nad nocnikami
Alona Frankel
Wydawnictwo Nisza 2009
Trzeci raz wyciągnęliśmy z piwnicy nocnik i postawiliśmy go w widocznym miejscu, trzeci raz kupiliśmy zestaw majtek w najmniejszym rozmiarze i trzeci raz zarezerwowaliśmy pokłady entuzjazmu do pokonywania psychicznych barier głównej zainteresowanej. Drugi raz jest z nami Bolek. Bolek siedzi z nami na nocniku, robi z nami siusiu na podłogę albo rozczarowany wstaje z nocnika i zakłada czystą pieluchę. Jest też z nami mama Bolka, która cierpliwie wszystko tłumaczy nawet wtedy, kiedy nam do tłumaczenia zaczyna brakować siły. Sadzonka dyskretnie spogląda na Bolka siedzącego na nocniku i udaje, że jego problemy w ogóle jej nie dotyczą. Boczy się, kiedy stawiamy Bolka za przykład, irytuje ją, że Bolek siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i... a ona chce już wstać. Mimo zachowawczej postawy, jest wytrwałym i ambitnym kompanem.
Bolka poznaliśmy, kiedy kilka lat temu Tomek żegnał się z pieluchą. Postanowiliśmy poznać z nim również Sadzonkę i, narażając się na gniew feministek, wpędzamy ją w potencjalne kompleksy. Bo Mama Bolka przecież wyraźnie mówi, że do siusiania służy siusiak. A gdzie siusiak Sadzonki? Sadzonka nie ma siusiaka, ale nie wygląda na zmartwioną. Siusiu leci i też nic sobie nie robi z braku siusiaka. Tomek ma siusiaka, Bolek ma siusiaka, a Sadzonka ma... dziurkę? Może być i dziurka, zdaje się myśleć i wyciąga z koszyczka czyste majtki. Bo to one są tu najważniejszym atrybutem, nie nocnik, nie dziurka. Majtki, które można zmieniać, które mają wzorki, rysunki, na których spodnie lepiej się układają i które nie uwierają w pupę jak pielucha. Można też w nich się przejrzeć w lustrze i pochwalić każdemu, kto się nawinie.
Książka za granicą zyskała już sobie opinię kultowej.
Co ciekawe, Alona Frankel, żydowska pisarka i ilustratorka urodzona w Polsce, napisała ją w latach 70. XX wieku początkowo tylko w wersji o chłopcu. Blisko dwadzieścia lat później powstała historia o dziewczynce. Od tamtej pory książka została przetłumaczona na wiele języków, zaadoptowana na wersję filmową i aplikację multimedialną. Ponadczasowy temat w połączeniu ze stylistyką retro nadal dobrze rokuje na przyszłość, choć nakapane tu i tam kwiatuszki nie wszystkim muszą pasować. Trzeba też przełamać początkową niepewność młodego adepta czystości, przekonując, że to co widzi na rysunku, naprawdę jest nocnikiem, nawet jeśli współczesnego nocnika ani trochę nie przypomina.
2/08/2014
W naszym domu jest...
W naszym domu jest...Isabel Minhos Martins
opr. graf. Madalena Matoso
Wydawnictwo Wytwórnia 2013
W naszym domu jest nas siedmioro. Mamy łącznie 95 lat, 6,6 metra wzrostu i ważymy 207 kg. Nasze imiona rozpoczynają się na 6 liter alfabetu, brudzimy dziennie około 15 kubków i 20 talerzy oraz 10 sztuk skarpetek. Zjadamy miesięcznie 4 kilogramy kociej karmy, 300 kajzerek i 20 bochenków chleba. Wieczorna kąpiel zabiera nam codziennie około półtorej godziny, a czytanie jeszcze dłużej. I chociaż jest nas o cztery łapy, jeden ogon i dwoje uszu więcej niż bohaterów "W naszym domu jest...", to i tak przedstawiona w niej skala liczbowa dała nam do myślenia.
Portugalskie autorki bawią się liczbami nie gorzej niż autorzy "365 Penguins". Liczą palce, paznokcie, piegi, długość jelit, liczbę włosów, a nawet skoliozę i dyskopatię. Podziwiam. Ile moje dzieci mają aktualnie zębów wie tylko Pan Bóg. Najstarsza kończy wymianę mleczaków, Tomek zaczyna, a Sadzonka dopiero kompletuje zestaw. Książka dobitnie uświadamia, ile zagadek kryje się w jednym domu i jak fascynujące może być ich odkrywanie.
Książka jest dowcipna, bezpretensjonalna, ale... ocenzurowana przez polskiego wydawcę. Czas temu jakiś krążyła po Sieci ilustracja w dwóch wersjach: na jednej mama opala się w staniczku, na drugiej bez. Do nas trafiła wersja dla pruderyjnych...
Kolorowe kompozycje Madaleny Matoso są naprawdę piękne. Przypominają obraz kontrolny z ekranu telewizora i zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu niż, utrzymane w konwencji wycinanki, rysunki z "Czarów!", wydanych dwa lata temu przez Tako.
Dzięki talentowi i wyobraźni nieocenionej Mery Selery w naszym domu jest pewne piękne dzieło, które również pomaga nam się policzyć. Sadzonka przystaje przy nim czasami i z zachwytem woła "Mamaa!" albo "Weła!" (gdy ma na myśli Najstarszą). I nawet nie ma pojęcia, że Mery, rysując nas przy swoim krakowskim biurku również nie miała pojęcia jak wyglądamy na żywo... :)
2/05/2014
Mistrz. Spotkanie z Witoldem Lutosławskim
Mistrz. Spotkanie z Witoldem Lutosławski
Anna Czerwińska-Rydel, Paweł Rydel
opr. graf. Acapulco Studio
Wydawnictwo Muchomor 2013
Najstarsza: - O czym ta książka?I tak Anna Czerwińska-Rydel otrzymała w naszym domu przydomek "Pani od biografii". Niebywałe, bo my, którzy po biografie sięgamy rzadko, wpadliśmy w jej książki, jak śliwka w kompot (tu więcej o książce "Mój brat czarodziej"). Na dodatek wizyta "Mistrza" zbiegła się w czasie z pojawieniem się w naszym odtwarzaczu najnowszej płyty Doroty Miśkiewicz z kompozycjami Lutosławskiego do wierszy Juliana Tuwima. Od dwóch tygodni słuchamy z uwagą i szukamy klucza do zrozumienia tych utworów. Nie jest łatwo. Dopiero w książce znajdujemy odpowiedź dlaczego. Udziela nam jej sam Lutosławski, szczerze i bez ogródek.
Mała czcionka: - O Witoldzie Lutosławskim.
Najstarsza: - Nuuuda!
Rzut oka na okładkę.
Najstarsza: - Oooo, Anna Czerwińska-Rydel. Fajnie!
[...] dawno, dawno temu, kiedy żył na przykład Jan Sebastian Bach, kompozytorzy tak układali dźwięki w swoich utworach, żeby wszystkie pojawiające się brzydkie brzmienia były jakoś złagodzone i obłaskawione. [...] Dzisiaj kompozytorzy sięgają już nie tylko po brzmienia miłe dla ucha".
Niewiarygodne, ale Anna Czerwińska-Rydel ma dar ubierania narracji o sławnych osobach w takie słowa, że nie wieje nudą. Zdejmuje sławnych z piedestału, przedstawia w realnych sytuacjach, ale nie słodzi. Wcale nie namawia, żeby ich polubić. Jest szczera i tym budzi zaufanie. Lutosławski w jej książce jest sympatycznym panem, który mówi niejasnym językiem i tworzy brzydką muzykę. Pokazuje go oczami kilkuletniej dziewczynki, małej Ani Czerwińskiej, która jako młoda redaktorka gazetki szkolnej przeprowadzała wywiad z Mistrzem. Powinnam właściwie napisać pokazują, ponieważ tę książkę sygnuje dwóch autorów, ale ciągle o tym zapominam, bo nie czuć żadnego rozdźwięku, książka utrzymuje styl i charakter dotychczas wydanych przez autorkę książek.
Patrząc na odbiór płyty przez moje dzieci, myślę sobie, że "Mistrz" nie przyczyni się raczej do rozpropagowania muzyki kompozytora wśród najmłodszych. Na pewno jednak sprawi, że jego nazwisko przestanie być pustym hasłem w ency... przepraszam w Wikipedii.
Książka przyciąga też piękną oprawą graficzną duetu Agata Dudek i Małgorzata Nowak - odważną jak muzyka Lutosławskiego.
1/30/2014
Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy
Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy
Rafał Kosik
Powergraph 2013
Ile Kosika jest w tym Kosiku? Czy to już ostatnia część serii? - zastanawiają się internauci. Chociaż przed lekturą "Sekretu Czerwonej Hańczy" takie myśli nie przeszły mi przez głowę, teraz powracają coraz częściej. "Kończ waść, wstydu oszczędź" - chciałoby się powiedzieć, chociaż serce wiernego fana krwawi boleśnie.
Rafał Kosik, który przyzwyczaił stałych czytelników do wysokiego poziomu literackiego swoich książek, tym razem jakby odpuścił. Mam nadzieję, że to niechcący, że zabrakło czasu, goniły terminy, wakacje były bardzo udane albo wręcz przeciwnie, strasznie nudne i zabrakło weny. Dość powiedzieć, że głosy zawodu na stronie oficjalnego fanclubu FNiN nie były odosobnione.
Nie od dziś wiadomo, że autor lubi bawić się konwencją. Książki z serii ocierały się już o różne odmiany fantastyki, trafiło się opowiadanie historyczne, była zwykła obyczajówka i sensacja. Tym razem Kosik postawił na czystą przygodówkę i wyszło dość blado. Książka przypomina "Sposób na Alcybiadesa" Niziurskiego i "Czarne Stopy" Szmaglewskiej połączone w jedno. Na dodatek "Czerwona Hańcza" faktycznie stanowi jakby zlepek dwóch części, nieumiejętnie zszytych grubymi nićmi. Wygląda jakby autor nie miał pomysłu na dłuższą fabułę albo w trakcie pracy stracił wenę. Bardziej wiarygodna wydaje się pierwsza hipoteza, ponieważ początek książki opisujący przyjazd młodzieży na wymianę międzyszkolną jest mniej ciekawy niż koniec rozgrywający się nad jeziorem. Trudno szukać powiązania między tymi wątkami, podobnie jak między innymi pomniejszymi wątkami, które pojawiają się w książce i powoli umierają śmiercią naturalną bez godnego rozwiązania (kozołaki, tytułowy skarb, bulbot, klasztor). Ostatecznie zostajemy z sekretem bez sekretu i hollywoodzkim zakończeniem, które ucina książkę w chwili, gdy właśnie zaczyna pojawiać się cień nadziei, że akcja nareszcie się rozwinie.
Podobnie jak wydany ostatnio tom opowiadań "FNiN oraz Nadprogramowe Historie", "Czerwona Hańcza" polecana jest nie tylko czytelnikom, którzy czytali poprzednie części. Być może właśnie ten marketingowy populizm zaważył na ogólnej miałkości książki. Nie usprawiedliwia to rozczłonkowania akcji i zagubienia głównego wątku, ale wyjaśnia łopatologiczne podejście do odbiorcy.
Odniosłam wrażenie, że niepisanym mottem książki miało być hasło "nie oceniaj po pozorach", które koresponduje z wieloma wydarzeniami w książce (porwanie Zosi, tajemniczy człowiek w skórzanej kurtce, piękna Justyna, kozołaki). Tym razem jednak, wbrew zamierzeniu twórcy, przesłanie dzieła nabrało charakteru samospełniającej się przepowiedni: Czytelniku, nie oceniaj po pozorach! "Felix, Net i Nika" "Felixowi, Necie i Nice" nie równy.
1/21/2014
Uciekinierzy
UciekinierzyTomasz Trojanowski
il. Nika Jaworowska
Wydawnictwo WAB 2008
Historia lubi zataczać koła. Ta jej przyrodzona cecha zmusza nas raz na jakiś czas do pogrzebania na półkach z książkami, nie tylko w ramach pierwszego, ale również drugiego rzędu. Przy tej okazji co i rusz wraca pytanie: czy to już? Niestety recydywa książkowa w przypadku Tomka, dziedziczącego książki po Najstarszej, czasami nie dochodzi do skutku. Młody ma swoje zdanie i już po kilku stronach, ku naszemu ogólnemu rozczarowaniu, potrafi odmówić dalszej lektury.
Za to Sadzonka wydaje się nie być wybredna. Książki z półek zdejmuje całymi stosami, te po rodzicach i po rodzeństwie, słucha ich i kartkuje bez większych zastrzeżeń. Wyjątek zrobiła ostatnio podczas próby zakupu "Auta" Bajtlika, które odepchnęła zdecydowanym ruchem, po szybkim przejrzeniu. Mój zawód nie zrobił na niej większego wrażenia.
Powroty do książek sprzed kilku lat mają swoje dobre strony. Wyciągamy często tytuły mało znane, które nie zdążyły jeszcze wyrosnąć na pozycje kultowe, leżące cicho na naszych prywatnych półkach bez specjalnych względów i splendorów. Przypominamy sobie o nich z radością, czasem ze wzruszeniem.
"Uciekinierzy" mają właśnie taki status. Można powiedzieć, że jest to pierwszy thriller literacki jaki miałam w ręku, zanim zabrałam się za dorosłą literaturę tego gatunku i chyba jedyny thriller dla dzieci, jaki powstał od tamtego czasu. Trojanowski jest pisarzem bardzo zdolnym, ale niezbyt płodnym, stąd pewnie niedocenionym. Mam nadzieję, że mimo długiej przerwy (ostatnią książkę wydał ponad trzy lata temu!), nie zaprzestanie pisania. Cenimy go za inteligentny dowcip i poważne podejście do dziecięcego czytelnika. Jak bardzo brak obecnie tych cech jego kolegom po fachu, najdobitniej pokazuje przykład Grzegorza Kasdepke, który z książki na książkę zachwyca coraz mniej...
Na opowieść składają się dwa zazębiające się wątki. Bohaterami jednego z nich są dwaj chłopcy, poszukujący telewizora, który zniknął z mieszkania jednego z nich. Drugiemu wątkowi przewodzi zaś dwóch policjantów Inspektor i Podinspektor z Sekcji Specjalnej, pracujący nad wyjaśnieniem nietypowej serii zdarzeń, polegającej na znikaniu telewizorów i pojawianiu się w mieście dziwnie zachowujących się zwierząt. Historia do ostatnich chwil trzyma w napięciu, a zakończenie jest naprawdę nieprzeciętnie zaskakujące. Zdradzę tylko, że wszystko uzupełnia jeszcze element fantastyki i sporej dawki absurdu, który dodaje atrakcyjny smaczek całości. Akcja toczy się wartko, tak że żal odłożyć książkę na bok, więc warto na głośne czytanie zarezerwować dwa pełne wieczory. A co najważniejsze, autor pomyślał także o dorosłych, zapewniając rozrywkę na naprawdę przyzwoitym poziomie. To miłe i warte docenienia.
Jak na absolwenta pedagogiki i nauczyciela przystało, Tomasz Trojanowski nie potrafi oprzeć się pokusie doprawienia swoich książek odrobiną dydaktyzmu. Widać to nie tylko na przykładzie "Uciekinierów", ale także - i to jeszcze wyraźniej - w serii "Kocie historie". Na szczęście jednak dobre rady w podaniu autora mają formę dość lekkostrawną, stąd też tę łyżkę dziegciu na koniec dodaję właściwie wyłącznie gwoli recenzenckiej uczciwości.
1/15/2014
365 Penguins
365 PenguinsJean-Luc Fromental and Joëlle Jolivet
Abrams Books for Young Readers 2006
Równo dwa tygodnie temu, w noworocznych życzenia pisałam o "365 pingwinach" z ilustracjami Joëlle Jolivet (znanej w Polsce m.in. jako autorka "Zoologii" wydanej przez Egmont) i SĄ!, leżą u mnie na stole i popiskują po angielsku. Uśmiechy i podziękowania ślemy do nieocenionego prywatnego kuriera, który z narażeniem zdrowia przetransportował ten ponadwymiarowy pakunek w podręcznym bagażu. Popiskujące w mowie Szekspira pingwiny to wprawdzie nie to samo co polskie wydanie, ale dajemy radę.
Co się dzieje w domu, w którym codziennie pojawia się jeden nowy pingwin? Łatwo to sobie wyobrazić, ale jeszcze lepiej zobaczyć. Biało-czarne ilustracje z pomarańczowo-niebieskimi akcentami aż kipią od pingwinów. Krótkie teksty dostarczają dodatkowo matematycznych wyzwań i po chwili czujemy się jak pełnoprawni mieszkańcy książkowego domu - kręci nam się w głowie od nadmiaru wrażeń. Książka jest dość gruba jak na picturebook, co dodatkowo potęguje absurdalną jazdę bez trzymanki po dużych, zapingwinionych stronach. Na koniec dowiadujemy się nagle, że jeden z bohaterów różni się od reszty pewnym szczegółem. Oglądanie można zacząć od początku.
Siła książki tkwi w poczuciu humoru, któremu trzeba dać
się uwieść. Ci, którzy mu się nie poddadzą, pewnie utkną w połowie tej
skomplikowanej matematycznej wyliczanki. Wytrwałych czeka nagroda. Książka niesie ze sobą nienachalne, ekologiczne przesłanie, które dobrze równoważy zaskakujące, ironiczne zakończenie.
Więcej o przygodach pingwinów autorstwa Fromentala i Jolivet w książce "10 Little Penguins" (poleca je Stasiek).
Kusi nas również kalendarz adwentowy z 24 (sic!) pingwinami.
Więcej o przygodach pingwinów autorstwa Fromentala i Jolivet w książce "10 Little Penguins" (poleca je Stasiek).
Kusi nas również kalendarz adwentowy z 24 (sic!) pingwinami.
1/08/2014
Proszę słonia
Proszę słonia (audiobook)Ludwik Jerzy Kern
czyta Anna Seniuk
Literówka 2013
Czy ktoś jeszcze dzisiaj pisze takie książki jak Kern? Niespiesznie snujące się, przegadane, napisane piękną polszczyzną, takie retro jak "Wojna domowa" z archiwum telewizji. Ludwik Kern jest gawędziarzem, którego twórczość w dzisiejszych czasach prezentuje się równie dobrze jak czarna płyta we współczesnym mieszkaniu, czy meksykański volkswagen garbus w miejskim korku. Trzeba mieć dużo czasu, żeby delektować się nią w spokoju, łowiąc każde słowo i nie spiesząc się do epilogu. Anna Seniuk wzięła "Proszę słonia" na swój aktorski warsztat właśnie w taki sposób. Czyta pięknie, powoli, wyraźnie - jest absolutnym mistrzem słowa. Pięć i pół godziny nagrania przesłuchaliśmy w samochodzie, oczarowani jej głosem. A przecież nie raz próbowaliśmy czytać "Proszę słonia" na głos i za każdym razem kończyło się na kilku pierwszych rozdziałach.
Najstarsza, która za młodu przyswoiła Kerna pod postacią "Ferdynanda Wspaniałego" i obecnie całe fragmenty cytuje płynnie z pamięci, oraz jej ojciec, również ferdynandolog stosowany, zaczęli doszukiwać się analogii i podobieństw, zgadywać, dopowiadać, czyli zaglądać autorowi pod twórczą podszewkę. Okazuje się, że jest czym się bawić. Kern lubi pewne smaczki, które z upodobaniem powtarza tu i tam, zostawiając nam na pamiątkę swoje "byłem tu".
"Proszę słonia" wbrew pozorom nie jest opowieścią o słoniu spełniającym trzy życzenia. Nikt tu słonia o nic nie prosi, chociaż w sumie i takie sytuacje się zdarzają, na przykład wtedy gdy Pinio chce się przejechać "słonno" i ma nadzieję, że Dominik udzieli mu w tym celu swojego mocnego grzbietu. Tytuł nawiązuje do idącej w zapomnienie formy "proszę taty", "proszę cioci", która obecnie przetrwała już chyba tylko w zwrocie "proszę pani/pana", uparcie zamienianym przez niektórych na "proszę panią/pana". "Proszę słonia" - zwraca się uprzejmie Pinio do swojego porcelanowego przyjaciela i jest w tym naprawdę wiele uroku.