5/07/2013

Anastazy





 Anastazy
 Przemysław Wechterowicz
 il. Jagoda Kidawa
Wydawnictwo FORMAT 2008
 www.wformat.com


Od dłuższego czasu odwlekam moment napisania o "Anastazym". Ostatnio poświęcaliśmy dużo uwagi Ferdynandowi Wspaniałemu. Nie było nastroju na inne psy. Zaglądam jednak psu z okładki głęboko w oczy  i robi mi się smutno. Cóż bowiem zawinił ten sympatyczny jamnik, że stał się bohaterem tak głupiej książeczki? Choć zwykle staram się w słabych rzeczach znaleźć jakieś dobre strony, tym razem mam z tym nie lada problem.

Kiedy czytam o ponadprzeciętnie długim jamniku Anastazym, który lubi oglądać westerny, przyglądać się chmurom, uciekać przed wiewiórkami, śpiewać z dziećmi i spać w kapeluszu myślę sobie, że autor zupełnie nie miał pomysłu na tę książkę. Próbuję na siłę doszukać się w tym lubieniu jakiejś spójności, ale za nic nie mogę. Myślę, że sam Wechterowicz poległ na tym zadaniu, bo ciąg psich sympatii urywa się ni stąd, ni zowąd i na następnej stronie natrafiam już tylko na stopkę redakcyjną. Gdyby jeszcze język był bardziej poetycki, autor mógłby nadrobić kompletny brak sensu. Tymczasem zdania takie jako to: "Kiedy chodnikiem maszerują przedszkolaki, śpiewając jedną z tych uroczych piosenek, które znają tylko dzieci i zwierzęta, Anastazy wtóruje im z całych sił" albo to: "Od czasu do czasu Anastazy potrzebuje pogonić za kotem, żeby się upewnić, że jego psi instynkt jest na swoim miejscu", nie nastrajają optymistycznie.

Na miejscu autora nawiązałabym na przykład do projektu okładki przedstawiającej zapętlonego psa i nakreśliłabym zapętloną fabułę, która odnosiłaby się też do powtarzalnej psiej codzienności. Albo poszukałabym sytuacji, z jakimi musi zmierzyć się nieprzeciętnie długi pies w świecie zwykłych, akuratnych psów. Jest mnóstwo możliwości, których autor nie wykorzystał, pozostawiając w naszych rękach nieprzeciętny gniot. Niestety książki nie ratuje nawet nietypowa, podłużna okładka i ciekawe ilustracje Jagody Kidawy. Gwóźdź do trumny (długiej trumny?) to śliski papier i kwadratowe odręczne pismo.

Dlaczego wydawnictwo Format dopuściło do druku tę książkę, niech lepiej zostanie ich słodką tajemnicą. My pozostaniemy przy Ferdynandzie. On też ma długie imię.

5/03/2013

Minibiblia w obrazkach









 Minibiblia w obrazkach
Soledad Bravi
Wydawnictwo Dwie Siostry 2012
www.wydawnictwodwiesiostry.pl


Przeglądam "Minibiblię w obrazkach" po raz setny i ciągle nie mogę się nadziwić, że ten projekt powstał we Francji, narysowany ręką francuskiej ilustratorki. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie mam nic przeciwko Francji i Francuzom, ale zastanawiam się dlaczego w katolickiej Polsce, w której wskaźniki religijności oscylują w granicach kilkudziesięciu procent, takie książki nie powstają.

Stworzenie "Minibiblii" to zadanie śmiałe i karkołomne. Jak na kilkudziesięciu obrazkowych stronach zmieścić całą historię biblijną, zarówno Stary jak i Nowy Testament i to bez komentarza? Praca Soledad Bravi pokazuje, że da się, ale przyznam szczerze, że nie chciałabym być w jej butach. Na opowiadania nowo testamentalne zarezerwowano
w książce tylko 32 strony! Zabrakło miejsca na Przemienienie Pańskie, Kazanie na Górze, 40-dniowy pobyt na pustyni, nawrócenie dobrego łotra, Zesłanie Ducha Świętego i wiele innych. Kolorowe ilustracje to tylko trzon opowieści, którą można snuć na kolanach mamy lub taty. Ale uwaga! Na młodych odkrywców czyhają niebezpieczeństwa, więc trzeba na książkę spojrzeć z dystansu. Trzeciego dnia Pan Bóg stworzył OWOCE, za to drzewo poznania dobra i zła Soledad Bravi przedstawiła jako JABŁOŃ. Jakiś problem natury botanicznej?

Autorka znana jest we Francji przede wszystkim ze swoich obrazkowych książek dla dzieci. Publikuje również we francuskim Elle. Jej ilustracje urzekły mnie swoją świeżością. Przeglądając jej stronę miałam wrażenie, że stworzyła je młoda dziewczyna, a nie matka dorosłych córek. Atmosferą przypomina mi naszą rodzimą, blogową Mary Selery. Mam nadzieję, że i ją czeka podobna kariera.

Nasz mały pędrak przekłada strony "Minibiblii" z dużym zaangażowaniem. Lubi przekładanie. Lubi też syczeć jak rajski wąż i udawać rybkę z piątego dnia stworzenia. Chyba pora dokupić "Księgę dźwięków". Będzie jak znalazł.




4/29/2013

Detektyw Nosek i porywacze















 Detektyw Nosek i porywacze
 Marian Orłoń
il. Jerzy Flisak
 Nasza Księgarnia 1973


 Kryminały dla dzieci zaczynają już wymykać się spod mojej kontroli. Cieszą się niesłabnącą popularnością, więc stale pojawiają się kolejni bohaterowie, tytuły, serie. Gdyby chcieć przeczytać wszystkie, podejrzewam że można by się zamknąć w tym gatunku i nie czytać z dzieckiem nic innego. Z córką zaczynaliśmy od detektywa Pozytywki. Był dosyć odkrywczy w swej formule, bo pozostawiał czytelnikowi możliwość samodzielnego rozwiązania zagadki. Wyzwania intelektualne bywały wprawdzie czasem niedostosowane do wieku odbiorcy, ale i tak bawiliśmy się świetnie. Triumfalny marsz Pozytywki przyhamowała para młodych detektywów z Valleby i odtąd to oni święcą triumfy w naszym domu, przedszkolu i szkole.

Nie trzeba szukać daleko, żeby wymienić jeszcze detektywa Blomkvista (A. Lindgren), Joachima Lisa (I. Fjell), Ture Sventona (A. Holmberg), a z zupełnie świeżych polskich wydań: Pana Jaromira (H. Janisch) i nastoletnią Kiki (B. Krautgartner).

Aż tu nagle, Wydawnictwo Dwie Siostry postanowiło w serii Mistrzowie Ilustracji odświeżyć nam polski kryminał sprzed lat. Szykując się na tę premierę sięgnęliśmy do domowej biblioteczki i wyciągnęliśmy egzemplarz z lat 70. - "Detektyw Nosek i porywacze", czyli drugi tom przygód detektywa Noska. Marian Orłoń jest już autorem właściwie zapomnianym. Nieliczne stare egzemplarze jego książek można znaleźć w antykwariatach i portalach aukcyjnych. Można powiedzieć, że się zdezaktualizowały, nikt już nie chce go czytać. Ale to nie prawda. Przekonają się o tym Ci, którzy sięgną po Orłonia, ale też po Kerna, Wygodzkiego, Bahdaja, Łochocką, Szelburg-Zarębinę. Jest ich wielu. A potem bierzemy, czytamy, odkrywamy i... delektujemy się, bo chcemy więcej. Tak jak wczoraj, kiedy późnym wieczorem skończyliśmy ostatni rozdział detektywa Noska. Przestali się nagle liczyć "Pożyczalscy" z pięknymi ilustracjami Emilii Dziubak i Narnia, najbardziej topowa lektura w grupie przedszkolnej mojego syna. Jedynym celem stała się następna część o przygodach Noska i jego psa Kuby. Aż żal, że tak rzadko zaglądamy do tych starych pożółkłych książek na naszych bibliotecznych i domowych półkach. Inspiracją stają się często wznowienia lub sentyment lat dziecinnych. Tyle literackich odkryć omija nas bezpowrotnie.

"Detektyw Nosek i porywacze" ma w sobie coś, czego próżno szukać w obcojęzycznych kryminałach i współczesnych seriach - specyficzny polski klimat, jak z filmów Stanisława Jędryki. Małe polskie miasteczka, charakterystyczna środowiskowa gwara, wyraźnie podkreślone różnice społeczne. Do tego element realizmu magicznego w postaci gadającego psa i nieskomplikowana intryga tworzą naprawdę interesującą całość.

Na koniec trzeba dodać, że "Ostatnia przygoda detektywa Noska", która już leży na półkach księgarskich, nie jest w istocie ostatnią, ale pierwszą częścią przygód sympatycznego emerytowanego detektywa. Kiedy powstawała, autor nie planował jeszcze kolejnych tomów przygód, dlatego przewrotność tytułu dopiero później nabrała znaczenia. Być może dlatego pojawiło się zbiorowe wydanie dwóch pierwszych opowiadań pod nowym tytułem "Detektyw Nosek, Czarna Broda i porywacze".

4/26/2013

I Can Do That!
















I Can Do That!
The Wonder Forge 2012
www.wonderforge.com


Gadżety literackie to taki element popkultury, który lubię widzieć w otoczeniu moich dzieci. Z powodzeniem zastępują disneyowskich bohaterów na koszulkach, długopisach, kubeczkach i pozwalają pozostać dłużej z ulubionymi książkowymi postaciami.

Kilka lat temu, kiedy nasza starsza córka była przedszkolakiem, a Wydawnictwo Media Rodzina zaczęło wydawać książki dr. Seussa w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka, zawrotną karierę robiły u nas zielone jajka sadzone, bezkompromisowy słoń Konstanty i oczywiście Kot Prot. Fanka dr Seussa dorosła, a Kot Prot rozgościł się na naszym stole... pod postacią prostej gry karcianej.

Talia zawiera karty w trzech kolorach, które razem tworzą zabawne polecenia z Kotem Protem w roli głównej, oczywiście po angielsku. Rozgrywka rozpoczyna się jak zwykła gra w memo. Spośród rozłożonych kart trzeba wylosować trzy (!), następnie ułożyć w odpowiedniej kolejności, tak aby powstało polecenie, a następnie można już, korzystając z dołączonego piankowego akwarium, spróbować wykonać zadanie. Jeśli się uda, karty przechodzą na własność gracza. Wygrywa ten, kto zdobędzie najwięcej kart.
To właśnie wykonywanie poleceń sprawia najwięcej frajdy. Można poczuć się jak prawdziwy Kot Prot "Specjalista od Psot". Tomek zaśmiewał się, gdy próbowałam trzymając akwarium pod brodą przemieścić się ruchem kraba do lodówki. Jemu chyba najwięcej trudności sprawiło odnalezienie kompletu kart, bo z wykonaniem zadań raczej nie miał problemu.

Minusem gry jest stosunkowo mała liczba kart (tylko 24), co utrudnia zabawę w większej grupie. Za to możliwość zrozumienia poleceń przeczytanych po angielsku okazała się dla Tomka bardzo nobilitująca i widać było, że odczuwa z tego powodu dużą satysfakcję. Kompaktowy format świetnie sprawdzi się na majówce, gwarantując dużo kocio-prociej zabawy, niezależnie od wieku.



4/20/2013

Bombowa Biblia


Hebrajski harmider
Andy Robb
Znak 2003


 Córka jak sęp rzuca się na wszystko co ma w sobie słowo Biblia. Jej konik to Stary Testament. Ponieważ natura obdarzyła ją świetną pamięcią, bez problemu zapamiętuje wszelkie koligacje, nazwy własne, nawiązania do Nowego Testamentu i inne pomniejsze informacje, którymi z lubością mnie zagina.
Kiedy w bibliotece wypatrzyłam „Hebrajski harmider”, wiedziałam że to coś dla niej. Książka stanowi drugą z trzech części, jakie ukazały się w Polsce w serii pt. „Bombowa Biblia”. Choć seria po angielsku nosi tytuł „Boring Bible”, wcale nie jest nudna. Napisana z typowo angielskim humorem, jako żywo przypomina znane również u nas, chociaż trudne już do zdobycia w księgarniach, „Strrraszne historie”. „Hebrajski harmider” opisuje dzieje od opuszczenia Ur przez Abrahama do osiedlenia się Izraelitów w Egipcie. Ponieważ całość utrzymana jest w konwencji obrazkowo-quizowej, nawet młodsi nie znudzą się zawiłą historią narodu żydowskiego. Książka pełna
  jest ciekawostek, jak np. znaczenie hebrajskich słów albo sposób, w jaki należało wyglądać, aby zostać przyjętym na dworze faraona. Daje też wyobrażenie z jakimi problemami borykali się ludzie w tamtych czasach, np. ile wysiłku wymagało zbudowanie namiotu. Bardzo sobie cenię książki, które potrafią zarazić dzieci miłością do wiedzy, zaszczepić bakcyla lub choćby tylko dostarczyć paru ciekawostek, co także uważam za cenne. „Bombową Biblię” należy potraktować w taki właśnie sposób, bo choć podaje rzetelne informacje, to jednak tylko nadgryza temat, który wymaga dalszego rozwinięcia, rozmowy, doczytania. Można ją jednak podrzucić dziecku na pierwszy ogień przygody z Biblią, zamiast ulubionego komiksu.