10/30/2015
Wyprawa Shackletona
Wyprawa Shackletona
William Grill
Kultura Gniewu 2015
Na co liczył Ernest Shackleton, wykupując w gazecie takie ogłoszenie: "Poszukiwani mężczyźni na niebezpieczną wyprawę, niska wypłata, przejmujące zimno, długie miesiące kompletnej ciemności, stałe niebezpieczeństwo, mała szansa na bezpieczny powrót, sława i rozpoznawalność w przypadku sukcesu"?
Podobno odzew był ogromny. Zgłosiło się kilka tysięcy osób, w tym również kilka kobiet. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że wyprawa transantarktyczna zamieni się w najsłynniejszą i najbardziej heroiczną misję samoocalenia, w wyniku której całej załodze uda się szczęśliwie i bez szwanku powrócić do domu.
Historia, prawie jak za bajki, wymagała odważnej i pełnej rozmachu książki. "Wyprawa Shackletona" Williama Grilla właśnie taka jest. Wypada się nad nią pochylić chwilę dłużej, bo wspaniale odwdzięcza się za czas jej poświęcony. Jest książką wyważoną w sposób niebywały, oddziałującą na czytelnika zarówno atmosferą, jak i bardzo drobiazgowym ujęciem tematu. Nie sposób przejść obojętnie obok spisu załogi, czy listy 69 imion psów zabranych na pokład. Również w warstwie wizualnej Grill daje wyraźnie odczuć, jak bardzo dobrze zaplanowana i udokumentowana była to podróż. Na rysunkach pojawia się wyposażenie badawcze, prowiant, ale również mapy przedstawiające przebieg rejsu. Podczas gdy tekst cały czas sucho relacjonuje wydarzenia, obraz oddziałuje na emocje. Co jakiś czas przechodzi od planu totalnego do detalu i z powrotem. Jest w tym ukryta jakaś metafora ogromu oceanu i kruchości ludzkiego istnienia, potęgi żywiołu i siły ludzkiej determinacji.
Mam wrażenie, że również okładka i umieszczona na niej rozeta, a może kalejdoskop, ma przypominać o tym, że wiele drobnych szczegółów składa się na obraz całości. Gdyby nie współpraca i siła woli kilkudziesięciu mężczyzn, których statek został zmiażdżony przez kry i którzy na długie miesiące utkwili na lodowej pustyni, bez możliwości wezwania ratunku, nie powstałaby ta książka, a ślad po załodze, nomen omen Endurance, zaginąłby na wieki.
"Wyprawa Shackletona" wypełnia lukę wśród książek obrazkowych, proponując powieść graficzną o charakterze przygodowym. Nie stara się zrobić z czytelnika eksperta od oceanografii, ani speca od żeglugi dalekomorskiej. Opowiada historię, kreśląc dość szerokie spektrum zarówno kulturowe, jaki i historyczno-geograficzne. Staje się impulsem do śledzenia mapy, odkrywania nowych lądów. Perfekcyjnie łączy rzetelną narrację z dopracowanym i spójnym layoutem. Dzięki temu może trafić do odbiorców w różnym wieku, każdemu proponując inne odczytanie. W zależności od dojrzałości i zainteresowań, naprowadzając na odmienne tory własnych czytelniczych poszukiwań.
10/22/2015
Hilda i nocny olbrzym
Hilda i nocny olbrzym
Luke Pearson
Centrala 2013
Z dwuletnim opóźnieniem dogrzebałam się nareszcie do "Hildy", na którą już od dawna miałam apetyt. Najstarsza podebrała mi ją natychmiast i nim zdążyłam się zorientować została jej fanką, entuzjastką, zwolenniczką, bezkrytyczną absolutnie i z miejsca żądającą pozostałych części. Na moje nieszczęście, dostarczyłam jej nie pierwszy lecz drugi tom serii, co spotkało się z dużym zawodem, bo jakże tak, zaczynać czytanie od środka. W sumie racja. Sama miałam dylemat, czy pisać o Hildzie, jeżeli nie poznałam pozostałych wydanych w Polsce tytułów ("Hilda i troll", "Hilda i ptasia parada"), ale doszłam do wniosku, że uda mi się bez generalizowania opowiedzieć o moich wrażeniach z lektury, które były mniej jednoznaczne niż mojej córki.
Zacznę od tego, że sama Hilda jest bardzo trafionym typem postaci. Zarówno jej wygląd, jaki i sposób bycia oraz życiowa determinacja konstruują bohatera, z którym chce się być. To niezaprzeczalny atut. Czytelnik po lekturze zostaje w ręku z komiksem, o którym po prostu nie chce mówić nic złego, bo nie wypada przecież obgadywać dobrego przyjaciela. Właśnie tak się poczułam i mimo że zwykle z miejsca dzielę się z najbliższymi pierwszymi wrażeniami po lekturze, tym razem przemilczałam fakt, że "Hilda i nocny olbrzym" okazała się moim małym zawodem.
Imię głównej bohaterki i tytuł pierwszego komiksu ("Hildafolk") nawiązują prawdopodobnie do islandzkiego słowa huldufólk oznaczającego elfy - ukrytych ludzi - stworzenia zbliżone wyglądem do ludzi i noszące ludzkie ubrania, ale niebezpieczne, bo zwodzące swym atrakcyjnym wyglądem. Sama Hilda jest ludzką dziewczynką, choć kto wie, może to tylko przejaw tej ujmującej elfiej powierzchowności. Świat Hildy jest wielobarwny i ciekawy. W ujęciu obrazu, żółto-niebiesko-czerwona Hilda świetnie kontrastuje z ograniczoną paletą kolorów pozostałych elementów. Z punktu widzenia samej opowieści, bardzo inspirująco na wyobraźnię działa łączenie fantastycznego świata przedstawionego, zdominowanego przez folklor islandzki, z motywami współczesnych, ludzkich problemów, takich jak: uciążliwe sąsiedztwo, obietnice wyborcze bez pokrycia, jałowe mechanizmy biurokracji, czy manipulowanie opinią publiczną. Hilda ma okazję poczuć się jednocześnie w skórze dominującego jak i zdominowanego. Jako postać sytuuje się pomiędzy olbrzymem a elfami. Kontrast miedzy potężnym lecz zagubionym Jorgenem a małymi, pozbawionym dłoni elfami, działającymi siłą grupy, świetnie pokazuje wielobarwność społecznych zjawisk i ich zmienność, zależną często od konsolidacji i rozpadów. Mimo to w "Hildzie" nie sposób znaleźć realną przemoc czy nawet rywalizację. Wszystkie postacie mają naprawdę pozytywny wydźwięk.
Jednocześnie jest coś takiego w "Hildzie", co nie daje mi pełnej satysfakcji obcowania z fabułą. To tak jakby jechać ekspresem przez wyjątkowo urokliwą okolicę i zerkać na różne ciekawe widoki, nie mogąc się im jednak dostatecznie długo przyjrzeć. Mój pociąg, podczas czytania "Hildy i nocnego olbrzyma", pędził bardzo szybko, rozpoczynając kilka ciekawych wątków i kończąc je, zanim jeszcze zdążyłam wczuć się na dobre w ich klimat. Po wyjściu na peron mogłam tylko drugi raz wsiąść do tego samego pociągu, żeby znowu stwierdzić, że taki zasób pomysłów, jaki Pearson zgromadził w "Hildzie i nocnym olbrzymie", aż prosi się o szersze ujęcie. Tymczasem opowieść jest nierówna. Rozpoczyna się od obszernych fragmentów, w którym autor poświęca dużo okienek na detale i budowanie atmosfery. Czym bliżej końca, tym więcej jest skrótów i tempo fabuły zaczyna koncentrować się raczej na wpasowaniu i połączeniu wszystkich wątków, niż dbaniu o równy poziom formy artystycznej komiksu.Szkoda, bo dobrze widać, że Pearson umie budować atmosferę i cieszą go detale świata przedstawionego.
Z przyjemnością sięgnę jeszcze do innych komiksów Luke'a Pearsona, żeby przekonać się, czy mój niedosyt związany z "Hildą i nocnym olbrzymem" to tylko konsekwencja zwykłej niedyspozycji początkującego autora, czy raczej sukces serii przerósł profesjonalizm twórcy i na perfekcyjne komiksy Pearsona przyjdzie mi jeszcze poczekać.
10/14/2015
Niezła draka, Drapak!
Niezła draka, Drapak! Puść to jeszcze raz
Sztybor & Kaczkowski
Egmont 2015
Już drugi raz Egmont dał zielone światło debiutom komiksowym dla dzieci. Zorganizował konkurs im. Janusza Christy, wyłonił zwycięzców, a następnie wydał prace, rozwinięte do objętości pełnowymiarowego zeszytu. Cieszę się niezmiernie, że inicjatywa nie została pogrzebana po pierwszej edycji. Mimo że tym razem nie przyznano pierwszej nagrody, nie odniosłam wrażenia, że poziom się obniżył.
W oko od razu wpadł mi "Drapak"i to nie tylko dlatego, że nieustannie moja uwaga nakierowana jest na książki dla młodszych chłopców. Uśmiecham się na widok okładki i myślę z satysfakcją, że nareszcie w polskim komiksie dla dzieci pojawił się rozpoznawalny bohater na miarę zagranicznych cartoonowych postaci. Główny motyw fabuły, w którym Kornel - antykwarysta zamienia się w superbohatera, żeby walczyć o spokój w Mieście Naszym, jest wprawdzie dość oklepany, ale odnoszę wrażenie, że komiks broni się ekipą ciekawych postaci i przystępnym poczuciem humoru. Tomek przeczytał cały za jednym razem, co uznaję za sukces, a i Najstarsza nie zraziła się mniej wymagającą formułą. W porównaniu powiedzmy z komiksami patrona konkursu Janusza Christy, okienka są bardzo duże, kolorowe, a napisy wyjątkowo jak na dymki czytelne. Nawet "Ryjówki" Tomasza Samojlika nie są tak przystępne wizualnie. Błogosławię za to autorów Drapaka, zwłaszcza, że za ich przyczyną nie tylko seria "Czytam sobie" będzie się mogła chwalić, że jest pomocą w nauce czytania. Komiks dla dzieci też.
10/06/2015
Tańcowała igła z nitką
Tańcowała igła z nitkąJan Brzechwa
il. Stanisław Zamecznik
Czytelnik 1969, Wydanie VIII
Mam wrażenie, że w Polsce istnieje niepisany podział na tych co lubią Brzechwę i tych co wolą Tuwima. Sama zaliczam siebie do tych pierwszych i stale mam poczucie bycia na przegranej pozycji, bo jak mi się zdaje, Tuwima jednak wydaje się więcej. Dlatego dziś wyjęłam z półki pachnące starością, moje ulubione, zbiorowe wydanie poezji Brzechwy w opracowaniu graficznym Stanisława Zamecznika. Słabiej znane niż kanoniczne wydania z ilustracjami Szancera czy Themersonów, zasługuje na szczególną uwagę ze względu na wyjątkowy styl i charakter.
Jeżeli stale toczą się w kuluarach, a i na forach publicznych zdarza się, że również, dyskusje na temat tego czy Grażka Lange albo Marta Ignerska nie są zbyt nowoczesne, a przez to niezrozumiałe dla dzieci, nie mam pojęcia jakie emocje musiało wzbudzić pojawienie się w latach 50. XX w. tego opracowania wierszy Brzechwy. Światła dziennego nie ujrzeli wtedy jeszcze: sielski Miś Uszatek Rychlickiego (1957) ani Gąska Balbinka Hoffmann (1957), nie mówiąc już o wyjątkowo odważnym w tym zestawieniu Gapiszonie (1957). Opracowanie Zamecznika musiało spotkać się co najmniej z zaskoczeniem, podobnie jak dziś rozbrzmiewając pytaniem: dla dzieci czy już raczej nie?
Zamecznik plakacista, odważny architekt poszukujący nowych form wyrazu, scenograf miał wyjątkowe poczucie przestrzeni. Twierdził, że podobnie jak istnieje słuch muzyczny, istnieje też taka forma postrzegania wzrokowego, która odpowiada mu stopniem wrażliwości. Swój architektoniczny zmysł przekładał na projektowanie książek. W "Igle i nitce" bawi się układem graficznym, korzysta z niebanalnych skojarzeń, eksperymentuje z pikselizacją, geometrią i kolorem. Zamecznik przenosi wiersze Brzechwy w inny wymiar, poza utarty schemat dziecięcej poezji, w przestrzeń o wiele szerszą i bardziej namacalną. Wyszukuje w tekście podwójne znaczenia, uwypukla frazeologię, podkreśla metafory. Z jednej strony jest blisko tekstu, z drugiej jednak zawsze o krok do przodu, zagląda tam gdzie autor nie zdążył się zapuścić.
Wiersze Brzechwy w opracowaniu Zamecznika dobrze znoszą tanią, broszurową oprawę z 1969 roku. Szorstki, kremowy papier nie gryzie się z barwną litografią, uwypuklając tylko jej niewymuszoną prostotę. Pomijając obecność koloru, ten przymusowy mariaż kojarzy mi się bezwarunkowo z wydaniami codziennej prasy, które pamiętam z wczesnych lat 80. Kojarzy mi się miło. Bardzo miło.
9/17/2015
Lew i ptak
Lew i ptak
Marianne Dubuc
Wydawnictwo Łajka 2015
Drobiłam wokół tej książki od dwóch miesięcy, albowiem zdobycie własnego egzemplarza nie było prostą sprawą. Chociaż tak naprawdę zaczęłam marzyć o niej już kilka miesięcy wcześniej, kiedy zauważyłam ją w zestawieniu najlepszych picture booków 2014 roku. "Lew i ptak" - książka, która zahipnotyzowała mnie swoim pięknem.
Gdyby chcieć ją opowiedzieć, całość można by streścić w kilku zdaniach. Podejrzewam, że większość potencjalnych odbiorców, w ogóle by po nią nie sięgnęła. Siła tej książki nie tkwi w opowieści, ale w drobnym motywie, którego nikt dotąd nie wykorzystał, a autorka, robiąc to, po prostu trafiła w sedno. Oto bowiem bujna lwia grzywa staje się gniazdem dla zranionego ptaka.
Szalenie trudno byłoby opisać jak ciepłe uczucia budzi widok bliskości, którą Marianne Dubuc uchwyciła na ilustracjach. Niezwykle oszczędne rysunki, koncentrują się na tym jak obecność ptaka wpływa na lwa. Nie ma tu pokazanej drastycznej przemiany groźnego zwierzęcia w łagodnego obrońcę uciśnionych. Praktycznie zapominamy o tym, że w naturze ci dwaj nie mogą obok siebie bezpiecznie współistnieć. Jest natomiast świetnie pokazane narastające przywiązanie, bolesna rozłąka, aż do radosnego finału. Lwia grzywa, ogień w kominku, posłanko w kapciu kontrastują z niezjedzonym obiadem, nieczytaną książką i samotnym wędkowaniem. Lew sprzed wizyty ptaka i po niej nie jest już tą samą osobą.
Te przeplatające się motywy bliskości i samotności są niezwykle czytelne. Tekst nie stawia obrazowi żadnych granic. Doświadczyłam tego już podczas pierwszego oglądania, przy którym towarzyszyła mi Sadzonka, że można się bez niego obejść. Coraz bardziej lubię opowiadać jej książki własnymi słowami, a "Lew i ptak" doskonale sprawdzają się zarówno w tej roli jak i w cichym, samotnym kontemplowaniu.
Kiedy patrzę na okładkę, wciąż zachwyca mnie z jak niezwykłą pieczołowitością narysowana jest lwia grzywa i jak doskonale współgra z nią jasne, niczym niezmącone tło. W środku autorka nie rezygnuje z bieli, a nawet celowo pozostawia czyste strony. Mistrzowsko skupia uwagę na tym co istotne, pomijając zbędne detale. "Lew i ptak" to doskonały dowód na to, że pomysł to połowa sukcesu, druga połowa to jego realizacja.