Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karton. Pokaż wszystkie posty

11/05/2014

Peep Inside The Zoo


Peep Inside The Zoo
Anna Milbourne
il. Simona Dimitri
projekt Nicola Butler















Co wyróżnia tę książkę spośród innych w biblioteczce Sadzonki? Jest najbardziej poklejona taśmą samoprzylepną. Niektóre elementy były sklejane po kilka razy. To zdecydowanie największy inwalida, ale przy okazji również jeden z najsilniejszych graczy pośród naszych książek do samodzielnego przeglądania. Sama się sobie dziwię, że bez żalu dawałam ją Sadzonce na żer i to nie dlatego, że jest taka kiepska. Po prostu z takich książek najszybciej się wyrasta. Smakowita graficznie a do tego wyposażona w mnóstwo atrakcyjnych okienek i klapek, które wiodą czytelnika przez książkowe zoo. Grafikę urozmaica sensowny tekst, co w książkach dla tej grupy wiekowej jest nadal rzadkością (przykład).
Kuszą też dwa inne tytuły z serii, ale choć wydawca mówi 3+, my wiemy swoje. Sadzonka nieubłaganie rośnie.

















3/23/2014

Pora na potwora vs. Flip Flap Farm


Pora na potwora

Aleksandra i Daniel Mizielińscy
Wydawnictwo Dwie Siostry 2013


Flip Flap Farm
Axel Scheffler
Nosy Crow 2013





Późnym latem zeszłego roku, po sukcesie świeżo wydanego "Mapownika" i napływających szeroką falą informacjach ze świata o znakomitym odbiorze "Map", pojawiła się zapowiedź "Pory na potwora". Pomyślałam sobie, że Mizielińscy robią mały przerywnik w żmudnej pracy kartografa. Przerywnik, który w skali ich twórczości nie kosztuje wiele pracy, a jest dość efektowny i na pewno chwyci. Wczesnojesienna premiera, kiedy przyjechała już do księgarni, nie zaskoczyła mnie ani na plus, ani na minus. Była dokładnie taka, jaką odebrałam ją z wydawniczych zapowiedzi. I oczywiście słowa zachwytu od razu pojawiły się zewsząd. Pozycja duetu Mizielińskich jest (zasłużenie) tak wysoka, że nie wypada czepiać się i doszukiwać.







Należę do tych nielicznych fanów Autorów, których "Pora na potwora" nie uwiodła. Nie przyciągnęła też na dłużej uwagi nikogo w moim domu. Choć doceniam niebanalne litografie i pomysł na wykorzystanie hybryd, które wszak już w starożytności inspirowały artystów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że książka powstała w pośpiechu. Zupełnie niedopracowany zdaje mi się pomysł tworzenia nowych nazw, które z uwagi na ograniczony repertuar "trzyliterowych" zwierząt, prowadzą do powstania słów (sic!), które ciężko jest wymówić.


Całkiem inaczej do tego zadania podszedł Axel Scheffler, ilustrator "Gruffala" i "Miejsca na miotle", którego książka oparta na tym samym pomyśle ukazała się prawie jednocześnie z "Porą na potwora" i muszę powiedzieć, że bardzo przypadła mi do gustu. Charakterystyczny styl Schefflera to bez wątpienia jego przepustka do przyciągnięcia uwagi o wiele młodszych czytelników (Sadzonka lubi ją oglądać), ale nie w tym rzecz. Dwudzielna, w tym przypadku, struktura pozwoliła autorowi na pobawienie się słowami w ciekawszy sposób, tworząc neologizmy w pełnym tego słowa znaczeniu. Połączenie krowy i psa to przecież kres albo piowa, zależnie która cześć zwierzęcia znajdzie się na górze, a która na dole.




Scheffler pokusił się również o napisanie dwustrofowych, dowcipnych wierszyków z krótką charakterystyką zwierząt, które w przypadku hybryd dają dodatkowy zabawny efekt.



Jeśli porównamy obie książki, co zwróci naszą uwagę? Oba nazwiska dają gwarancję świetnego, sprawdzonego warsztatu i stylu, jednak Mizielińscy w "Porze na potwora" eksperymentują na granicy bezpieczeństwa. Robią to, na co pozwolić sobie mogą tylko wypróbowani autorzy, którzy przychylność czytelników mają gwarantowaną. Biorą na warsztat trudną w odbiorze technikę, która prawdopodobnie nie cieszyłaby się taką popularnością, gdyby nie sprawdzone nazwisko. Jednocześnie proponują zabawę słowną, która nie jest najwyższych lotów, a przy okazji wymaga znajomości liter (trudno oddać ten koncept przy głośnym czytaniu). Scheffler natomiast wybiera bezpieczniejszą drogę, wykorzystując zwierzęta, które czytelnicy znają z kart jego książek. Czyni za to dodatkowy wysiłek i dokłada warstwę tekstową, która wzbogaca ofertę książki i obniża wiek docelowego odbiorcy. Czy nie przedwczesne są zatem słowa zachwytu nad "Porą na potwora"? Jak daleko sięga bezkrytyczność czytelników?

12/12/2013

"Turlututu. A kuku, to ja!" kontra "Gałgankowy skarb"

Turlututu. A kuku, to ja!
Hervé Tullet
Babaryba 2012

Gałgankowy skarb
Zbigniew Lengren
Babaryba 2010
Zanim jeszcze Sadzonka wyskoczyła z ziemi, miałam w planach pewien zakup. Niedawno nadszedł właściwy i długo oczekiwany moment, żeby plan zrealizować, więc Sadzonka dostała od Mikołaja "Gałgankowy skarb" Zbigniewa Lengrena. Święty przywlókł też w worku "Turlututu. A kuku, to ja!", głównie na wniosek i na skutek przedłużającego się jęczenia Najstarszej. Żeby jednak nie powstał niepotrzebny dysonans, książka trafiła do paczuszki Sadzonki. Kto to bowiem słyszał, żeby w tym wieku... itd.

Tym więc sposobem Sadzonka stała się posiadaczką zgrabnego duetu retro-ponowoczesnego, a Najstarsza - trzeciego Tulleta w naszej domowej kolekcji. I pewnie rzecz nie byłaby warta uwagi, gdyby nie wyraźny a nawet dający po oczach kontrast przekazu, jaki dotknął nas już po chwili. Kilkadziesiąt lat, które dzielą obie publikacje, to w tym wypadku przepaść w sposobie myślenia o książce dla dzieci.

"Gałgankowy skarb" stanowi przede wszystkim wiersz, a dopiero potem obraz. To rytm, melodia, żart, który Lengren zilustrował we właściwy sobie ciepły, ujmujący sposób. Tekst, który można czytać sobie a muzom, nie zważając na to, czy dziecko przemykające obok, zagląda nam przez ramię, czy też nie.
 "Turlututu. A kuku, to ja!" nie pozwala o sobie zapomnieć. Wymaga trzymania na kolanach, potrząsania, dmuchania, pukania, wchodzi w interakcję z czytelnikiem, na takim poziomie, na jakim książki dla dzieci dotychczas nigdy nie funkcjonowały. Jest zaborczy, twórczy i bezpośredni. Uwodzi w równym stopniu jedenastolatkę i przytuloną do niej w absolutnym skupieniu półtoraroczną Sadzonkę.

"Turlututu" niesie ze sobą proste historie, napisane językiem niewiele bardziej skomplikowanym niż instrukcja składania szafy. Czy to jeszcze książka, czy już tylko interaktywna zabawa, którą ktoś przez przypadek przelał na papier, zamiast zaprogramować komputerowo? Tyle że komputerowa interakcja już nikogo nie dziwi. Nawet mała Sadzonka zauważa, że jeśli odpowiednio przesunie palcem po tablecie, obraz się przesunie. Następuje więc odwrócenie mechanizmu. Naciskamy na narysowany włącznik światła, a po przełożeniu strony widzimy tego efekt. Dzieci cieszą się, że książka "działa" choć nie ma baterii.

Sadzonka polubiła obie książki, chociaż każdą na swój sposób. Od razu wyczuła, że podsuwając do czytania "Gałgankowy skarb" nie musi siedzieć na kolanach, natomiast "Turlututu" obdarza pełnią uwagi: naciska, dmucha, puka do drzwi. Bawi się świetnie i my też.

Turlututu. A kuku, to ja!

Turlututu. A kuku, to ja!

Gałgankowy skarb

8/24/2013

Ciekawe, co myśli o tym królowa

Ciekawe, co myśli o tym królowa
Paweł Mildner
Wydawnictwo Dwie Siostry 2013

Trzymam przed sobą "Ciekawe, co myśli o tym królowa" i kręcę głową. Czuję się zapędzona w kozi róg. Sadzonka posunęła się dzisiaj do tego, że wyjęła mi z ręki "Jak kochać dziecko" Korczaka, którą właśnie czytałam i wepchnęła mi kartonową "Królową". Już wiem jak kochać dziecko, więc po raz enty zaczęłam czytać, a ona zajęła się swoimi sprawami. Oczywiście, że nic nie rozumie. Mogłam czytać od końca albo od środka, nie koniecznie od początku. Sens nie ma znaczenia, tak i tak się przecież rymuje. Najważniejszy jest rytm. Wcale nie ilustracje, ani nie rym. Tylko właśnie rytm. Sadzonka chyba też tak uważa. I to, że można podstawić absolutnie dowolną treść, byle rytm się zgadzał.

"Gustaw czaruje grą na fortepianie.
Pod wodą słychać tylko bulgotanie".


Ta książka nas oczarowała. Jej format wskazywałby na beletrystykę dla dorosłych (19x13). Tymczasem pod palcami czuć gruby karton, a ze środka wyskakują duże ilustracje z dominacją podstawowych barw. I nie wiadomo jak ją rozgryźć. Jej absurd przekreśla wszelką interpretację. Dlatego jest świetna dla rocznej Sadzonki. To pierwsza książka, w którą nie wbiła swoich zębów. Chyba zauważyła, że nie ma szans.




5/11/2013

Playtime Piano Book











Playtime Piano Book
il. Kate Merritt
Ladybird 2005
www.ladybird.co.uk


Taką książkę mieliśmy już kiedyś. Zużyta do szczętu, została z żalem wyrzucona do śmieci. Wychowaliśmy na niej półtora dziecka. Przez kilka lat nie było szansy na kolejną. Aż tu kilka tygodni temu upolowałam następczynię, z innym zestawem piosenek, ale jak się okazało, równie atrakcyjną. I choć wyznaję zasadę, że książki są do czytania i oglądania, a nie do zabawy, dla tej robię wyjątek. Po naciśnięciu jednego z dziesięciu obrazkowych przycisków możemy wysłuchać melodii tradycyjnych angielskich piosenki dla dzieci, tzw. nursery rhymes. Po tej prezentacji klawisze pianinka podświetlają się kolejno na różowo i każdy sam  może odegrać melodię. Kolejna lampka zapala się dopiero, gdy poprzedni klawisz zostanie wciśnięty, dzięki czemu można grać w swoim tempie i powoli dochodzić do perfekcji. Każdy klawisz jest dodatkowo oznaczony kolorem, który odpowiada kolorom nut w środku książki. Na kolejnym etapie doskonalenia gry, można więc samodzielnie "przeczytać nuty" i odnaleźć odpowiedni klawisz na klawiaturze. Uwaga, ta zabawa naprawdę wciąga i jak się okazuje jest równie atrakcyjna dla 10-latki i 5-latka, a jak mogłam się przekonać poprzednim razem, nawet spokojnemu dwulatkowi przyniesie dużo radości.



świecący klawisz

spis utworów: Teddy bear, teddy bear; Row, row, row your boat; Hey, diddle, diddle; Mary had a little lamb; Heads and shoulders, knees and toes; Down by the station; There's a hole in my bucket; The wheels on the bus; Little Miss Mufflet; Twinkle, twinkle, little star.

5/03/2013

Minibiblia w obrazkach









 Minibiblia w obrazkach
Soledad Bravi
Wydawnictwo Dwie Siostry 2012
www.wydawnictwodwiesiostry.pl


Przeglądam "Minibiblię w obrazkach" po raz setny i ciągle nie mogę się nadziwić, że ten projekt powstał we Francji, narysowany ręką francuskiej ilustratorki. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie mam nic przeciwko Francji i Francuzom, ale zastanawiam się dlaczego w katolickiej Polsce, w której wskaźniki religijności oscylują w granicach kilkudziesięciu procent, takie książki nie powstają.

Stworzenie "Minibiblii" to zadanie śmiałe i karkołomne. Jak na kilkudziesięciu obrazkowych stronach zmieścić całą historię biblijną, zarówno Stary jak i Nowy Testament i to bez komentarza? Praca Soledad Bravi pokazuje, że da się, ale przyznam szczerze, że nie chciałabym być w jej butach. Na opowiadania nowo testamentalne zarezerwowano
w książce tylko 32 strony! Zabrakło miejsca na Przemienienie Pańskie, Kazanie na Górze, 40-dniowy pobyt na pustyni, nawrócenie dobrego łotra, Zesłanie Ducha Świętego i wiele innych. Kolorowe ilustracje to tylko trzon opowieści, którą można snuć na kolanach mamy lub taty. Ale uwaga! Na młodych odkrywców czyhają niebezpieczeństwa, więc trzeba na książkę spojrzeć z dystansu. Trzeciego dnia Pan Bóg stworzył OWOCE, za to drzewo poznania dobra i zła Soledad Bravi przedstawiła jako JABŁOŃ. Jakiś problem natury botanicznej?

Autorka znana jest we Francji przede wszystkim ze swoich obrazkowych książek dla dzieci. Publikuje również we francuskim Elle. Jej ilustracje urzekły mnie swoją świeżością. Przeglądając jej stronę miałam wrażenie, że stworzyła je młoda dziewczyna, a nie matka dorosłych córek. Atmosferą przypomina mi naszą rodzimą, blogową Mary Selery. Mam nadzieję, że i ją czeka podobna kariera.

Nasz mały pędrak przekłada strony "Minibiblii" z dużym zaangażowaniem. Lubi przekładanie. Lubi też syczeć jak rajski wąż i udawać rybkę z piątego dnia stworzenia. Chyba pora dokupić "Księgę dźwięków". Będzie jak znalazł.