Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty

12/21/2021

Truchlin 2

 

Truchlin. Czarny merkuryt, Vojtěch Matocha, il. Karel Osoha, tł. Anna Radwan-Żbikowska, Wydawnictwo Afera 2021.

To już drugie spotkanie z "Truchlinem", czeską powieścią gotycką dla młodzieży. Wydawało mi się, że po przygodach opisanych w pierwszej części książki, kolejny tom zbliży nas do rozwiązania zagadki spowitej w mroku praskiej dzielnicy. Czy mogłam się bardziej mylić?

Mimo półtorarocznej nieobecności w świecie Truchlina, powrót okazał się niebywale prosty. Vojtěch Matocha dokonał niemożliwego i na zaledwie kilku stronach tekstu zdążył przywołać atmosferę i rozkręcić akcję tak, że Hitchcock nie powstydziłby się takiego wstępu. Dziadek Jirki umiera, a na jego pogrzebie pojawia się niespodziewany gość, który szybko okaże się kluczową postacią tej części cyklu. Chwilę później chłopak zostaje porwany, a w tle jego zniknięcia błyszczy tajemniczy merkuryt i nowa tajemnica Dalibora Nápravníka.

Matocha zjednał sobie czytelników atrakcyjnym pomysłem osadzenia akcji w fikcyjnej dzielnicy czeskiej Pragi. Na dodatek nie zwyczajnej lecz zupełnie fantastycznej, od przeszło stu lat pozbawionej dostępu do zasilania i innych udogodnień nowoczesnej techniki. Zlokalizowany w okolicach placu Vaclava Truchlin, spójną siecią ulic i ścieżek łączy się z resztą miasta, jednocześnie pozostając innym, tajemniczym i niedostępnym. Wnioskując z popularności serii powieściowej na czeskim rynku wydawniczym, wyobrażam sobie, że ten zabieg dla młodych prażan, zaznajomionych z topografią miasta, musiał okazać się bardzo elektryzujący. Drugi tom zdaje się dodatkowo potwierdzać, że Truchlin nie jest miejscem, które łatwo można okiełznać, co więcej swobodnie zmienia swoją topografię i tworzy sekretną siatkę połączeń, tajemniczych przejść, tuneli i ścieżek. Większa część akcji toczy się teraz na Czerepach, rejonie Truchlina, cieszącym się szczególnie złą sławą i wyjątkowo zachowawczym podejściem do codziennych udogodnień. Steampunkowa atmosfera przejmuje grozą, a my jako czytelnicy możemy już tylko liczyć na spryt i intuicję bohaterów, która zwykle nie zawodzi.

Im dłużej czytam "Truchlin", tym lepiej rozumiem, że nie jest to powieść, w której wystarczy nadążać za wątkiem i właściwie wyciągać wnioski, by z sukcesem rozumieć motywacje bohaterów, konsekwencje ich zachowań i łączyć wszystko w logiczną całość. Truchlin nie tylko jako miejsce, ale również jako książka wymyka się logice, a jedyną postacią, która nie kryje żadnej tajemnicy wydaje się być Jirka. Waham się czy ta zamierzona (?) niespójność to atut czy wada. Wygląda na to, że z tym pytaniem pozostaje mi poczekać do zamknięcia trylogii.


 recenzja pierwszego tomu Truchlina tutaj

6/03/2020

Truchlin


Truchlin, Vojtěch Matocha, il. Karel Osoha, tł. Anna Radwan-Żbikowska, Afera 2020.

Czeski thriller dla nastolatków zatrzymał mnie w fotelu na kilka wieczorów. W gruncie rzeczy stało się to nie za sprawą trzymającej w napięciu akcji, ale z powodu tajemnicy. Praska dzielnica, w której czas stanął w miejscu wymyka się spod kontroli. Co stoi za jej istnieniem i dokąd zmierza?

"Truchlin" Vojtěcha Matocha był dla mnie dużym zaskoczeniem. Pomysł na książkę, w której w prawdziwym mieście pojawia się dzielnica jak ze snu, od początku wydawał mi się ekscytujący. Pachniał powieściami Rafała Kosika, którego bardzo cenię, a który już od dawna z powodzeniem wplata wątki fantastyczne we współczesne warszawskie plenery. Matocha cofnął nas w przeszłość i w sam środek czeskiej Pragi wrzucił steampunkową dzielnicę, w której z nieznanych przyczyn współczesna technologia nie chce działać. Spodziewałam się przygodówki dla dzieci, a dostałam cały czas dość naiwną, ale napisaną bez taryfy ulgowej, miejscami dość brutalną, powieść dla młodzieży.

Potyczki trójki nastolatków z grupą lokalnych mafiosów przypominają  przejażdżkę na rollercoasterze, któremu wysiadły hamulce. Zasadniczo już po kilku pierwszych rozdziałach przestajemy zwracać uwagę na prawdopodobieństwo zdarzeń. Wszystko dzieje się tak szybko, a dzieciaki pokonują tak niewyobrażalne przeszkody, że starczyłoby na kilka żyć w dobrej grze strategicznej. Gdyby chcieć sprawdzić karty, znalazłoby się parę momentów niekonsekwencji, które pozwalają autorowi uratować bohaterów przed niechybną śmiercią, ale końcowa konkluzja powieści, która zasadniczo zmienia sens intrygi, rekompensuje drobne nagięcia fabuły. "Truchlin" to powieść z pomysłem i czuć to na każdym kroku.

To również książka świetnie wydana. Dobrej jakości papier, udany projekt graficzny i nastrojowe ilustracje sprawiają, że czyta się ją z dużą przyjemnością. Podobnie przekład, czego dowodem jest choćby niebanalna gra językowa oryginalnym tytułem "Prašina" (prašivý - parszywy, gnijący), również nie pozostawia w niedosycie. Z zainteresowaniem czekam na kolejną część powieści. Być może zagadka Truchlina odkryje jakieś drugie dno.


2/14/2020

Dom na kurzych łapach



Dom na kurzych łapach, Sophie Anderson, tł. Przemysław Hejmej, Wydawnictwo Kobiece 2020.


Jedna z tych książek, na które czeka się w napięciu: miejsce na shortliście Carnegie Medal, świetne opinie zagranicznych recenzentów i etykietka genialnego debiutu podsycały tylko mój apetyt. Tymczasem, jak to w życiu: czym większe oczekiwania, tym większe rozczarowanie. "Dom na kurzych łapach" nie uwiódł mnie ani słowiańskim tłem fabuły, ani przesłaniem dotykającym kwestii życiowego powołania. Co się stało?

Nie opuszcza mnie silne wrażenie, że "Dom na kurzych łapach" to książka-wydmuszka. Pomysł na fabułę zrodził się w głowie brytyjskiej autorki pod wpływem słowiańskich baśni opowiadanych jej w dzieciństwie przez babcię Rosjankę. Obcy motyw Baby Jagi i jej mobilnego domu ewidentnie uwiódł wyspiarzy w sposób wyjątkowy. Wokół niego, Sophie Anderson osnuła historię 12-letniej Marinki, która towarzyszy swojej babce Jadze w conocnym rytuale przeprowadzania zmarłych na tamten świat. Jadze - strażniczce Bramy i jej wnuczce, przeznaczona jest misja opieki nad domem na kurzych łapach i pilnowania, by świat doczesny nie miał dostępu do znajdującego się w jego wnętrzu przejścia. Marinka nie potrafi jednak pogodzić się ze swoją rolą i próbuje uniknąć konieczności realizowania tego scenariusza. W efekcie nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Baba znika z domu, pozostawiając dziewczynę samą, bez pomysłu, jak poradzić sobie w tej sytuacji. Wygląda na to, że właśnie w tym momencie pomysłu zabrakło również autorce. Wykorzystanie potencjału kryjącego się w konflikcie powieści oraz satysfakcjonujące doprowadzenie czytelników do finału okazało się ponad jej siły. Druga połowa książki to typowe chodzenie w kółko i zapychanie fabuły pobocznymi wątkami, które ostatecznie nie budują historii.

Powieść w dużej mierze bazuje na baśniowej otoczce, która ma tworzyć atmosferę i budować napięcie. Znając jednak słowiańskie baśnie nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Anderson stworzyła klimat grozy i oniryzmu, rezygnując z zakorzenienia w archetypicznej, modelowej przestrzeni typowej dla baśni. Można oczywiście uznać, że autorka zrobiła krok do przodu i przechodząc do horroru porzuciła typową baśniowość, akcentując pozafizyczną przestrzeń uniwersum. Ostatecznie nie jest to już jednak miła opowieść dla kilkulatków.

"Dom na kurzych łapach" to również porażka polskiego tłumacza i redaktora. Jak udało mi się sprawdzić, tekst oryginału nie dawał dużego potencjału w kwestii języka (pierwszoosobowa narracja, krótkie, poszarpane zdania), jednak liczba kalek językowych przerosła moją wytrzymałość, do tego stopnia, że w pewnym momencie nie wypuszczałam już ołówka z ręki. W polskim wydaniu zabrakło również klimatycznych ilustracji Elisy Paganelli, które być może mogłyby mieć pozytywny wpływ na ostateczne wrażenia z lektury.

 Zastanawiam się nad fenomenem popularności tej książki, podobnie jak przed laty zastanawiałam się nad poczytnością powieści Paulo Coehlo - w jednym z wywiadów, Filip Łobodziński określił je mianem intelektualnego fast foodu. Zastanawiam się, czy podobny syndrom nie dotknął Sophie Anderson, która tak bardzo zawiesiła się w sferze pozytywnego motywowania i szukania swojej drogi, że na śmierć zapomniała o fabule.


ilustracja z brytyjskiego wydania - Usborne Publishing

ilustracja z brytyjskiego wydania - Usborne Publishing


5/08/2014

Czarny młyn


 
Czarny młyn
Marcin Szczygielski
Wydawnictwo Stentor 2011
















"Dla nas nie ukrywam było to wielkie zaskoczenie. Myśleliśmy, że to któryś z takich dobrze obeznanych, doświadczonych autorów. (...) Wydawało nam się, że ten warsztat jest tak dojrzały, że to muszą być za tym po prostu tomy napisane".
dr. hab. Grzegorz Leszczyński prof. UW,
 członek Jury Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren

Nie wiem jak jury konkursu im. A. Lindgren, ale ja zaczynam się przyzwyczajać, że Szczygielski lubi zaskakiwać. Deszczowy, majowy weekend z "Czarnym młynem" był dla mnie totalnym zaskoczeniem. Burza uczuć i doświadczeń od niepokoju, wzruszenia, ciekawości, strachu do wielkiego, obezwładniającej wręcz dezorientacji. Teraz już wiem, że "Czarny młyn" wymaga przeczytania dwa razy, inaczej zakończenie doprowadza faktycznie jedynie do niewiele znaczącego finału, rodem z powieści Kinga. 

Konstrukcja książki jest kluczem do zrozumienia historii, który samemu trzeba odnaleźć. Autor nie daje go nam na tacy. Zresztą sam chwali się w jednym z wywiadów, że to najlepiej skonstruowana fabuła jaka wyszła spod jego ręki. Niewątpliwie jest to zaleta, choć i sam klimat książki, mroczny, a jednocześnie bardzo wnikliwie oddający uczucia i relacje bohaterów, sprawia, że czyta się ją z przyjemnością. Dzięki temu, spod pióra Szczygielskiego wyszedł nie tylko zgrabny horror, ale powieść traktująca o sile człowieczeństwa, ludzkiej solidarności, prostej dziecięcej przyjaźni oraz wzruszającej więzi między rodzeństwem.

Szczygielski machnął nam przed nosem obyczajówką dla młodzieży. Mam jednak wrażenie, że temat w pewnym momencie przerósł również jego. W wywiadzie przeprowadzonym przez panią Zorro przyznał, że "Czarny młyn" napisał w ciągu miesiąca, a inspiracją do stworzenia fabuły była podróż z Warszawy do Szczecina austostradą A2. Założeniem literackim było napisanie książki o życiu dzieci z popegeerowskiej wsi, bawiących się na łące, tuż za siatką widzianą z okna pędzącego samochodu.

Czytając "Czarny młyn" długo myślałam, że na przygodzie się skończy. Napięcie narastało jednak w coraz szybszym tempie, a sytuacja bohaterów była coraz bardziej podbramkowa. Czekałam na spektakularny finał, który rozwiąże wszystkie wątki i wyjaśni narastające wątpliwości. Szczygielski nie poszedł jednak w tym kierunku. Pozostawił czytelników z zakończeniem widowiskowym, ale nie wnoszącym nic nowego do opowieści, skoncentrował się za to na międzyludzkiej, mniej widocznej warstwie historii. Fatum, które przez całą książkę co raz mocniej ciążyło nad młodymi bohaterami, objawia się w finale z całą mocą, ale do końca pozostaje bezoosobowe.

Kończąc "Czarny młyn" trzeba wziąć książkę do ręki jeszcze raz, bo autor dla dociekliwych przygotował coś na deser: uwypukla sens ostatnich wydarzeń i akcentuje wartość całej historii, choć jak dla mnie robi to odrobinę za słabo. "Czarny młyn" pozostawia niedosyt. Wygląda to tak, jakby Szczygielski nie miał pomysłu na wyjaśnienie przyczyn niesamowitych wydarzeń, sprowadzając wszystko do utopijnej wizji wszechmocnego fatum. Czyżby kolejny raz problem niedopracowanego zakończenia?