2/17/2017

Mała czcionka W Nieparyżu



Tego jeszcze na Małej czcionce nie było! Na zaproszenie Ali Szyguły wpadłam z wizytą do Nieparyża. Zagadałyśmy się na dobre. Oczywiście o książkach. Chcemy się z Wami podzielić zapisem naszej rozmowy. Na naszych blogach przeczytacie o książkach z dzieciństwa, przestarzałych przekładach i "dociąganiu" dziecka do książki, czyli książka czy czytelnik, gdzie przebiega granica między wolnym wyborem a narzuconą lekturą. Będziemy zaszczycone, jeśli zechcecie włączyć się do rozmowy. Wtrąćcie swoje trzy grosze w komentarzach. Zapraszam.

Zosia Gwardyś (Mała czcionka)






Książka czy czytelnik? O książkach z dzieciństwa, przestarzałych przekładach i "dociąganiu" dziecka do książki.

W Nieparyżu: Wszyscy dookoła mówią o książkach chcianych, wyczekiwanych. Zosiu, a może warto porozmawiać też o takich, które przez dorosłych uznawane są za fajne, a przez dzieci... nie zawsze? W pracy księgarza ten temat pojawia się nieustannie: dorośli kupują książki, które za ich czasów „się czytało”, „się oglądało”. Nie dziwi sięganie po to bezpieczne, co budziło zachwyt i sprawdziło się choćby raz. Ale z drugiej strony mam poczucie, że wielu skłonnych jest do pretensji, że po tych trzydziestu, czterdziestu latach już “nie zachwyca”. Bo przecież skoro ich porywał Szklarski, Nienacki, Niziurski, Karol May, Hugh Lofting, to jasne, że dzieci też powinien. Zamiast poszukiwać rozwiązań, rodzice narzekają na pokoleniową przepaść i na zgłupienie czy brak wrażliwości młodego pokolenia...

 Mała czcionka: Masz okazję wchodzić w takie rewiry książkowe, których na co dzień nie dostrzegamy. Internet zalewa nas informacjami o kolejnych nowościach. Poza sytuacją lektur szkolnych, mało kto tworzy kontekst dzieci - klasyka.

WN:  Nie chcę być źle zrozumiana: wspaniale, gdy rodzice, dziadkowie autentycznie krzepią siebie wspomnieniami i lekturą dziecięcych książek, bo potrafią zbudować wtedy wspaniałą atmosferę wokół czytania i nie traktują tego w kategoriach „odbębnić codzienne 20 minut”! Ale mamy też dorosłych, którzy czcząc lektury dzieciństwa, przedkładają książkę nad czytelnika. Potrafią nie akceptować „głupich”, „prostackich”, „dziwnych” dziecięcych lektur.
Co do kultu dziecięcych książek - do telewizyjnej reklamy kolekcji Karola Maya z Hachette nie zaangażowano ŻADNEGO dziecka. Czytelnikiem jest dojrzały mężczyzna, nie ojciec wprowadzający dziecko w lekturę.

Mcz: Znamienne. Właśnie sprawdziłam, że "Pięcioro dzieci i coś" na stronie Merlina opatrzone jest znaczkiem bestseller.

WN:  A czy dzieci naprawdę wyrywają to sobie z rąk jak “Lassego i Maję”? Mimo sentymentu, wątpię. Oczywiście znam wiernych fanów Nesbit. Zakładam, że jeśli wracają po kolejne części, to znaczy, że książka nie wypadła z obiegu. Z "Mary Poppins" podobnie – czasem uwielbiana, często odrzucana. Tu ciekawa sprawa: mamy czytają z ukontentowaniem – na głos. Jednak znajome bibliotekarki twierdzą, że Travers kurzy się na półkach, bo dziewięcio-dziesięciolatki wybierają co innego.

Mcz: Oj, tak. "Mary Poppins" to moja ukochana książka z dzieciństwa, tymczasem żadne z moich dzieci nie chciało jej nawet posłuchać. Owszem, uwielbiają oglądać musical Disneya, ale to jednak tylko adaptacja. Na półce kurzą się też "Pożyczalscy" - dla odmiany ulubiona książka z dzieciństwa mojego męża. Próbowaliśmy czytać dzieciom kilkukrotnie. Zawsze kończyło się na kilkunastu stronach.

WN:  Pewnie i tak przy głośnym czytaniu dziecko bardziej jest skłonne taką książkę przyjąć niż czytając ją samemu. Zaraża się zaangażowaniem rodzica, no i może dopytywać. Świetny francuski pisarz, eseista Daniel Pennac* namawia, żeby na głos czytać nawet tym, co czytać potrafią. Zwyczajnie: tak długo, kiedy jeden chce słuchać, a inny - być lektorem. To przyjemne, a poza tym pomaga przyswoić lektury, które mało wprawny czytelnik odrzuci. Jednak zastanawiam się, co w przypadku tych książek z pokolenia rodziców i dziadków może być barierą nie do pokonania.

Mcz: Przy takich książkach, jeśli uda się przeczytać, choćby wspólnie, możemy uznać, że mieliśmy szczęście. Miałam szczęście przeczytać Tomkowi jeden tom "Doktora Dolittle". A problem często tkwi po prostu w przegadaniu. Jako czytający rodzic też odczuwam te dłużyzny i mimowolnie skracam, skracam, skracam, żeby nie utracić uwagi słuchacza, który nie przywykł do tylu ozdobników w tekście. Współczesne książki są szybkie, nie dają czasu do namysłu - jak Walliams czy Pratchett.

WN: Zgadzam się. Długa ekspozycja, niezrozumiałe, a, co gorsza, niezbyt istotne dla dziecka realia. Młodzieżówka też ma swój termin przydatności. Uwielbiałam „Winnetou”, dziś nie obraziłabym się za „nie chcę”. No i sama właśnie tak cięłam Nesbit.  

Mcz: Młodzieżówka to osobna historia. Czyta się Bahdaj, ale Ożogowska już nieco gorzej. "Pan Samochodzik" ma całe akapity surowych wtrętów historycznych, które już za naszych czasów były przyciężkie, a we współczesnych standardach są prawie nieakceptowalne.

WN:  Historia, sprawy społeczne, obyczajowe w książkach dziecięcych to newralgiczne punkty i pewnie na osobną rozmowę. Dwie różne rzeczy do zastanowienia: protekcjonalne podejście Maya, Loftinga czy naszego Sienkiewicza do „dzikich” oraz utopijne dziś realia wielkiej swobody wykreowane przez Bahdaja, Ożogowską, czy Niziurskiego. Jesper Juul pięknie pisze o tym totalnym osaczeniu dziecka przez dorosłych.

Mcz: Czy ja wiem. Tym sposobem moglibyśmy też skreślić całą literaturę antypedagogiczną. Przecież ona na swój sposób też jest utopią. A pajdokracja? Czy kiedykolwiek była możliwa, a mimo to uwodzi do dziś. Najbardziej jednak żałuję tych historii, które nie budzą kontrowersji obyczajowo-społecznych, a mimo to wychodzą już tylnymi drzwiami. Choćby Kern. Cudny Kern, który też miejscami już przynudza. "Ferdynand Wspaniały" przeszedł u nas tylko dzięki bajce muzycznej. "Proszę słonia" czytała nam znów Anna Seniuk. Rodzice/dziadkowie boją się nowości, ale często też po prostu im się nie podobają. Wtedy trudno przekonywać.

WN: Z Kernem to taka sprawa, że nam podszedł. Ale strach przed nowością to jest pułapka. Bo kto powinien być z książki zadowolony, dorosły czy dziecko?

Mcz: Najlepiej, jeśli obie strony. Ale książka musi małego czytelnika porwać. Inaczej nie spełnia swojej funkcji. Ostatnio przekonywałam moją ciocię, że baśnie Andersena dla nielubiącego czytać 4-latka to kiepski wybór. Upierała się, że koniecznie muszą być bajki - klasyka i już. Stanęło na "Bajkach Samograjkach" Brzechwy.

WN: Andersen jest bogaty, emocjonalnie skomplikowany, teksty bywają długie. Ja skrótów i amatorskich przeróbek nie cierpię niestety, więc radziłabym opowiedzieć baśń własnymi słowami albo zwyczajnie poczekać, aż dziecko dorośnie do pełnego tekstu literackiego. Jeśli o przekładach ingerujących w oryginał mowa, z tezami Elizy Pieciul-Karmińskiej się zgadzasz?

Mcz: Częściowo. Zgadzam się, że tłumaczenie nie powinno być uładzane na potrzeby dzieci, jednak już dostosowanie słownictwa do możliwości percepcyjnych dziecka ma znaczenie i jest w zasięgu tłumacza. Druga moja wątpliwość dotyczy kwestii kulturowych. Czy naprawdę Maryla musi się zwracać do Ani "Aniu Shirley", skoro po polsku jest to zwrot dalece nienaturalny? Beręsewicz udowadnia, że nie.

WN: Pytanie więc, jakie muszą zaistnieć warunki, żeby dziecko książki nie odrzuciło. Kiedy to nie ono ma ubogi słownik, ale książka jest już jak skansen. 

Mcz: Moim zdaniem to duża zaleta przekładu, że może dociągać, może uwspółcześniać język. Podobno w Szwecji nie czyta się już Astrid Lindgren, u nas przekład jeszcze się nie zestarzał. Z drugiej strony my już nie przywrócimy do życia Konopnickiej. A może w przekładzie na język obcy można by ją jeszcze uratować.

WN: Aż sięgnęłam znowu do tego naszego arcydzieła, czyli „Sierotki Marysi” :) składnia, słownictwo, realia – wszystko obce dziecku! I znów różnica między czytaniem na głos i samodzielnym. „Dzieci z Bullerbyn” na listach lektur nużą wielu szkolniaków. Czytane na głos –  zupełnie inna sprawa. Ukłonem w stronę dzieci młodszych są kolorowe ilustracje Magdy Kozieł-Nowak w edycji z ubiegłego roku. Ale my czytaliśmy niedawno "Karlssona z dachu" i faktycznie, musiałam poszukać nowszego przekładu, bo łapałam się na tym, że tłumaczę wtórnie z polskiego na współczesne...

Mcz: :) Mnie "Dzieci z Bullerbyn" nużyły już 30 lat temu. Szkolna trauma. A co do przekładów, trzeba szukać swoich. Choćby taka "Alicja w Krainie Czarów". Przeczytałam synowi w przekładzie Tabakowskiej, kiedy miał 5 lat. Był zachwycony. Ktoś powie, że nie zrozumiał. Oczywiście, że nie wszystko zrozumiał, ale słuchał z zapartym tchem. Miał już swój pierwszy pozytywny odbiór.

WN: Tak, trzeba szukać swego tekstu. Ale sama widzisz: trudno ustalić, co do niego trafiło, a co nie, z jakiego powodu trafiło - czy przystępności języka? Uważa się przecież, że to książka, hmmm, dla starszych?

Mcz: Oczywiście. Tak samo trudno ustalić, co gimnazjalista zrozumiał z "Pana Tadeusza". 😉 Nie mam jednak wrażenia, że przekład Tabakowskiej jest nadmiernie uproszczony. Po prostu podszedł. Mam mentalność biblisty. Daję odbiorcy prawo do odczytywania tekstu na różnych poziomach.

WN: Pewnie. To bogate podejście. Mam podobne - liczę, że jeśli coś zahaczy, to się później odezwie. Książki nie trzeba całej od razu zrozumieć. Rażą mnie za to rzeczy, których przekład nie zmieni: przestarzałe treści, krzywdzące stereotypy itp., jeśli pozostają bez komentarza.

Mcz: Masz na myśli rozmowę z dzieckiem o przeczytanej książce?

WN: Tak. Ale wiem, że dziecko nie zawsze chce. Dobrze, jeśli samo się zdziwi i zapyta. Ale przecież młode często absorbuje bezkrytycznie - pamiętam siebie 🙂.

Mcz: Hmm, mam nadzieję, że jednak nie całkiem bezkrytycznie. Wszystko zależy też od wieku, wychowania i dojrzałości do odkrywania konkretnego utworu i jego uwarunkowań. Moja córka, na ten moment jest bardzo krytyczna w kwestiach obyczajowych. Drażnią ją różne rzeczy i głośno o tym mówi.

WN: Super. Dobrze że krytyczna. Ale chodzi o Anię Shirley?

Mcz: Nie, raczej współczesną literaturę obyczajową.

WN: A co do "Pana Tadeusza" - wiele tekstów ze szkolnego kanonu lektur nie powstało dla dzieci czy młodzieży - na jakim poziomie zachwytu i zrozumienia mają do niego trafić? Bohater? Akcja? Język? Obyczaj? Problematyka?

Mcz: Wraca potrzeba dorosłego przewodnika. Kogoś kto wprowadzi w kontekst. Znowu trzeba dociągać czytelnika do książki.

WN:  Byle przewodnik nie załatwiał wszystkiego za dziecko. Mówiłaś, że książka musi porwać! Wierzę w to, że książki muszą być „własne”, przeżyte, odczute, przemyślane. A nie wyuczone. Nie można żyć cudzym zachwytem: rodziców, nauczycieli, krytyków. A czy próbujesz wracać do książek, które „nie zaskoczyły”?

Mcz: Wracam, ale czym starsze dzieci tym bardziej oporne w tym względzie. Chociaż bywają zaskakujące momenty jak ten sprzed chwili, kiedy Tomek sam odkurzył "Czerwone krzesło" Maleszki i przeczytał całe, a od trzech lat twierdził, że to nuda. Często też czekam. Na przykład z "Muminkami", na gotowość u najmłodszej. Obserwuję. Żeby przedwcześnie nie spalić. A Ty? Szukasz złotego środka między namolnym podtykaniem, a godzeniem się na wybory dziecka?

WN: Tak. Na pierwszym miejscu jest czytelnik i przyjemność z czytania, nad która się bardzo jednak trzęsę. Ale podtykanie... Dopóki można, staram się. Mam poczucie, że niezmiernie ważny jest ten etap, kiedy dziecko słucha. Wtedy można naprawdę dużo "sprzedać". Eksperymentować, dawać nowe jakości słowa i obrazu.

Mcz: U mnie Sadzonka bywa zaimpregnowana na moje propozycje. Lubi czytać w kółko to samo. Chociaż wczoraj na przykład sięgnęłam po "Filonka Bezogonka". Koty są teraz na fali. Bałam się, że nie zaiskrzy. To tekst z 1939 roku. Udało się. Włożyłyśmy zakładkę. To dobry znak. :) Najstarsza w jej wieku dawała się wciągnąć w różne rzeczy. Była bardziej otwarta, ale też oferta rynkowa była niewielka, więc więcej czytało się starych książek.
Wracamy do punktu wyjścia? Czyżby przeszkodą w sięganiu po książki stare, wysłużone, trącące myszką był łatwy dostęp do książek współczesnych, atrakcyjniejszych, pisanych przystępniejszym językiem? Gdzie leży złoty środek?

WN:  A czy równolegle nie powinniśmy zastanawiać się, jak na przestrzeni lat zmienił się dziecięcy czytelnik? Czy jego słownictwo jest uboższe? Możliwość skupienia na tekście mniejsza? Zosiu, i czy we wszystkim należy ufać dzieciom i temu „podoba się/nie podoba się”? Przecież obie jesteśmy recenzentkami. Zdarza się nam mocno książki krytykować, także poczytne.

Mcz: Ha, poruszasz aktualny dla mnie temat. Ostatnio pisałam recenzję "Złego kocurka" dla Rymsa. Nie wiedziałam jak wybrnąć z faktu, że Kocurek jest bardzo popularną serią wśród amerykańskich dzieciaków. Mnie nie podoba się ani poczucie humoru, ani estetyka książki. Najciekawsze, że moim dzieciom też się nie podobał. Zdecydowałam, że szczerze napiszę o tym w recenzji. Są hity książkowe, których popularności nie da się wyjaśnić prostym rozróżnieniem: dobra książka - zła książka.

WN: Leszczyński powiedział: najgorsza książka dzieciństwa to ta, co się podoba dorosłemu.

Mcz: Leszczyński zakłada, że dziecko to mały buntownik.

WN: To wspaniała rzecz - niewymuszone dziecięce „uwielbiam”. Ale są książki, które zwyczajnie ocenia się nisko...

 Mcz: Z drugiej strony przecież gust u dziecka też się kształtuje. Możemy założyć, że te rzesze fanów "Złego kocurka" szukają książki łatwej i przyjemnej, bo jest ona w zasięgu ich możliwości. Może nikt nie nauczył ich korzystania z książek ambitniejszych, ładniejszych, bardziej wymagających, śmieszniejszych.

WN: Czyli jednak wierzymy, że przyjemność czytania bywa płytsza, bardziej popowa, a może też być, tu prowokacja - wyrafinowana?

Mcz: Mam takie przeświadczenie, że to co w dziecko włożymy, to z niego wyjmiemy. Wysiłek, jaki wkładamy w kształtowanie gustu czytelniczego, poskutkuje tym, że jego późniejsze, osobiste wybory będą kontynuowały tę ścieżkę, na której je postawimy. Przyjemność subiektywnie będzie taka sama. Dziecko tego nie zauważy. Korzyści będą różne.

WN: I tu ze swą wiedzą i wrażliwością powinien stać dorosły. Szanujący dziecięce „nie chcę”, ale ze świadomością, że musi być ono poparte „spróbowałem”. Wyrozumiały wobec różnych rozkoszy, fastfoodowych i tych „głębokich”. 

Mcz: Otóż to. Bo nie ma nic złego w przeczytaniu głupiej książki. Dorośli też to robią. Mamy do tego prawo. Dorosły powinien jednak pomóc odszukać tę ścieżkę, która będzie dobra i jednocześnie przyjemna. A że czasem dziecko z niej zejdzie? To przecież ludzkie.

WN: Innymi słowy – jak najwięcej i różnorodnie. Gatunkowo i poza konwencją, banalnie i wyrafinowanie, tasiemcowo i zwięźle. Z entuzjazmem, szacunkiem i uwagą. 

Mcz: Książka musi zachwycić, wciągnąć, zaskoczyć, czasem rozczarować, zdenerwować, znudzić, wymęczyć. Zwłaszcza ta samodzielnie czytana, połknięta w jeden wieczór czy odrzucona w kąt. Czym większa różnorodność, tym lepiej wyrobiony gust i tym dojrzalszy czytelnik.
Mam wrażenie Alu, że kroi nam się temat na osobną rozmowę. Książki do samodzielnego czytania muszą spełniać zupełnie inne warunki niż te czytane wspólnie na głos. Do niedawna w Polsce zupełnie nie istniały, ostatnio jest ich coraz więcej. Dasz się namówić na kolejne wirtualne spotkanie?

WN: Pewnie! To fascynujący etap, w którym szkoła trochę się mija z tym, co robi rynek i sami rodzice. Ale sądzę, że ochów i achów będzie więcej niż marudzenia!

2/14/2017

Łauma


Łauma
Karol Kalinowski
Kultura Gniewu 2016

















fot. www.aloszak-szerokitrakt.blogspot.com


Kiedy Dorotka i jej rodzice przyjeżdżają w odwiedziny do podsuwalskiej wioski, nie spodziewają się, że zostaną tam na dłużej. Nie przypuszczają również, że zabicie zaskrońca spod kredensu pociągnie za sobą szereg niecodziennych wydarzeń, a w role głównych bohaterów wcielą się bałtyjsko-słowiańskie bóstwa. Kurke - bóg urodzaju, Ajtwar - duszek domowy, przebudzona z długiego letargu, pozbawiona rozumu Łauma i jej małżonek - bóg piorunów Perun są wbrew pozorom świetnym materiałem na miłosną, nieco odjechaną opowieść. A kiedy dodamy do tej wesołej gromadki szeptuchę babcię Rozalię i nieboszczyka dziadka Lucjana, ostatniego kapłana przymierza zawartego przed wiekami między Perunem a ludźmi, robi się naprawdę interesująco.


Karol Kalinowski czyni z "Łaumy" baśń na miarę współczesności. Mimo że główną rolę powierza małej dziewczynce z czerwoną kokardą, tworzy opowieść na tyle wszechstronną, że trafia z nią do czytelnika w każdym wieku. Angażuje do swojego komiksu nie tylko mitologię północno-wschodnich rejonów Polski, ale cały potencjał języka, krajobrazu i obyczajów. Scenariusz komiksu sprawia wrażenie bardzo dogłębnie przemyślanej całości, okraszonej dowcipnymi aluzjami do współczesnych obyczajów, stereotypów i przywar, z akcentem położonym na różnice między "miastowymi" a lokalsami. Kalinowski, korzystając ze swych suwalskich korzeni, bez żenady czerpie z tego co jest mu najbliższe i świetnie na tym wychodzi. Swój specyficzny lekko baśniowy klimat "Łauma" zawdzięcza również doskonałym kadrom, które przesycone są atmosferą tajemniczości, ale też lekkością zaangażowanej do scenografii lokalnej przyrody. Najbardziej jednak jestem wdzięczna autorowi za język, który świetnie balansuje pomiędzy literackim wysublimowaniem a nieprzegadaniem. Kalinowski podchodzi do tekstu z odpowiedzialnością za słowo, ale i z należytym dystansem. Na dowód tego oddaje głos uroczej postaci Komisarza Bogumiła - posługującego się n i e z w y k l e bogatą gwarą.

Bardzo cenię w "Łaumie" bezpretensjonalne zakotwiczenie fabuły w lokalnej kulturze i odkrycie przed czytelnikami nieco zapomnianych, bałtyjskich korzeni tych rejonów Polski. Komiks Kalinowskiego jest jednocześnie komentatorem współczesnych czasów, głosem z przeszłości i mentorem międzypokoleniowego dialogu, dla młodszych czytelników wspaniałą baśnią o poszukiwaniu szczęścia, dla dorosłych dowodem na to, że zawsze warto zaczynać od nowa.



1/30/2017

Wiktorio, I love you


Wiktorio, I love you
Maja Hjertzell
il. Anna Nilsson
tł. Marta Wallin
Zakamarki 2016











W małym szwedzkim miasteczku życie płynie spokojnym, prowincjonalnym rytmem. Ogłoszenie o zaginionym kocie wydaje się wyznaczać absolutny szczyt wyjątkowości. Za drzwiami mieszkań bloku, w którym mieszka Linn codzienność również toczy się swoim utartym torem. Zdziwaczała Runa bezustannie snuje intrygi i szuka wrogów. Mama Linn nie szczędzi wysiłków by uszczęśliwić swoją córkę i pokryć wyrzuty sumienia, że nie udaje im się nawiązać wystarczająco bliskiej relacji. Wszystko wydaje się mieć swój cel i z góry przewidziany scenariusz. Do czasu.

Niespieszna narracja powieści ma swój niezaprzeczalny urok. Kiedy do miasteczka przybywa Wiktoria swym tajemniczym książkobusem, świat nie przyspiesza nagle, a jedynie zmienia swój jednostajny rytm. Pierwszoosobowa narracja głównej bohaterki niesie czytelników przez kolejne wydarzenia, pokazując małe, z pozoru niewiele znaczące metamorfozy. Nielubiane koleżanki, nowy przyjaciel, relacja z mamą, a w końcu nawet Runa mają swój udział w tych zmianach.

Czytelnik ma odnieść wrażenie, że to Wiktoria, niebieski ptak, kobieta renesansu, wzór optymizmu i życiowej zaradności jest motorem tych zmian. Tymczasem fabuła ostatecznie wskazuje, że jej udział to zaledwie iskra, która rozpala długi lont wydarzeń.

Autorka nie sili się na powieść przełomową, zaskakującą czy burzącą stereotypy. Bierze na warsztat tematy dość oklepane, jednak podejmuje je w sposób odważny, wyrazisty i dla młodego czytelnika z pewnością dość świeży. Otwarcie mówi o relacjach, które z łatwością można przełożyć na osobiste doświadczenia. Linn jako narrator pierwszoosobowy jest niezwykle dojrzałym i wnikliwym obserwatorem. Ma w sobie również wszystkie te cechy, które sprawiają, że budzi sympatię jako bohaterka: szczerość, autentyczność i bezpretensjonalność. To taki typ postaci, której z radością kibicuje się przez całą książkę, bez poczucia wyobcowania czy też odseparowania od jej problemów.

Powieść jak klamra spina wątek zaginięcia kota. Ten sprytny zabieg zgrabnie podkreśla przemianę jaka zachodzi w trakcie trwania powieści. Kot wraca do całkiem innego domu. Można mieć nadzieję, że pozostanie w nim na dłużej.

"Wiktorio, I love you" wizualnie bardzo pozytywnie wyróżnia staranny i przyjemny dla oka layout. Szlachetny, płócienny grzbiet dodaje ponadczasowej klasy bardzo nowoczesnej szacie graficznej.

1/21/2017

Książkowe babcie i dziadkowie




Dam sobie głowę uciąć, że nie zdołaliśmy wybrać z domowych półek wszystkich książek o babciach i dziadkach. Przesympatyczna historia o trudnej starości: "Ninka. Dziadku, chodź!" Karoliny Lijklemy została na działce. Sadzonka  zawsze daje się porwać czarowi "Ninek", bo wyobraźnia w niewytłumaczalny sposób miesza się tam z rzeczywistością. W pamięci mamy też "Świat według dziadka" Staneckiej, inspirowany osobistymi wspomnieniami autorki.

Na chustę trafił za to cały przekrój naszej dziecięcej biblioteczki. Najdłużej jest z nami, książka o babci, która połknęła muchę ("There Was an Old Lady who Swallowed a Fly"), jest to jednocześnie rymowanka z długą brodą, znana powszechnie wśród anglojęzycznych dzieci. Egzemplarz, który widzicie uwielbiamy za dziury, w których znikają kolejne zwierzęta i za płytę z piosenką.

Kartonowa "Rzepka" Tuwima w opracowaniu graficznym Ewy Kozyry-Pawlak towarzyszyła Tomkowi od pierwszych miesięcy życia. Niezbyt staranna od strony typograficznej, urzeka charakterystycznymi tekstylnymi wycinankami. Raz na jakiś czas widuję ją jeszcze na wyprzedażowych stosach.

W ślad za nią "Kurczę blade" Chotomskiej, również ulubiona kartonówka Tomka. Ciągle zachwyca mnie ponadczasowy layout projektu Lutczyna. Książka swoją premierę miała w latach 80. Podobno marny peerelowski papier nie odbił się negatywnie na intensywości kolorów. Nowe, trwałe, dwujęzyczne wydanie, już nie na cienkim kredowym papierze, gwarantuje książce kolejne lata popularności.

"Babcia robi na drutach" (Uri Orlev) - znakomita, metaforyczna opowieść o akceptacji, zrozumieniu i szukaniu bezpieczeństwa powołuje do życia postać silnej, zdeterminowanej babci, która swoje wnuki dzierga starannie na drutach. Groteskowe, z pozoru niedbałe ilustracje Marty Ignerskiej doskonale oddają nastrój zagrożenia i niepewności, który towarzyszy tej niełatwej lekturze.

"Czy umiesz gwizdać Joanno?" garściami czerpie ze skandynawskiego naturalizmu. Ulf Stark znany jest z tego, że nie owija w bawełnę. Książka o poszukiwaniu bliskości, byciu razem i odchodzeniu - takiemu na zawsze.

 Nowością pachnie u nas "Łauma" Karola Kalinowskiego. Drugie wydanie komiksu pojawiło się tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Babcia - wiejska szeptucha z suwalszczyzny - to dość niecodzienny przypadek literackiej babci. Komiks wyróżnia się dobrze przemyślaną, oryginalną fabułą i doskonałym językiem.

Wyciągnęliśmy też na światło dzienne "A Squash and a Squeeze", historyjkę stworzoną przez Julię Donaldson, autorkę "Gruffala". Opowiadanie nawiązuje do tradycyjnej żydowskiej bajki, o kobiecie, która skarży się, że ma za mały dom i za namową mędrca, paradoksalnie żeby poprawić swój komfort, zaprasza do domu przeróżne zwierzęta. Finał pewnie większość z nas już zna. Zapewniam, że dla dzieci będzie on sporym zaskoczeniem.

Zbliżone wyliczankowym charakterem "Co?!" Kate Lum spodoba się wszystkim nieśpiochom. Pewnie mniej ucieszą się zdeterminowane do położenia wnuka do łóżka babcie.

Ostatnia w zestawieniu, "Babcia rabuś" wzbudziła swego czasu sporo kontrowersji, według mnie zupełnie niesłusznie, będąc posądzaną o bazowanie jedynie na prostackim dowcipie rodem z chłopięcej szatni. Warto przeczytać, żeby przekonać się, że nie w tym rzecz. Świetna książka do zakopywania międzypokoleniowych luk. Podobną funkcję spełnia najnowsza książka Walliamsa - "Wielka ucieczka dziadka" - wzruszająca, dowcipna i trzymająca w napięciu.

Miłego świętowania!

Ps. Niechcący umknęła mi najmniejsza formatem, "Babcia na jabłoni" - zwiastun poczytnej serii Wydawnictwa Dwie Siostry - Mistrzowie Ilustracji. Grafiki do polskiego wydania tej austriackiej powieści wykonał w latach 60. Mirosław Pokora. Uwielbiamy scenę przejażdżki samochodem z automatycznym podajnikiem malinowego soku. Mniam!

1/16/2017

Tymek i Mistrz


Tymek i Mistrz
Rafał Skarżycki & Tomasz Leśniak
Kultura Gniewu 2016
















Recenzję "Tymka i Mistrza" odkładałam na święte nigdy, szczerze onieśmielona zadaniem z jakim muszę się zmierzyć. W grudniu wyszedł drugi tom i poczułam dla odmiany totalnie zawstydzenie, że nadal nie znalazłam w sobie dosyć odwagi. Pora wziąć się w garść, pomyślałam i zaczęłam na nowo kartkować dwa atrakcyjnie prezentujące się tomiki od Kultury Gniewu.

"Tymek i Mistrz" swoją faktyczną premierę miał kilkanaście lat temu na łamach "Komiksowa". Krótkie historyjki ukazywały się tam przez dwa lata. Chwilę później, w formie zeszytów, zaczął pojawiać się za sprawą wydawnictwa Egmont. Rezolutny Tymek i ekscentryczny Mistrz zdobyli serca czytelników w różnym wieku i walnie przyczynili się do rozkwitu popularności swoich twórców - Tomka Leśniaka i Rafała Skarżyckiego.

Siłą komiksu są przede wszystkim świetnie wykreowane postacie i atrakcyjne przygody. Autorzy dokonali niemożliwego, w krótkich kilkunastookienkowych odcinkach upychając naprawdę niebanalne historie. Nie sposób odmówić im też inteligentnego, niewymuszonego poczucia humoru. Komiks skrzy się od zaskakujących gier słownych, poczynając od nieoczywistych dwuznaczności, poprzez szukanie inspiracji w przysłowiach, na idiomach kończąc. Mam wrażenia jednak, że tym co istotnie wyróżnia "Tymka i Mistrza" na tle innych komiksów dla dzieci jest wspięcie się na wyższy poziom narracji, który bez obaw nazwałabym metafikcją. Metafikcja to taki rodzaj budowania fabuły, który zaciera różnicę między światem przedstawionym a rzeczywistością. Skarżycki i Leśniak robią to na przeróżne sposoby. Przede wszystkim wykorzystują do tego celu samą architekturę komiksu. Bohaterowie rozmawiają ze sobą przez kadry, odnoszą się do scen z innych okienek i przeskakują między nimi, udowadniając, że w istocie wiedzą i widzą znacznie więcej niż uprawnia ich do tego status komiksowej postaci. Ale autorzy wykorzystują również samą narrację. Tymek i Mistrz niejednokrotnie pokazują, że są świadomi bycia wytworem fikcji i poza protokołem przejmują stery jej budowania. Tym samym wprowadzają autorów w charakterystyczny dla metafikcji niepewny status, gdy ich własne dzieło, na krótki moment, wymyka im się spod kontroli. Kontekst sytuacyjny komiksu również wydaje się bardzo chwiejny, co potęguje napięcie i wprowadza element zaskoczenia. Bohaterowie przemieszczają się w czasie i przestrzeni, posługują się magią i czytają w myślach. Ich otoczenie przypomina zakrzywioną rzeczywistość, gdzie nagłe pojawienie się przedmiotów spoza spójnie wykreowanego świata, jest możliwe i po pewnym czasie przestaje budzić początkowe zaskoczenie. W efekcie światy zaczynają się dublować i przenikać, a obserwowanie relacji, jakie między nimi zachodzą, staje się kolejną czytelniczą przyjemnością.

Od pierwszego kontaktu z "Tymkiem i Mistrzem" nie opuszcza mnie przekonanie, że Skarżycki i Leśniak są prawowitymi kontynuatorami twórczości Tadeusza Baranowskiego, który przed laty jako pierwszy i z równą swobodą zaproponował najmłodszym czytelnikom zabawę komiksem, w którym fikcja jest samoświadoma.  Radość  i satysfakcja z jaką łamią komiksowe reguły, by pokazać rzeczywiste możliwości komiksu jako medium, przebija z każdego odcinka i udziela się wdzięcznym czytelnikom. "Tymek i Mistrz" to komiks, który się nie nudzi, do którego warto i chce się wracać.







12/27/2016

Noah ucieka


Noah ucieka
John Boyne
il. Oliver Jeffers
Zielona Sowa 2016













Ledwie kilka tygodni temu pożegnałam się z "Paksem" Pennypacker, a zaraz w ręce wpadła mi kolejna książka o małym uciekinierze. Mimo że "Noah ucieka" również zapowiada się na książkę drogi, w toku lektury okazuje się, że trudno ją posądzić o takie ambicje. Jednak aby podróż była owocna, przecież wcale nie musi być długa.

Jeśli lubicie książki, które mozolną lekturę nagradzają błyskotliwym zakończeniem, taki właśnie jest "Noah". Tytułowy bohater nie przyciąga uwagi zgrabnie zarysowanym typem postaci, a punkt wyjścia historii nie zdradza zbyt wiele intrygujących informacji z tła wydarzeń. Na początek nie dostajemy zatem zbyt wiele. Główną atrakcją świata przedstawionego stają się niewiarygodne zdarzenia z pogranicza realizmu magicznego, które powoli sączą się do historii, przygotowując czytelnika na niezwykłe spotkanie w baśniowym sklepie z zabawkami. W tej scenerii, jakby żywcem wyjętej z Alicji w Krainie Czarów, rodzi się znajomość i nawiązuje rozmowa, ważna i brzemienna w skutkach.

Struktura książki, rytmiczna i uporządkowana, co i rusz ucieka w retrospekcję, raz ukazując historie z życia chłopca, to znów właściciela tajemniczego sklepiku. Dla mniej wprawionego czytelnika fabuła może okazać się nużąca. Boyne ryzykuje, że czytelnik nie doczeka nagrody w postaci zaskakującego finału, spinającego w całość poszczególne opowiastki z życia bohaterów. Przez większą część książki nie wiemy bowiem dlaczego Noah ucieka i kim jest ekscentryczny starzec, który nigdy nie miał mamy i umiał biegać najszybciej na świecie. Poznanie zakończenia przewartościowuje całą historię i skłania do przyjrzenia jej się od nowa, w zupełnie inny, świeży sposób.

Boyne chwyta się intrygującego, ale jednocześnie trudnego zadania. "Noah ucieka" okazuje się być sequelem historii, która dla większości czytelników jest wręcz kanoniczna. Ryzyko, które ponosi, zwraca mu się z nawiązką. Nie tylko pisze znakomitą książkę, ale również z sukcesem odświeża tradycyjny, utrwalony w świadomości topos.

"Nie proś o więcej niż otrzymałeś" - mówi starzec do Noah, które to zdanie stanowi prawdopodobnie główne przesłanie książki, a mnie każe podejrzewać, że być może zbieżność imion z archetypicznym budowniczym arki nie jest przypadkowa. Wchodzę tym samym na kolejny poziom odniesień kulturowych. Charakteryzująca biblijnego Noego pokora i ufność, a także samo znaczenie imienia - "przynoszący spokój" - każą głębiej szukać odniesień, którymi książka Boyne'a naszpikowana jest po krawędź kartki.

Mimo wymagającej wiele uwagi narracji, "Noah ucieka" jest bardzo lekki i subtelny w sposobie przekazania przesłania. Mentorski ton, Boyne z sukcesem zastąpił wymownym zakończeniem, które obywa się bez dodatkowego komentarza.


12/20/2016

Boże Narodzenie 2016


19 książek bez których zima nie byłaby zimą a Święta Świętami złożyło się na naszą książkową choinkę. Uwierzcie, że gdy rozłożyliśmy wszystkie na podłodze, drzewko było naprawdę imponujących rozmiarów. Może nawet większe od naszej żywej choinki, która jeszcze cierpliwie czeka na którymś z pobliskich iglastych straganów. I nie chodzi o to, że musicie mieć dokładnie te tytuły, żeby dopełnić świątecznego nastroju. Znajdźcie 19 własnych zimowo-świątecznych książek, a może 25 lub 40, ewentualnie tylko tę jedną i cieszcie się radosnym, adwentowym oczekiwaniem. Niech Święta przyniosą Wam radość, pokój oraz dużo czasu na czytanie.


Wanda Chotomska, "Dziesięć bałwanków"
Tove Jansson, "Zima Muminków"
Małgorzata Musierowicz, "Noelka"
Lucy Cousins, "Maisy's Snowy Christmas Eve"
Julia Donaldson, "Stick Man"
Zofia Stanecka, "Basia i Boże Narodzenie"
Astrid Lindgren, "Boże Narodzenie w Bullerbyn"
India Desjardins, "Wigilia Małgorzaty"
Raymond Briggs, "The Snowman"
Jean-Luc Fromental, "365 pingwinów"
Michael Bond, "Paddington i świąteczna niespodzianka"
Lotta Olsson, "Wierzcie w mikołaja"
Sven Nordqvist, "Gość na Boże Narodzenie"
Markus Majaluoma, "Tato, kiedy przyjdzie Święty Mikołaj?"
Jujja Wieslander, "Wigilia Mamy Mu i Pana Wrony"
Elsa Beskow, "Zimowa wyprawa Ollego"
Nick Butterworth, "Mroźna noc"
Sven Nordqvist, "Niezwykły Święty Mikołaj"
opr. zbior., "Moja pierwsza biblia"


12/14/2016

Chichotnik


Chichotnik, czyli księga śmiechu i uśmiechu
wybór: Barbara Gawryluk
il. Elżbieta Wasiuczyńska, Dorota Nowacka
Wydawnictwo Literackie 2016















Powiało świeżością na półce z poezją dla dzieci. Obudziła się nadzieja. A przecież nie od wczoraj zgrzyt zębów na widok oprawy graficznej psuje przyjemność czytania wierszy. Nie od wczoraj obiecuję sobie, że będziemy czytać więcej, a potem z zażenowaniem odkładam na bok kolejny napotkany zbiorek. "Chichotnik" daje nadzieję, że coś się zmieni na lepsze. Zaskakujące, bo ten promyk nadchodzi z dość nieoczekiwanej strony, mając na uwadze, że Wydawnictwo Literackie nie jest oficyną kojarzącą się wprost z literaturą dla dzieci. Być może to zaledwie przedświąteczny lep prezentowy, nęcący nazwiskami znanych i lubianych, ale jakże przyjemny i krzepiący.

Mimo bardzo wyszukanej wizualnej oprawy, "Chichotnik" jest książką przystępną, nie tworzącą niepotrzebnych barier. Duet Wasiuczyńska - Nowacka wykonał doskonałą robotę, oferując oryginalne, pomysłowe, świetnie wystylizowane ilustracje, perfekcyjnie skomponowane z tekstem wierszy. Nie ma w nich miejsca na przesadę czy manierę. Elżbieta Wasiuczyńska pokazuje nowe, intrygujące, papierowe oblicze, które nie poddaje się banalności i schematyzmowi, a jednocześnie kusi dobrze znanymi motywami. Za jej przyczyną papier nabiera trójwymiaru i wychodzi ze stron pod postacią przestrzennych instalacji, które sfotografowane nadal bezbłędnie imitują autentyczne modele.

W tym lukrze stosunkowo najsłabiej wypada sam temat przewodni zbioru. Jak się można domyśleć, kluczem jest tu humor, rozumiany jednak tak szeroko, że czasem naprawdę z trudem dostrzegam jego wyraźny zarys. Nie jest to bynajmniej satyra, jak można by wnioskować z tytułu. Humor, który tu spotykamy, jest dość powszechnie reprezentowany w większości poetyckich utworów dla najmłodszych. Wydaje się, że nie stanowi jako takiego wyróżnika, że autorka stosuje go wyłącznie jako sprytny wytrych, chroniący przed banalnym i nic nie mówiącym tytułem "Wiersze dla dzieci". Zresztą to zarzut nie tylko do warstwy tekstowej. Strona graficzna również bez specjalnego zaangażowania odnosi się do tytułu zbioru.

Barbara Gawryluk miała ponadto dość ambitny plan usatysfakcjonowania każdego czytelnika i umieszczenia w książce zarówno wierszy opatrzonych jak i zupełnie nieznanych. Mam silne wrażenie przypadkowości, która towarzyszy doborowi utworów, ale w sumie można się tego spodziewać po antologii, która gromadzi twórców tak różnorodnych. Od Fredra do Frączek mija przecież dwieście lat! "Chichotnik", mimo pewnych niedociągnięć, ostatecznie broni się jako zbiorek poetycki, dzięki wysmakowanym ilustracjom i plejadzie znanych pisarzy. Bezsprzecznie czuję jednak spory niedosyt i oczami wyobraźni widzę całą serię podobnych chichotników, podróżników, rzeczowników, miastowników a nawet limeryków czy innych wyliczanek, byle w równie kunsztownej oprawie graficznej.








Ilustracje pochodzą ze strony internetowej wydawcy.