12/27/2014

Wigilia Małgorzaty

 Wigilia Małgorzaty
India Desjardins
il. Pascal Blanchet
Wydawnictwo Dwie Siostry 2014
Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie mogę zgodzić się z etykietą nieszczęśliwej samotności, która w kolejnych blogowych recenzjach przypinana jest Małgorzacie jak niefortunna łatka. Wszystkimi porami wsiąka w nasz świat wszędobylska ciekawość. Jesteśmy podpięci do krótkiej smyczy komórki, mamy profil tu i tam, nawet nie próbujemy się schować. Małgorzata sama wybiera swoją samotność. Jej dom zamknięty w śniegowej kuli otwiera się na tyle, na ile sama bohaterka będzie tego chciała. Jest panem swojego małego świata. Tworzy swoje rytuały, możliwie skutecznie zabezpiecza przed potencjalnymi zagrożeniami, troszczy o najbliższych. Jej życie właśnie się spełnia. Jego kres jest już gdzieś za progiem. Może śmierć właśnie zagląda przez szybkę szklanej kuli? Małgorzata wygląda jej jak każdy, kto spodziewa się gościa. Nie snuje planów, nie nadrabia zaległości, nie szarpie się życiem i nie kłóci. Daje sobie komfort bycia sobą w swoim bezpiecznym domu.

Niespodziewane zetknięcie z nieznajomymi, których awaria samochodu przypadkowo wyrzuca pod domem Małgorzaty, w oczywisty sposób burzy jej spokój, powoduje niepewność, strach, przerażenie. Dotyka ją jak każdego z nas, którzy w trudnej sytuacji bijemy się z myślami, jak postąpić. Małgorzata wychodzi ostrożnie ze swojej kuli. Z punktu widzenia czytelników wychodzi jednak poniewczasie. Kiedy z tacą w rękach pojawia się na parkingu, widzi już tylko oddalające się światła pojazdu ciągniętego na holu. Mimo to przeżywa swoją małą satysfakcję, a być może nawet z ulgą wypuszcza powietrze. Jej sukces mierzy się małymi kroczkami. Jest nim samo wyjście poza swój świat. Moment niedoszłego spotkania nie jest aż tak istotny.

Ostatnie zdanie książki niezbyt trafnie puentuje wysublimowaną fabułę książki. Oślepia, nie daje oddechu, nachalnie nasuwa interpretację. "Tak bardzo bała się śmierci, że w końcu zaczęła bać się życia". Czytając je, chcę stanąć w obronie Małgorzaty. Powiedzieć, że jej styl życia to nie ucieczka. Że trzeba mieć odwagę, żeby zamknąć się w szklanej kuli, kochać ją i czuć się w niej dobrze.

Historia Małgorzaty w istocie nie przynosi żadnej znaczącej puenty. Bez ostatniego zdania jej otwarte przesłanie nie straciłoby nic ze swojej uniwersalności. W studium tej postaci, każdy, w ten czy inny sposób, może przejrzeć się jak w lustrze. To chyba jej największa zaleta.




12/24/2014

Zanim zaświeci...


Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia, w nowym roku samych dobrych chwil nie tylko z książką oraz takiej biblioteczki, żeby nawet Mikołaj zatrzymał się z wrażenia.

Mała czcionka wraz z resztą zaczytanej ekipy

12/18/2014

Father Christmas Needs a Wee


Father Christmas Needs a Wee
Nicholas Allan
Red Fox 2010 (Random House Group)











Kolejna odsłona w kuposikowym plebiscycie na najbardziej odjechaną książkę fizjologiczną. Gdzie Babcia Rabuś czy inny królik bądź krecik nie może, tam Świętego Mikołaja pośle. W sensie dosłownym pośle go do toalety, bowiem do żadnych kompromitujących scen tu nie dochodzi, ale i tak Sadzonka na widok Świętego jak pies Pawłowa stwierdza: "Kołaj ce siusiu".

"Father Christmas Needs a Wee" jest mimo wszystko dość subtelną historią o tym, dlaczego Świętego Mikołaja tak trudno spotkać osobiście i dlaczego sanie zaprzężone w renifery tak szybko mkną po niebie. Mikołaj pędzi do domu, bo chce mu się siusiu. I choć wszystko co dzieje się na koniec, schowane jest za drzwiami z napisem "Private", to i tak zaciśnięte kolana wzbudzają niekontrolowany chichot u młodszych czytelników.

Książka przez wydawcę określana jest terminem "counting book", czyli książka do nauki liczenia. Można policzyć ile szklanek napojów wypił Mikołaj, odwiedzając kolejne domy, ile zostawił prezentów i jakie. Tyle że tak naprawdę nadal nie wiem, co w tej książce jest jej celem a co pretekstem?

Czytamy zaciskając nogi razem z Mikołajem. Sadzonce temat siusiania nadal jest bliski, a Mikołaj to zupełnie nowe odkrycie. Zeszłoroczne Święta Bożego Narodzenia były tak dawno temu... Tomek też stoi w kolejce do domowego egzemplarza. Już drobi nóżkami, żeby pokazać go na przedświątecznej lekcji angielskiego. Spodziewam się, że koledzy będą niemniej zachwyceni niż Sadzonka.

"Oh, Happy Christmas!"









12/12/2014

Lussekatter, czyli przysmaki św. Łucji

Macie ochotę na bułeczkowe szaleństwo w poranek św. Łucji? Poniżej nasz domowy przepis na Lussekatter. Jak dobrze, że jutro sobota! Poranne pieczenie będzie można zacząć chwilę później niż w ubiegłych latach. Zatem do dzieła! I do zobaczenia przy porannej kawie z bułeczkami. Nasza domowa św. Łucja już szykuje wieniec.

Przepis na szafranowe bułeczki (ok. 30 sztuk)


650 ml mleka
niezbyt czubatą łyżeczkę nitek szafranu (to właśnie jemu bułeczki zawdzięczają swój złotawy kolor)
30 dag świeżych drożdży
150 dag roztopionego masła
1 kg pszennej mąki
2 płaskie łyżeczki kardamonu
8 łyżek cukru
łyżeczkę soli
2 jajka
duże rodzynki i roztrzepane jajko z odrobiną mleka do posmarowania bułek


1. Wieczorem poprzedniego dnia zagotować mleko z szafranem.
2. Przygotować rozczyn z drożdży, odrobiny mleka, łyżki mąki i cukru.
3. Kiedy mleko przestygnie, dodać roztrzepane jajko, masło i cukier.
4. Mąkę, sól i kardamon oraz mleko i rozczyn drożdżowy zagnieść (mikserem) dosyć długo, aż ciasto będzie gładkie i lśniące. Pod koniec dodać jeszcze troszeczkę mąki, aby zbytnio się nie kleiło. Następnie odstawić do lodówki na noc, nie pozwalając mu zbyt szybko wyrosnąć.
5. Pobudka. Włączyć piekarnik, żeby nagrzał się do temperatury 180˚C. W tym czasie roztrzepać sparzone już poprzedniego wieczoru jajko z mlekiem i wyjąć ciasto z lodówki.
6. Po krótkim wyrobieniu podzielić ciasto na niewielkie kawałki, uformować wałeczki długości ok. 40 cm, grube na jeden palec. Następnie wykręcając je równocześnie w przeciwne strony z obu końców uformować charakterystyczne esowate bułeczki. Odłożyć na blachę do napuszenia.
7. Przygotowanie kolejnej blachy (12 bułeczek) zajmuje ok. pół godziny, czyli dokładnie tyle, ile potrzebują poprzednio przygotowane bułeczki aby „dojść”. 
8. Powbijać w sam środek zwojów (po dwie rodzynki na bułeczkę) i wysmarować roztrzepanym jajkiem.
9. Włożyć do piekarnika na ok. 20 minut.
10. Gotowe porcje odłożyć na kratce do wystudzenia. 
11. Czas przygotować kawę  (tego dnia kawę piją wszyscy bez wyjątku! :)) i ruszyć ze św. Łucją do sypialni domowników. 

Smacznego!

Mała książka o gwarze warszawskiej


 Mała książka o gwarze warszawskiej
 Maria "Mroux" Bulikowska
 Wydawnictwo Babaryba 2013










Chociaż mała, to nawet warszawiaka może zaskoczyć. Tego nieletniego zwłaszcza. Gwara w słowniku przeciętnego dziecka jest dzisiaj zwykle zaledwie małą szufladką, skrywającą słowa szczególnie hołubione przez członków rodziny, które mimo upływu czasu nie odchodzą w niepamięć. Przeglądając krótki katalog określeń, zgromadzonych przez autorkę, rozpoznaję część, ale nie jako te typowo warszawskie.
Nikt mi nigdy nie mówił, że cierpiarz, na którego mój tata zwyczajowo narzekał podczas jazdy po mieście, to stołeczne określenie taksówkarza, a kiecka Krystyny Loski, którą skrytykowała moja mama, to typowo warszawskie określenie sukienki. Tomka dziwią prawie wszystkie słowa. Nie używamy ich na co dzień nie dlatego, że nie pielęgnujemy rodzimej gwary. Po prostu jej nie znamy.

"Mała książka o gwarze warszawskiej" pewnie nie wydobędzie warszawskiej gwary z nieprzystępnych zakamarków starego Czerniakowa czy praskich podwórek, jednak z pewnością jest pozycją, do której zajrzeć warto a nawet należy. Pokazuje Warszawę jakiej już nie ma: pełną cwaniaków w przekrzywionych kaszkietach zajadających garmażeryjne wyroby przy akompaniamencie lokalnej orkiestry.
Zaskakująca formuła książki-kolorowanki to odważny projekt, który zachęca do poświęcenia jej chwilę dłużej niż trwa lektura. Zresztą nawet bez kolorowania, wypada przeczytać ją przynajmniej dwa razy, choćby po to żeby oswoić się z gwarowym "li" (liście - lyście) czy "ke" (sukienkę -sukienkie). A potem można już samemu zamieniać i kombinować, szadzić (mówić cz i sz zamiasz c i s), zaciągać.

Jaki jest los gwar regionalnych? Czy jest jeszcze na nie miejsce w naszym zunifikowanym języku? Jak pogodzić ich specyfikę z wymogami poprawnościowymi języka ogólnopolskiego? Mam takie małe zboczenie, które polega na uważnym wsłuchiwaniu się w melodię głosu moich rozmówców, radiowych gości, telewizyjnych gadających głów. Z lubością odnajduję cechy, które świadczą o ich pochodzeniu. Czasem wystarczy głoska, innym razem jedno słowo. Bywam niestety nietolerancyjnym słuchaczem. Mierzi mnie wymowa końcówki -om zamiast -ą. Cieszy za to niepomiernie małopolskie wychodzenie "na pole". A będąc w Krakowie, zawsze pilnuję, żeby nie narazić się na  nieprzychylny komentarz ze strony sprzedawczyni, nieopatrznie prosząc o kajzerkę.