Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyka. Pokaż wszystkie posty

7/07/2020

Był sobie dwa razy Baron Lamberto


Był sobie dwa razy Baron Lamberto, czyli tajemnice wyspy San Giulio, il. Ewa Poklewska-Koziełło, tł. Jarosław Mikołajewski, Muchomor 2020 (wydanie II).

Twórczość Rodariego znana jest w Polsce od lat. Polskie przekłady ukazywały się zwykle chwilę po ich włoskich premierach. Aktywny i przekonany do idei, włoski komunista Rodari zyskał przychylność polskich cenzorów lat 50. i 60. Jednak "Był sobie dwa razy Baron Lamberto" dotarł do naszych czytelników dopiero w 2004 roku, za sprawą debiutującego chwilę wcześniej wydawnictwa Muchomor.

Jeśli wierzyć baśniom, zwykle ich bohaterowie "byli sobie raz", tak często zaczynają się tradycyjne utwory o prostej konstrukcji, rozgrywające się w bliżej nieokreślonym miejscu i czasie. A co jeśli komuś zdarzyło się "być dwa razy"? Gianni Rodari przywołuje znany baśniowy motyw, żeby z pełną premedytacją zabawić się nim na oczach czytelników. Ten tytuł to ostrzeżenie. Ta absurdalna, a wręcz groteskowa historia nie ma nic wspólnego z typowym konfliktem dobra i zła. Skądinąd trudno się tu nawet doszukiwać jednoznacznie pozytywnych i negatywnych postaci. Rodari, u schyłku swojego życia, bohaterem książki uczynił starca-milionera, właściciela dwudziestu czterech banków, cierpiącego na dwadzieścia cztery choroby, który w poczuciu bezsilności, za radą egipskiego fakira, sięga po nietypowy sposób osiągnięcia nieśmiertelności. Zatrudnia grupę osób, które codziennie i bez ustanku powtarzają jego imię, doprowadzając do tego, że Baron Lamberto zaczyna młodnieć.

Rodari akcję książki umieszcza w autentycznym miejscu (zdjęcie powyżej), w tle pokazując typową atmosferę małego włoskiego miasteczka. Pikanterii całej historii dodaje wątek dwudziestu czterech bandytów, którzy siłą próbują przejąć majątek barona i negocjujących z nimi dwudziestu czterech bankierów oraz postać siostrzeńca Ottavia, oczekującego (bynajmniej nie biernie) na śmierć bogatego wuja. Barwne przepychanki z towarzyszeniem lokalnych paparazzi i ciekawskich mieszkańców Orty przypominają włoskie filmy gangsteskie z minionego wieku. Egocentryczny i bierny Baron Lamberto, żyjący w dostatku na prywatnej wyspie, to dla Rodariego świetna okazja by wytknąć uprzywilejowaną pozycję arystokratycznych rodów i bezrefleksyjne utrwalanie własnej pozycji. Czytelnik targany niepohamowaną fantazją autora co i raz próbuje szukać głębszych motywacji bohaterów, wciąż jednak potyka się o niskie pragnienia i nieistotne konflikty. I mimo że Lamberto ostatecznie faktycznie "był sobie dwa razy", autor zdaje się nie pochwalać tego chwilowego zwycięstwa. Oddaje zakończenie walkowerem, zachęcając czytelników, żeby na własną rękę dopisali historię.

Absurdalność tej śmiesznej skądinąd historii, przy jednoczesnym potężnym nagromadzeniu klisz i aluzji sprawia, że "Był sobie dwa razy Baron Lamberto" jest fantastyczną książką do wspólnego czytania. Jedak z całą pewnością nawet dorosłym trudno będzie odnaleźć i zrozumieć wszystkie smaczki, które Rodari przemycił, zwracając się do powojennego pokolenia włoskich rodziców. Bogaty, dowcipny język polskiego przekładu to zasługa Jarosława Mikołajewskiego. Ilustracje zaś stworzyła Ewa Poklewska-Koziełło. Niestety trudno docenić ich kunszt, ponieważ blady czarno-biały druk słabo eksponuje ich walory. Duża szkoda, że wydawca nie zdecydował się pozostać przy kolorowych rysunkach z pierwszego wydania powieści. 

4/22/2020

Wiatr z księżyca


Wiatr z księżyca, Eric Linklater, il. Zbigniew Lengren, tł. Andrzej Nowicki, Muchomor 2019.

W lipcu 1945 roku, niespełna dwa miesiące po zakończeniu II Wojny Światowej, brytyjskie Stowarzyszenie Bibliotekarzy uhonorowało Erica Linklatera nagrodą Carnegie Medal za książkę "Wiatr z księżyca". Debiut autora na polu literatury dziecięcej był zarazem swoistym manifestem antywojennym i dobrze wyważoną polityczną satyrą.

 Praca nad powieścią o dwóch siostrach Dorze i Florze zbiegła się w czasie z powrotem Linklatera z frontu, w związku z przyjściem na świat jego trzeciego dziecka. Pochłonięty opieką nad dwiema starszymi córkami i przyglądając się ich zabawom, Linklater zaczął pisać całkowicie antypedagogiczną powieść przygodową o wolności i sile dziecięcej wyobraźni. Świat Dory i Flory to małe miasteczko, wręcz karykaturalnie wykrzywione spojrzeniem małych dziewczynek, które nie marnują żadnej okazji by dopiec jego mieszkańcom. Przygoda zaczyna się na dobre, gdy za sprawą czarodziejskiego eliksiru zamieniają się w kangury i na pewien czas stają się ofiarami swojej nieostrożności, kończąc za kratami miejscowego zoo.

Wątek niewoli pojawia się w książce zresztą nie jeden raz. Poza typowym dla powieści antymoralizatorskiej dylematem między wolnością a realizowaniem zewnętrznym nakazów, dziewczynki mierzą się również z kwestią prawa zwierząt do decydowania o swoim losie. W efekcie podejmują próbę oswobodzenia z niewoli tych mieszkańców ogrodu, którzy tęsknią za upragnioną swobodą. Linklater rzuca też krytycznym okiem w kierunku wymiaru sprawiedliwości i lokalnych potyczek mieszkańców miasteczka o kwestie zupełnie drugorzędne. Akcja powieści na pewien czas przenosi się do więzienia i tu również Dora i Flora przejmują inicjatywę.

Najciekawszy epizod Linklater zostawia jednak na sam koniec powieści. Wiąże się on z karkołomną misją uwolnienia majora Palfreya, ojca dziewczynek, z niewoli u księcia Hulagu, dyktatora w fikcyjnym europejskim państwie - Bombardii. Postać księcia uznawana jest za bezpośrednie nawiązanie do Hitlera, czego dowodem miało być zamiłowanie obu mężczyzn do słodyczy. Śmierć księcia w finałowych scenach powieści, miała zaś stanowić powiew nadziei dla czytających książkę rodziców, w pogrążonej w wojnie Wielkiej Brytanii.

"Wiatr z księżyca" to jednak przede wszystkim kawał dobrej przygodówki. Swoboda z jaką bohaterki kształtują fabułę powieści zapewnia czytelnikom ogromną dawkę wrażeń. Wiatr z księżyca" czyta się świetnie, a ostateczne wrażenie po lekturze, że grzeczność nie popłaca, ma o tyle pokrętne znaczenie, iż w efekcie wszystkich  przygód dziewczynki przechodzą jednak ogromną metamorfozę. Przy tym wszystkim jest to nadal książka około wojenna, miejscami dosadna, czasami nawet brutalna.

Polskie wydanie dowcipny język, pełen wyszukanych gier językowych, zawdzięcza przekładowi Andrzeja Nowickiego (1971 r.), który z dużą starannością oddał żarty słowne ukryte pod imionami i nazwiskami bohaterów, nie tracąc przy tym nic z angielskiego charakteru języka.  Wizualnie lekturę urozmaicają zaś ilustracje Mistrza Lengrena.




9/06/2019

Tajemnice Dzikiego Boru



Tajemnice Dzikiego Boru, Tonke Dragt, tł. Jadwiga Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry 2019.

>>Link do recenzji pierwszego tomu powieści Tonke Dragt: List do króla<<

Z ogromną niecierpliwością czekałam na sequel "Listu do króla".  Przeszło dwa lata temu, rycerska powieść holenderskiej pisarki Tonke Dragt,   tak mocno rozbudziła moją czytelniczą wyobraźnię, że polecałam tę książkę wszystkim znajomym i z ochotą kupowałam na przeróżne prezenty. Kiedy wreszcie zasiadłam do lektury "Tajemnicy Dzikiego Boru", coś pękło.

Przez drugi tom "Listu do króla" cierpliwie brnęłam ponad miesiąc, jednocześnie cały czas zastanawiając się, dlaczego czar prysł? Z jakiego powodu przygody Tiuriego i jego towarzyszy, nie były już tak wciągające, że od książki trudno się oderwać? Pojawiło się nawet poczucie winy. Wszakże z pewnością "Tajemnice Dzikiego Boru" nie straciły do swojej poprzedniczki w takim stopniu, żeby uznać je za książkę złą albo nawet średnią. Co w takim razie się stało?

Tonke Dragt, choć pozostawiła nas w tym samym średniowiecznym uniwersum, wprawnie skrojonym na miarę najbardziej wymagających gustów, jednak w zasadniczy sposób zmieniła całą strategię pisania powieści. Przede wszystkim zrezygnowała z wykreowania celu, przez co odsunęła od czytelnika główną przynętę, która trzyma go przy książce. Owszem, wiemy że zaginął rycerz Rystridyn i że wiele przesłanek kieruje uwagę w stronę Dzikiego Boru, ale o tym, co tak naprawdę się dzieje, dowiadujemy się stopniowo. Na tyle stopniowo i znienacka, że tytułowe tajemnice nie mają szansy zaszczepić niepewności, tak nośnej i niezbędnej w dobrej przygodówce. 

Ukryty cel i odsunięty daleko w czasie konflikt powieściowy sprawiają, że fabuła nuży, pogubiona dodatkowo w dużej liczbie pociętych wątków. Prawdopodobnie sporo czytelników tę wielowątkowość uzna za atut książki i przejaw większej dojrzałość autorki, w porównaniu z bardzo linearnym tokiem "Listu do króla". Trudo mi jednak w ich natłoku dopatrzeć się przemyślanej spójności i mądrego oddziaływania, dającego czytelnikowi możliwość współpracy z bohaterami i  kreowania własnych wniosków.

Dyskusyjna pozostaje również kwestia nierozwiązania kilku ważnych wątków. Nie są one być może tak istotne jak kończąca książkę konfrontacja bohaterów, ale stanowią o motywacjach i losach kilku pierwszoplanowych postaci, zatem w strukturze książki mają swoje ważne i trudne do pominięcia miejsce. Być może autorka pozostawiła sobie otwarte drzwi do napisania kolejnej części przygód rycerzy króla Dagonauta. Zważając jednak, że "Tajemnice Dzikiego Boru" powstały ponad 50 lat temu, trudno już mieć nadzieję na trzecią część serii.

3/23/2018

List do króla



List do króla, Tonke Dragt, tł. Jadwiga Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry 2017


Bez mała sześć dekad temu, Tonke Dragt, holenderska pisarska urodzona i wychowana w Indonezji, wymyśliła postać młodego rycerza, wręczyła mu tajemniczy list i sama jeszcze nie znając jego treści, kazała mu ruszyć w nieznane. Z biegiem lat książka weszła do kanonu literatury niderlandzkiej. Porównywana do trylogii Tolkiena, zekranizowana i wielokrotnie nagradzana, nareszcie trafiła do polskich czytelników.

W wywiadzie udzielonym The Guardian, po ukazaniu się pierwszego w historii przekładu "Listu do króla" na język angielski (Brytyjczycy na swoje tłumaczenie musieli czekać zaledwie cztery lata krócej niż my), Tonke Dragt przyznała, że moment powołania do życia bohatera nieodłącznie kojarzy jej się z otwarciem zamkniętych drzwi. Metafora tyleż symboliczna, co prawdziwa, bo właśnie tą sceną rozpoczyna się osadzona w średniowiecznych realiach powieść o młodym giermku, który podejmuje się niebezpiecznej misji, mogącej kosztować go nie tylko szansę na rycerski tytuł, ale nawet utratę życia. Zgodnie ze starym zwyczajem, każdy chłopiec, noc poprzedzającą pasowanie na rycerza, musiał w zupełnej ciszy spędzić na czuwaniu w królewskiej kaplicy. Co jednak, jeśli zza drzwi usłyszał cichą, ale pełną desperacji prośbę o pomoc? Prośbę, na którą żaden przyszły rycerz nie może pozostać obojętnym.

Tonke Dragt okazała się mistrzem subtelnej, ale trzymającej w napięciu narracji. Samotna podróż szesnastoletniego Tiuriego przez lasy i góry, uczęszczanymi traktami i po zupełnych bezdrożach, naszpikowana niebezpieczeństwami, jednak w nieodłącznym poczuciu, że wszystko musi skończyć się dobrze, zanurza czytelnika w świat szlachetnych pobudek, prawdziwej przyjaźni, odwagi i uczciwości. Świat zdominowany wprawdzie przez typowo męski rycerski honor, gdzie role społeczne są ściśle podzielone i dziewczyna nie wstanie znad swojej robótki w poszukiwaniu przygód, ale jednocześnie bardzo mocno nacechowany kobiecym punktem widzenia. Silne poczucie związku ze swoją ojczyzną, pamięć o bliskich, która jest domeną wielu pojawiających się w książce bohaterów, a nade wszystko unikanie opisów walki, czynią z "Listu do króla" książkę, w której etos rycerski nie kończy się wraz z wygraną bitwą, ale służy budowaniu więzi, nawiązywaniu przyjaźni i poświęceniu dla drugiego.

Książka zilustrowana została oryginalnymi rysunkami autorki. Jak sama przyznała, jej indonezyjskie pochodzenie, otoczenie w którym przebywała przez kilkanaście lat swojego życia, bardzo silnie wpłynęło na charakter rycin. Ogromną zaletą książki jest też sporządzona przez autorkę mapa. Możliwość śledzenia drogi bohatera to jedno, drugie zaś to perspektywa całego królestwa wraz z ościennymi krajami. Tak szeroki wgląd w miejsce akcji znacząco skraca dystans między czytelnikiem a fabułą książki.

"List do króla" w samym swym charakterze jest zresztą bardzo blisko czytelnika. Być może to metafora zamkniętych drzwi, o której wspomniała autorka, sprawiła, że przygoda rozwija się wraz z lekturą i ani my, ani główny bohater, ani nawet autorka nie wie co nas czeka za następnym zakrętem. Staranny i gładki przekład na język polski ma szansę sprawić, że powieść i u nas powtórzy swój światowy sukces. Mimo że sama w sobie stanowi zamkniętą całość, uchyla jednak rąbka tajemnicy, czego możemy spodziewać się w sequelu. Z dużą niecierpliwością czekam więc na "Tajemnice Dzikiego Boru".

8/14/2014

Tam, gdzie żyją dzikie stwory


Kiedy przeglądam "Dzikie stwory", czuję za plecami pokolenia małych czytelników. Zaglądają mi przez ramię i uśmiechają się z rozczuleniem. Mówią to, co mam nadzieję powiedzą za kilkanaście moje dzieci, kiedy odkurzą dziecięcą półkę i znajdą na niej Sendaka. "Zjemy cię. Tak cię kochamy!".
Po więcej o "Tam, gdzie żyją dzikie stwory" zapraszam TUTAJ (klik!).

1/08/2014

Proszę słonia

Proszę słonia (audiobook)
Ludwik Jerzy Kern
czyta Anna Seniuk
Literówka 2013










Czy ktoś jeszcze dzisiaj pisze takie książki jak Kern? Niespiesznie snujące się, przegadane, napisane piękną polszczyzną, takie retro jak "Wojna domowa" z archiwum telewizji. Ludwik Kern jest gawędziarzem, którego twórczość w dzisiejszych czasach prezentuje się równie dobrze jak czarna płyta we współczesnym mieszkaniu, czy meksykański volkswagen garbus w miejskim korku. Trzeba mieć dużo czasu, żeby delektować się nią w spokoju, łowiąc każde słowo i nie spiesząc się do epilogu. Anna Seniuk wzięła "Proszę słonia" na swój aktorski warsztat właśnie w taki sposób. Czyta pięknie, powoli, wyraźnie - jest absolutnym mistrzem słowa. Pięć i pół godziny nagrania przesłuchaliśmy w samochodzie, oczarowani jej głosem. A przecież nie raz próbowaliśmy czytać "Proszę słonia" na głos i za każdym razem kończyło się na kilku pierwszych rozdziałach.

Najstarsza, która za młodu przyswoiła Kerna pod postacią "Ferdynanda Wspaniałego" i obecnie całe fragmenty cytuje płynnie z pamięci, oraz jej ojciec, również ferdynandolog stosowany, zaczęli doszukiwać się analogii i podobieństw, zgadywać, dopowiadać, czyli zaglądać autorowi pod twórczą podszewkę. Okazuje się, że jest czym się bawić. Kern lubi pewne smaczki, które z upodobaniem powtarza tu i tam, zostawiając nam na pamiątkę swoje "byłem tu".

"Proszę słonia" wbrew pozorom nie jest opowieścią o słoniu spełniającym trzy życzenia. Nikt tu słonia o nic nie prosi, chociaż w sumie i takie sytuacje się zdarzają, na przykład wtedy gdy Pinio chce się przejechać "słonno" i ma nadzieję, że Dominik udzieli mu w tym celu swojego mocnego grzbietu. Tytuł nawiązuje do idącej w zapomnienie formy "proszę taty", "proszę cioci", która obecnie przetrwała już chyba tylko w zwrocie "proszę pani/pana", uparcie zamienianym przez niektórych na "proszę panią/pana". "Proszę słonia" - zwraca się uprzejmie Pinio do swojego porcelanowego przyjaciela i jest w tym naprawdę wiele uroku.