Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obrazkowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obrazkowa. Pokaż wszystkie posty

5/22/2017

It's a Book


It's a Book
Lane Smith
Macmillan 2010
Goodreads Choice Award for Picture Books (2010)
New York Times Best Illustrated Book of the Year
































Lane Smith zyskał już sobie na świecie zasłużoną renomę. W Polsce znamy go zaledwie z ilustracji do "Prawdziwej bajki o trzech małych świnkach" Jona Scieszki. Mam wrażenie, że jest u nas miejsce na jego inteligentny humor.

Mała rzecz a cieszy.  Książka, która zasadniczo nie potrzebuje komentarza. Manifest papieru w erze cyfrowej rewolucji. Sugestia, że można cieszyć się czytaniem bez dodatkowych atrakcji. Dowcipna w swej prostocie, choć można się z nią nie zgodzić. Nie zdziwię się, jeśli użytkownicy czytników poczują się urażeni. Ale przecież nie w tym rzecz, żeby konfrontować. "It's a Book" pokazuje po prostu jak daleko poszliśmy w mentalnej zmianie i jak bardzo jest to zmiana nieodwracalna. Sentymentalna opowieść o tym co minęło i nie ma szansy wrócić.

Jak na rasowy picture book przystało, tekst doskonale gra z rysunkami. Oszczędność to w tym wypadku atut, którym "It's a Book" odcina kupony od sukcesu. Historia opowiedziana w zaledwie kilkunastu kadrach, wcale nie pozostawia niedosytu. Krótkie teksty pozwalają zauważyć mimikę twarzy bohaterów. Lubię taką nieprzegadaną akuratność, z delikatnie zarysowaną, nienachalną pointą.

Miałam wątpliwości czy ta zabawa procesem okaże się zrozumiała dla współczesnych przedszkolaków. Czy są jeszcze jak goryl, a może już jak osioł? Będą się śmiać z ignorancji osła, czy nie pojmą aluzji. Grupa przedszkolaków, której przeczytałam "It's a Book" dostrzegła nieprzystawalność obu bohaterów. Śmiali się szczerze.









4/14/2017

Wilki z Nowego Meksyku



Wilki z Nowego Meksyku
William Grill
Kultura Gniewu 2017
















Po świetnej, obsypanej nagrodami "Wyprawie Shackletona" spodziewałam, że "Wilki z Nowego Meksyku", kolejna książka Williama Grilla, zaprezentuje podobny poziom. Doskonale skonstruowana narracja, oryginalny styl ilustracji i architektura książki, wreszcie wyważone stopniowanie emocji i bezbłędne operowanie faktami - opowieść o szalonej, podbiegunowej wyprawie była naprawdę angażującą i satysfakcjonującą lekturą. "Wilki z Nowego Meksyku" nie mogły okazać się gorsze. Faktycznie, Grill po raz kolejny powtórzył swój sukces, pytanie tylko czy nadal można nazywać go sukcesem?

"Wilki z Nowego Meksyku" nie odbiegają od standardów, do których autor przyzwyczaił nas swoją debiutancką powieścią graficzną. Znowu pojawia się niezłomny bohater, tym razem zwierzęcy, historia trzyma w napięciu, choć mówi zaledwie tyle ile jest niezbędne. Stworzone za pomocą kredek, ustawione niekiedy w długie sekwencje rysunki, z powodzeniem uzupełniają tekst. Grill potwierdza, że jest wizjonerem powieści graficznej - stosując symetrię ujmuje przemyślanym projektem rozkładówek, swobodnie przechodzi od ogółu do szczegółu, koncentruje się równie skutecznie na konkrecie jak i nastroju.

Oparta na faktach historia, która zainspirowała Grilla do napisana "Wilków z Nowego Meksyku" cofa czytelników w czasy Dzikiego Zachodu. Opowieść o losach osławionej watahy wilków i jej niezłomnego przywódcy - Lobo budzi szczere, silne emocje, uczy wrażliwości na cierpienie zwierząt, wzrusza, daje do myślenia. Grill nie potępia w jednoznaczny sposób bezwzględnych łowców wilków, jest raczej uważnym reporterem niż komentatorem opisywanych zdarzeń.

Cały czas jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że autor "Wyprawy Shackletona"skopiował sukces swojego debiutu. "Wilki z Nowego Meksyku" sprawiają wrażenie podstawionych pod ten sam schemat i mimo że jest to mistrzowska robota, towarzyszy mi męczące wrażenie wtórności. I pewnie uznałabym to za celowy  i usprawiedliwiony zabieg, gdyby obie książki były powiązane w ramach jednej serii. Boję się, że niedługo prawdziwe może stać się stwierdzenie: jeżeli znasz jedną książkę Willama Grilla, to tak jakbyś znał wszystkie. Boję się, a jednocześnie czekam w napięciu, że talent młodego twórcy opuści bezpieczny ląd i wypłynie na szerokie wody. To może być fascynująca wyprawa.







 żródło il.: www.alejakomiksu.com


10/14/2016

Płetwal błękitny


 

Płetwal błękitny
Jenni Desmond
Łajka 2015


"Płetwal błękitny" - książka zaskoczenie. Z pozoru artystyczny picturebook, przy bliższym poznaniu pomysłowa książka non-fiction stworzona z myślą o najmłodszych. Taka dwoistość nobilituje, przyciąga uwagę, dostarcza przyjemności z czytania. Przewodnikiem po świecie płetwala jest chłopiec, który tak jak my otwiera książkę o wielorybach, mało tego - to jest właśnie nasza książka. Za jego przyczyną opuszczamy historię fabularną i wchodzimy w bardzo prostą, a jednocześnie bardzo plastyczną opowieść popularnonaukową. W chłopcu odnajduję alter ego popularnego bohatera Sendaka. Znowu przekraczamy próg dziecięcego pokoju, znowu wsiadamy do łodzi, gdzie świat wyobraźni zaczyna mieszać się z rzeczywistością. Tym razem jednak dziki stwór jest tylko jeden, a my z każdą kolejną stroną poznajemy go lepiej i oswajamy.

Odwołując się do rzeczy i zjawisk znanych czytelnikowi, Jenni Desmond bazuje na obrazowych porównaniach, doskonale trafiających do wyobraźni. Dzięki nim tajemniczy płetwal nabiera realnych kształtów i rozmiarów: waży tyle co 55 hipopotamów, jego serce jest wielkości małego auta, a w swojej paszczy pomieści nawet 50 osób. Przy tym wszystkim nie połknie jednorazowo nic większego od grejpfruta. Krótkie, treściwe opisy zrównoważone fascynującymi ilustracjami zapraszają dzieci do świata, który przeważnie jest dla nich niedostępny - świata faktów bazujących na niezrozumiałym słownictwie i niewyobrażalnych liczbach. Desmond podnosi dzieci do rangi partnerów w odkrywaniu tego świata. Daje im narzędzia do poznawania go na własną rękę.

Płetwal na ilustracjach autorstwa Desmond tak naprawdę rzadko uchwycony jest w perspektywie innych przedmiotów. Dopiero rysunki w połączeniu z tekstem mówią o skali wielkości tego zwierzęcia. Największe wrażenie robi wbrew pozorom nie sugestywna ilustracja przedstawiająca gromadkę dzieci rozlokowaną w jego szczęce jak na wygodnym balkonie, ale realnych rozmiarów oko płetwala. A może fakt, że oba rysunki znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie. Pewne rozczarowanie stanowi tylko papier polskiego wydania, nieco zbyt śliski, bez potrzeby odbijający światło i psujący efekt głębi odcieni. Nie ma na świecie rzeczy idealnych.







3/16/2016

Kawalerka



Kawalerka
Weronika Przybylska
Wydawnictwo Dwie Siostry 2016
















Postanowiłam, że nie pokażę, jak jest w środku, w "Kawalerce". Powiem jedno - jest ciasno. Jeśli będziecie ciekawi, obejrzycie ją w Sieci, ale mam cichą nadzieję, że jednak dotrzecie bezpośrednio do książki. W "Kawalerce" liczy się bowiem pierwsze wrażenie. Niewątpliwie ta książka działa przez zaskoczenie.

- Dla mnie "Kawalerka" nie jest śmieszna, jest wzruszająca - kwituje moją reakcję Najstarsza. Tomek też się nie śmieje. A mnie zwyczajnie cieszy, jak sprytnie autorka wykorzystuje mały format książki na rzecz fabuły. "Kawalerka" mnie bawi, ale nie samą historią, raczej sposobem jej pokazania. Najstarsza doszukuje się metafor. Mówi o zdominowaniu przez otoczenie, poszukiwaniu pokrewnej duszy, uciążliwej samotności. Wąsaty facet, który nieporadnie zmaga się z ciasnotą jest jej chyba na swój sposób bliski. Okres dojrzewania niewątpliwie ma coś w sobie z przebywania w mikromieszkaniu. Chyba zbyt rzadko o tym pamiętam.

Sadzonka też jest pod urokiem. Każe sobie czytać trzy razy pod rząd. Nie ma żadnych pytań. Podobają jej się zwłaszcza rozkładane strony. Zakończenie książki budzi widoczną satysfakcję.

"Kawalerka" ma w sobie urok książki napisanej mimochodem, a jednocześnie dokładnie przemyślanej. Bardziej przypomina kartki z notesu, niż tradycyjną książkę o precyzyjnie zaprojektowanej  typografii. Ta pozorna przypadkowość potęguje napięcie i w dużym stopniu odpowiada za jego finalne rozładowanie. I choć w toku historii zaczynamy się już domyślać, jaki będzie koniec, dobrze jest zobaczyć go na własne oczy.

12/21/2015

The Day the Crayons Quit


The Day the Crayons Quit
(Dzień, w którym kredki się zbuntowały)
Drew Daywalt
il. Oliver Jeffers
HarperCollins 2014









Z kredkami mam mały problem. Budzą u mnie współczucie samym faktem swojego istnienia, jak zbity pies albo stłuczone jajko. Mamy ich w domu kilka pudełek. Niektóre pamiętają jeszcze czasy mojego dzieciństwa. Krótkie i długie, z połamanym grafitem albo całe, w niechodliwym kolorze albo z obdartym papierkiem. Zawsze żal wyrzucić nawet te najkrótsze, bo przecież jeszcze można nimi rysować. Mało które mieszkają jeszcze w swoim prawowity, firmowym pudełku.

O zbuntowanych i niezadowolonych ze swego losu kredkach powstała książka. I to obrazkowa, ale z największą ilością tekstu jaką chyba kiedykolwiek w obrazkowej książce zdarzyło mi się zobaczyć. Za stronę graficzną odpowiedzialny jest Oliver Jeffers, który swoim charakterystycznym pismem wykaligrafował kilkanaście listów od kredek, które uciekły z pudełka. Formuła książki epistolarnej (epistolary book) -  to dość znany i sprawdzony gatunek w literaturze anglosaskiej dla dzieci. Jeśli pamiętacie "Listy Felixa", to zasada jest ta sama. Tam można było nawet samodzielnie wyjmować listy z kopert. Tu wszystko jest zintegrowane. Jeffers zrobił świetną robotę. Jest naprawdę nieoceniony w udawaniu dziecięcej kreski i mimo że na końcu, małym drukiem są wyszczególnione dzieci, które pomogły mu w stworzeniu części rysunków, trudno jest się zorientować, gdzie przebiega granica ich twórczych działań.

Treść listów to najczęściej potok żalów i pretensji, jednak trafionych w punkt. Biała kredka skarży się, że rysuje tylko po białym, żółta z pomarańczową kłócą się o pierwszeństwo w kolorowaniu słońca, często używana niebieska boi się, że jest już bardzo krótka, a cielista płacze, że nie ma już papierka i wstydzi się wyjść z pudełka. W to wszystko, co w historiach kredek może uwieść kilkulatka wpisana jest druga, bardzo subtelnie podana warstwa skierowana do dorosłego. Temperamenty kredek parafrazują charaktery dzieci z ich otwartymi, nieskrywanymi emocjami domagającymi się uwagi i zadośćuczynienia.

Jak zareaguje Duncan, na użytek domowego przekładu zwany przez nas Darkiem? Czy przejmie się losem swoich małych towarzyszy? Od razu mówię, że zakończenie nie jest zaskakujące, ale zgrabne i wspierające tezę o potrzebie dziecięcej kreatywności. W tym roku ukazała się zresztą druga część książki (The Day the Crayons Came Home), o tym jak kredki wróciły do domu, stąd finału nie należy traktować zbyt definitywnie. Obie książki znalazły się na prestiżowej liście bestsellerów New York Timesa, zajmując pierwszą pozycję. I jakkolwiek chciałoby się je zobaczyć w polskim przekładzie, jak namówić Olivera Jeffersa, żeby wykaligrafował tekst dla dzieci znad Wisły?










12/02/2015

Cuda wianki


Cuda wianki. Polski folklor dla młodych i starszych
Marianna Oklejak
Egmont 2015










Wiwat Marianna Oklejak! - chciałabym wyjść przed dom i krzyknąć, ale przecież nie wypada. To chociaż napisać boldem na Facebooku, ale potem będzie, że Mała Czcionka jest wyraźnie stronnicza. Wszyscy wiedzą, że jest, więc może sobie jednak pozwolę przynajmniej powtórzyć: Wiwat! "Cuda wianki" zaskoczyły mnie totalnie, wprawiły w zachwyt, oczarowały genialnym, całościowym projektem i dodały otuchy, że duch w narodzie nie umiera i folklor da się pokazać nie tylko na wszędobylskich filcowych torbach i podkładkach pod garnek.

Ale nie o sam folklor tu chodzi, bo w gruncie rzeczy ukłony należą się autorce przede wszystkim za doskonałe opracowanie obrazkowej książki autorskiej - stworzenie spójnej koncepcji przekazu, zarówno w warstwie treści jak i formy. Koncepcji, która nie pozostawia wątpliwości, że stoi za nią nie tylko chęć przekazania wiedzy encyklopedycznej, ale również powiązania ludowych motywów ze współczesną, bliską nam rzeczywistością. To już druga po "Jestem miasto. Warszawa" autorska książka Marianny Oklejak. Z przyjemnością stwierdzam, że jeszcze lepsza od poprzedniej i utwierdzam się w przekonaniu, że wszechstronność i inteligencja autorki pozwoliłyby jej na zrobienie świetnej książki choćby o wiosennym deszczu, gdyby tylko przyszła jej na to ochota.

"Cuda wianki" z pozoru wydają się tylko zbiorem ludowych motywów zaaranżowanych w efektowne, graficzne kolaże. Rzeczywiście, nie sposób nie docenić ogromnej różnorodności materiału zgromadzonego na potrzeby książki, który ewidentnie jest wynikiem własnych doświadczeń i poszukiwań, a nie tylko eksperckiej wiedzy zaczerpniętej z fachowej literatury. Między stronami kryje się jednak coś jeszcze, czego zwiastun stanowią hasła obok paginacji. Dopiero zagłębienie się w treść pozwala w pełni odkryć ukrytą historię dwóch współczesnych par bohaterów, których życie zazębia się z ludowymi zwyczajami barwnie narysowanymi na kartach książki. Tradycyjne polskie motywy towarzyszą uroczystościom, w których biorą udział, pojawiają się w ich najbliższym otoczeniu oraz w postaci ludowych przyśpiewek komentujących ich wzajemne relacje. W bardzo subtelny sposób dochodzi do zetknięcia tego co stare z tym co nowe. Neony, witryny sklepów, koncert rockowy budują współczesny anturaż dla ozdobnych firan, krawatów w ludowe wzory, pasiastego koca plażowego, ale również religijnych uroczystości, które od lat w swej uniwersalności błądzą między teraz a dawniej.

"Cuda wianki" niosą w sobie urok pewnej powtarzalności, która łączy pokolenia niezależnie od czasów. Widzimy to w losach bohaterów książki, ale przede wszystkim w cyklu rocznym, który Marianna Oklejak sprytnie zamknęła w ramy Wielkanoc - Boże Narodzenie. Dostrzegam tu szeroką metaforę przechodzenia od śmierci do życia. Przypomina też o tym bocian, który samotnie wita czytelników na pierwszym rysunku i żegna się z nimi na ostatnim, odlatując z pustym zawiniątkiem. Niesłychane jak dużo w tej książce dzieje się na poziome metafor, nawiązań i symboli.

Jesteśmy jeszcze przed ogłoszeniem tegorocznych nagród IBBY. "Cuda wianki" otrzymały nominację w kategorii graficznej. Jeśli zdobędą tytuł Książka Roku 2015, będzie to nagroda w pełni zasłużona. Trzymam kciuki za sukces.









10/30/2015

Wyprawa Shackletona


Wyprawa Shackletona
William Grill
Kultura Gniewu 2015















Na co liczył Ernest Shackleton, wykupując w gazecie takie ogłoszenie: "Poszukiwani mężczyźni na niebezpieczną wyprawę, niska wypłata, przejmujące zimno, długie miesiące kompletnej ciemności, stałe niebezpieczeństwo, mała szansa na bezpieczny powrót, sława i rozpoznawalność w przypadku sukcesu"?


 Podobno odzew był ogromny. Zgłosiło się kilka tysięcy osób, w tym również kilka kobiet. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że wyprawa transantarktyczna zamieni się w najsłynniejszą i najbardziej heroiczną misję samoocalenia, w wyniku której całej załodze uda się szczęśliwie i bez szwanku powrócić do domu.

Historia, prawie jak za bajki, wymagała odważnej i pełnej rozmachu książki. "Wyprawa Shackletona" Williama Grilla właśnie taka jest. Wypada się nad nią pochylić chwilę dłużej, bo wspaniale odwdzięcza się za czas jej poświęcony. Jest książką wyważoną w sposób niebywały, oddziałującą na czytelnika zarówno atmosferą, jak i bardzo drobiazgowym ujęciem tematu. Nie sposób przejść obojętnie obok spisu załogi, czy listy 69 imion psów zabranych na pokład. Również w warstwie wizualnej Grill daje wyraźnie odczuć, jak bardzo dobrze zaplanowana i udokumentowana była to podróż. Na rysunkach pojawia się wyposażenie badawcze, prowiant, ale również mapy przedstawiające przebieg rejsu. Podczas gdy tekst cały czas sucho relacjonuje wydarzenia, obraz oddziałuje na emocje. Co jakiś czas przechodzi  od planu totalnego do detalu i z powrotem. Jest w tym ukryta jakaś metafora ogromu oceanu i kruchości ludzkiego istnienia, potęgi żywiołu i siły ludzkiej determinacji.

Mam wrażenie, że również okładka i umieszczona na niej rozeta, a może kalejdoskop, ma przypominać o tym, że wiele drobnych szczegółów składa się na obraz całości. Gdyby nie współpraca i siła woli kilkudziesięciu mężczyzn, których statek został zmiażdżony przez kry i którzy na długie miesiące utkwili na lodowej pustyni, bez możliwości wezwania ratunku, nie powstałaby ta książka, a ślad po załodze, nomen omen Endurance, zaginąłby na wieki.

"Wyprawa Shackletona" wypełnia lukę wśród książek obrazkowych, proponując powieść graficzną o charakterze przygodowym. Nie stara się zrobić z czytelnika eksperta od oceanografii, ani speca od żeglugi dalekomorskiej. Opowiada historię, kreśląc dość szerokie spektrum zarówno kulturowe, jaki i historyczno-geograficzne. Staje się impulsem do śledzenia mapy, odkrywania nowych lądów. Perfekcyjnie łączy rzetelną narrację z dopracowanym i spójnym layoutem.  Dzięki temu może trafić do odbiorców w różnym wieku, każdemu proponując inne odczytanie. W zależności od dojrzałości i zainteresowań, naprowadzając na odmienne tory własnych czytelniczych poszukiwań.







9/17/2015

Lew i ptak


Lew i ptak
Marianne Dubuc
Wydawnictwo Łajka 2015
















Drobiłam wokół tej książki od dwóch miesięcy, albowiem zdobycie własnego egzemplarza nie było prostą sprawą. Chociaż tak naprawdę zaczęłam marzyć o niej już kilka miesięcy wcześniej, kiedy zauważyłam ją w zestawieniu najlepszych picture booków 2014 roku. "Lew i ptak" - książka, która zahipnotyzowała mnie swoim pięknem.


Gdyby chcieć ją opowiedzieć, całość można by streścić w kilku zdaniach. Podejrzewam, że większość potencjalnych odbiorców, w ogóle by po nią nie sięgnęła. Siła tej książki nie tkwi w opowieści, ale w drobnym motywie, którego nikt dotąd nie wykorzystał, a autorka, robiąc to, po prostu trafiła w sedno. Oto bowiem bujna lwia grzywa staje się gniazdem dla zranionego ptaka.

Szalenie trudno byłoby opisać jak ciepłe uczucia budzi widok bliskości, którą Marianne Dubuc uchwyciła na ilustracjach. Niezwykle oszczędne rysunki, koncentrują się na tym jak obecność ptaka wpływa na lwa. Nie ma tu pokazanej drastycznej przemiany groźnego zwierzęcia w łagodnego obrońcę uciśnionych. Praktycznie zapominamy o tym, że w naturze ci dwaj nie mogą obok siebie bezpiecznie współistnieć. Jest natomiast świetnie pokazane narastające przywiązanie, bolesna  rozłąka, aż do radosnego finału. Lwia grzywa, ogień w kominku, posłanko w kapciu kontrastują z niezjedzonym obiadem, nieczytaną książką i samotnym wędkowaniem.  Lew sprzed wizyty ptaka i po niej nie jest już tą samą osobą.



Te przeplatające się motywy bliskości i samotności są niezwykle czytelne. Tekst nie stawia obrazowi żadnych granic. Doświadczyłam tego już podczas pierwszego oglądania, przy którym towarzyszyła mi Sadzonka, że można się bez niego obejść. Coraz bardziej lubię opowiadać jej książki własnymi słowami, a "Lew i ptak" doskonale sprawdzają się zarówno w tej roli jak i w cichym, samotnym kontemplowaniu.

Kiedy patrzę na okładkę, wciąż zachwyca mnie z jak niezwykłą pieczołowitością narysowana jest lwia grzywa i jak doskonale współgra z nią jasne, niczym niezmącone tło. W środku autorka nie rezygnuje z bieli, a nawet celowo pozostawia czyste strony. Mistrzowsko skupia uwagę na tym co istotne, pomijając zbędne detale. "Lew i ptak" to doskonały dowód na to, że pomysł to połowa sukcesu, druga połowa to jego realizacja.




3/24/2015

Sam & Dave Dig a Hole



Sam & Dave Dig a Hole
Mac Barnett
il. Jon Klassen
Walker Books 2014

Jona Klassena nie trzeba chyba przedstawiać. Spójrzcie uważnie w oczy psiaka na okładce, a przekonacie się, że to daleki krewny misia, który szukał swojej czapeczki*. Nie mogę oprzeć się tym oczom, ale całej książce też, bo jest naprawdę magnetyczna i genialna w swej prostocie. Spełnia przy tym chyba najbardziej wyśrubowane wymagania stawiane książkom obrazkowym, zatem tym większe brawa dla duetu autorskiego.

Dwóch facetów postanawia kopać dół, żeby znaleźć "coś wyjątkowego". Towarzyszy im pies, który w tej historii odgrywa znaczącą rolę. Ostatecznie to on przejmuje inicjatywę i doprowadza obu panów do zaskakującego finału, którego nie będę zdradzać. Powoli schodzimy pod ziemię i robi się naprawdę duszno. Gdyby nie strony niezapełnione ilustracją, można by dostać klaustrofobii. Tunele nie poddają się jednak prawom fizyki. Rozgałęziają się niebezpiecznie bez uszczerbku dla konstrukcji. Powoli tracimy orientację w przestrzeni. Czytelnik ma jednak tę przewagę nad bohaterami, że widzi więcej. Zauważa to wszystko, co im przechodzi koło nosa. Atmosfera jak z tradycyjnej gry komputerowej sprawia, że intuicyjnie zaczynamy szukać przejścia do kolejnego poziomu. Tymczasem robi się coraz ciemniej, coraz mniej pustej przestrzeni na stronie, coraz krótsze teksty.

Klassen pracuje ziemistą paletą kolorów. Piękny kremowy papier świetnie pasuje do atmosfery zarówno leniwego, letniego popołudnia, jak i podziemnego tunelu. Smakowicie dobiera również kolory wyklejek. Nie bez przyczyny przednia różni się od tylnej. Niesamowite ile w tej skromnej opowieści zabawy architekturą książki, ile gry niedopowiedzeniem.  To nie tylko rodzaj oka puszczonego w stronę czytelnika, ale spójny zamysł artystyczny, który punktuje wartość książki. Coś co sprawia, że nie można się od niej oderwać i co chwila ma się ochotę jeszcze raz zajrzeć za okładkę, choćby po to, żeby się przekonać, że autograf Klassena naprawdę tam jest. ;)








* Jon Klassen, Gdzie jest moja czapeczka?, Wydawnictwo Dwie Siostry 2012.