7/30/2016

Edzio. Przyjęcie w blasku księżyca


Edzio. Przyjęcie w blasku księżyca
Astrid Desbordes
il. Marc Boutavant
Wytwórnia 2016















"Edzio" przede wszystkim kusi obrazem. Dopiero w drugiej kolejności pojawia się pytanie o historię. Ci, którzy mieli okazję trzymać w ręku "Mukiego w podróży dookoła świata", od razu rozpoznają podobieństwo. Ilustracje wołają kontrastowymi kolorami, świetnie wkomponowanym światłocieniem i plejadą fantastycznych, różnorodnych wielkookich i okrągłonosych postaci. Nie sposób przejść obojętnie wobec Marca Boutavanta i jego przytulnego, radosnego świata. 





Sama opowieść jest dość prosta, choć pozostawia margines filozoficznej refleksji. Przypomina pod tym względem styl rysunków: przystępny, ale nie pozbawiony finezji. Świat wiewiórka Edzia jest bezpieczny i ustabilizowany. Czas spędza na czytaniu, smażeniu konfitur i robieniu pomponów z włóczki. Nie ma w nim miejsca na zachcianki i odstępstwa od z góry wytyczonego planu. Nawet jeśli piętro niżej odbywa się przyjęcie, które kusi głośną muzyką i tłumem ciekawych gości. Samotność Edzia przegląda się w pozornie towarzyskiej powierzchowności puchacza Jerzego. Pod jej płaszczykiem ptak ukrywa kompulsywną skłonność do przebierania się za inne zwierzęta i tęsknotę za odmiennym życiem. Zderzenie tych dwóch charakterów uświadamia jak złudne bywają pozory i jak czasem trudno zaspokoić skryte pragnienia tych, którzy wydają się najszczęśliwsi na świecie.



 W "Edziu" zachwyca świat przeróżnych atrybutów. Są wśród nich oczywiście pompony, które pod niezliczoną liczbą postaci zasiedlają strony książki: kaktus, zasłonki, księżyc, ozdobny papier, a w końcu sama wyklejka książki. Kasztanowiec z puchatymi kasztanami niewątpliwie jeszcze bardziej łagodzi wizerunek i tak bardzo sielankowego świata. Co więcej, wesołe towarzystwo bawiące się na przyjęciu, ich niezobowiązujące rozmowy i żarty, rodzicom mogą skojarzyć się ze swobodną powierzchownością francuskiej bohemy.



Francuscy czytelnicy mają okazję spotkać Edzia, Jerzego i ich przyjaciół w trzech książkowych spin-offach. Według mnie bez straty możemy obejść się bez nich w Polsce. Oceńcie sami...







7/24/2016

Detektywi z klasztornego wzgórza


Detektywi z klasztornego wzgórza
Zuzanna Orlińska
Literatura 2016











W "Detektywach z klasztornego wzgórza" Zuzanna Orlińska prezentuje czytelnikom przykład detektywistycznej powieści historycznej, której akcja przenosi nas w lata 30. XX w. do Czerwińska nad Wisłą. Miasteczko szykuje się na wizytę prezydenta Mościckiego, a w klasztorze trwają prace remontowe w starym kościele. W tym czasie, dwójka młodych bohaterów, córka szefa zespołu konserwatorskiego, Bronia i syn czerwińskiego restauratora, Jerzyk, próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczego malarza Trąbaczewskiego, który kręci się po okolicy. Trop prowadzi w dwóch kierunkach: celem podejrzanego może być zamach na życie głowy państwa lub sekret skrywany w murach opactwa. O pomoc w wyjaśnieniu tajemnicy dzieci proszą Kornela Makuszyńskiego...

Makuszyński w powieści Orlińskiej pojawia się jednak nie tylko w roli bohatera. Cała książka przesiąknięta jest duchem jego powieści. Autorka celowo stylizuje język, by jak najwierniej oddać styl swego mistrza. Czym dalej posuwamy się w lekturze, tym skuteczniej Orlińska wchodzi w buty Makuszyńskiego, aż do całkowitej mimikry. Siłą powieści są bez wątpienia świetnie nakreślone realia historyczne, łącznie z przemyceniem do fabuły w roli postaci drugoplanowych, elity towarzyskiej dawnej Warszawy. Głównym bohaterem powieści i największą gwiazdą pozostaje jednak Czerwińsk, któremu autorka przygląda się bardzo uważnie. Nawiązuje do historii miasta od czasów Templariuszy, nęci autentycznymi opowieściami o zaginionych skarbach, opisuje relacje towarzyskie, włączając osobiste wspomnienia dotyczące własnej rodziny. Okazuje się być niezwykle wnikliwą dokumentalistką, która jednocześnie przeplata fakty z fikcją literacką w sposób prawie niezauważalny.

"Detektywi z klasztornego wzgórza" czytają się lekko, zwłaszcza gdy książka nabiera nieco rozpędu. Orlińska śmiało kreśli fabułę i precyzyjnie spina wątki. Oddaje w ręce czytelników książkę przemyślaną i dopracowaną w szczegółach. Nie ukrywam jednak, że przez pierwsze sto stron poważnie zastanawiałam się, czy pomysł z naśladowaniem mistrza Makuszyńskiego wyjdzie autorce na zdrowie.  Do to pory zresztą, mimo że wiem już, iż książka warta jest poświęconego na czytanie czasu, szukam głębszego uzasadnienia dla realizacji tego pomysłu, innego niż oddanie hołdu sławnemu pisarzowi albo rozbudzenie zainteresowania jego twórczością. Wspominam świetnego "Pisklaka" i marzę o więcej cukru w cukrze - więcej Orlińskiej w Orlińskiej.

7/19/2016

Uczymy się czytać



Nauka czytania to śliski temat. Zawsze znajdą się zwolennicy tej czy innej niezawodnej metody: sylabizowanie, głoskowanie, czytanie globalne. Mam oczywiście swoje zdanie wynikające z przeróżnych doświadczeń rodzicielskich i zawodowych, ale nie chciałam dzisiaj rozpoczynać wojny na argumenty.  Kilkanaście lat temu natknęłam się bowiem na zeszyty Aksjomatu. Towarzyszyłam wtedy Najstarszej w jej pierwszych krokach w nauce czytania. Ona miała cztery lata i fazę wrażliwą na litery, a ja dużo zapału, determinację, żeby nie czekać z czytaniem do szkoły i zero doświadczenia. Miałyśmy do dyspozycji trzy pierwsze zeszyty, które widać na zdjęciu powyżej, dwa tygodnie wakacji w Bieszczadach i wolny taras obok pensjonatu. Najstarsza wróciła do domu z podstawową umiejętnością czytania, czyli "bez polskich znaków", a ja z epokowym odkryciem, że to pisanie, a właściwie układanie słów, poprzedza czytanie. Kilka lat później z Tomkiem przeszliśmy tę samą drogę, z tym że nasz zestaw wzbogacił się o serię "Literki dla smyka". W te wakacje przyszła kolej na Sadzonkę.

Okazuje się, że liczni wydawcy/producenci zeszytów z zadaniami nie wymyślili od tamtej pory nic ciekawszego, bardziej inspirującego i lepiej dostosowanego do możliwości najmłodszych adeptów czytania. Siła "naszych" zeszytów tkwi w naklejkach. Nie trzeba mieć dobrze wyćwiczonej ręki, żeby właściwie rozpoznawać kształty liter i kojarzyć je z głoskami. Nie trzeba umieć czytać, żeby złożyć wyraz z liter.

Zeszyty, na których uczyła się Najstarsza bazowały na małych literach drukowanych. Ten wybór od razu podnosił poprzeczkę trudności, ponieważ dzieci w tym wieku zwykle lepiej kojarzą duże litery.





Dzisiaj Aksjomat wprowadza powoli zeszyty specjalnie pomyślane dla przedszkolaków, w których arkusik z naklejkami zasiedlają tylko wielkie litery. Wśród zadań pojawia się też więcej podpowiedzi wyróżnionych białym drukiem. (Poniżej przykład z "Literek przedszkolaka")


Entuzjazm z jakim czterolatek uczy się czytać jest nie do przecenienia i trudny do powtórzenia w szkole podstawowej, kiedy mozolne głoskowanie i sylabizowanie bywa największą męką. Liczba zakupionych przez nas zeszytów, które widzicie na zdjęciu nie wynika z moich chorych ambicji, ale z tego, że Sadzonka na rzecz "literek" porzuciła prawie wszystkie aktywności, łącznie ze znacznym odchudzeniem czasu na wspólne czytanie. Szukamy też gier słownych na internecie. Są równie atrakcyjne jak przyklejanie naklejek. Żadne książeczki ze szlaczkami i pisaniem nie budziły wśród moich dzieci takiego zainteresowania. Powiedzmy szczerze, wrzucanie do jednego worka kaligrafii i nauki czytania to wylewanie dziecka z kąpielą. Warto te dwie rzeczy zawczasu od siebie oddzielić.


Z Sadzonką jako pierwszą, bezpośrednio po Aksjomacie sięgnę po pierwszy poziom serii "Czytam sobie". Ciekawa jestem czy starczy jej cierpliwości i chęci. Nie zdziwię się jednak, jeśli na samodzielne czytanie książek przyjdzie nam jednak jeszcze poczekać.



7/14/2016

Wstydliwa historia majtek


Wstydliwa historia majtek
Iwona Wierzba
Wydawnictwo Albus 2015










Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań. Przyznaję, że przyciągnęła moją uwagę niebanalną szatą graficzną, w świetnej jakości wykonaniu: ciekawa obwoluta, za którą kryje się drzewo historii bielizny, dobrej jakości papier, okładka w podwójnej kolorystyce. Całości dopełniają niebanalne ilustracje, kolorowe i czarno-białe. Sam temat wydał mi się pociągający tylko na tyle, na ile atrakcyjna może być książka o historii rakiet tenisowych, zamków do drzwi czy silników diesla. Podobno inteligentny człowiek jest w stanie zainteresować się wszystkim.

"Wstydliwa historia majtek" jest na szczęście książką bez zadęcia. Autorka nie sili się na eksperta, raczej stawia w roli przewodnika. Przywołuje fakty i daty, ale nie klasyfikuje nadmiernie; wyszukuje ciekawostki i dowcipne anegdoty, które opatruje lekkim komentarzem. Przy książce nie sposób się nudzić, nie zmęczy też natłokiem informacji. Podtytuły na szerokich marginesach ułatwiają orientację, a wąskie kolumny przyspieszają czytanie i dzielą treść na lepiej przyswajalne fragmenty. Te zabiegi sprawiają, że "Wstydliwa historia majtek", jak informuje podtytuł, istotnie okazuje się być książką "dla prawie dorosłych". Świadczy o tym również wyczucie, z jakim Iwona Wierzba porusza "majtkowe" kwestie. Jest jednocześnie szczera i uczciwa w przedstawianiu faktów, a zarazem dyskretna i taktowna przy wchodzeniu z butami w intymne sprawy ludzkości.

Szkoda tylko, że w tak wymuskanej książce korekta aż w kilku miejscach przepuściła językowy babol, który popsuł mi ostateczne wrażenie z lektury. Jak się okazało, na przestrzeni dziejów wielokrotnie ubierano (sic!) rozmaite elementy garderoby: tuniki (Mieszkańcy Rzymu), stykające się ze skórą i zawierające arszenik zielone majteczki (XIX-wieczne damy), a nawet subligaculum, czyli rzymską bieliznę (cesarzowa Teodora). Polecam Wydawcy rozprawienie się z tymi błędami w kolejnym wydaniu "Wstydliwej historii majtek", żeby wstydu rzeczywiście już dłużej nie było.






7/04/2016

Yerp



 Yerp
 Piotr Nowacki
 Pokembry 2016










Kiedy Philip K. Dick, amerykański pisarz science fiction, pod koniec lat 60. pisał "Wojnę z Fnoolami", znakomitą parodię inwazji Obcych, nikt się nie spodziewał się, że Piotr Nowacki, pół wieku później sięgnie po ten sam motyw. Wprawdzie w "Yerpie" na próżno szukać politycznych kontekstów zimnowojennych animozji, ale gapowaty charakter przybyszów z kosmosu wprowadza oba dzieła w ten sam charakterystyczny, lekko ironicznym nastrój.

Nowacki zabiera nas w dość nietypową podróż, której początek i koniec wyznacza przylot i odlot małego ludzika podróżującego po nieznanej planecie. Fabuła komiksu przypomina kadry z przygodowo-zręcznościowej gry komputerowej, w której wszystko może się zdarzyć i najbardziej oczywiste rzeczy okazują się nie tym, czym z pozoru się wydają. Nowacki do opowiedzenia swojej historii wybiera komiks niemy, dając czytelnikowi bardzo dużą swobodę interpretacji. Pozwala samodzielnie odkryć tajemnicze właściwości lizaka, niezwykłe cechy żółtego sera, czy przyczynę niespotykanej pazerność wielkich baniek. "Yerp" bez wątpienia wymaga delikatnego przymrużenia oka,  bez którego nie sposób nawet rozpocząć czytelniczej zabawy.

Sam Nowacki wydaje się dobrze bawić groteskową historią małego kosmity i tego samego chce dla swojego czytelnika. Plansze podzielone na cztery kwadratowe kadry wprowadzają powtarzalność i przypominają duże okna, przez które zaglądamy do środka historii, niezbyt wymagającej, ale bez wątpienia intrygującej i świeżej. Mam wrażenie, że te okna kadrów są otwarte dość szeroko, żeby każdy czytelnik, duży czy mniejszy, mógł odczytać tę historią po swojemu, a może za każdym razem trochę inaczej.

Autor nie sili się na niuanse psychologiczne postaci, nie tworzy skomplikowanych relacji między bohaterami, nie szkicuje wysublimowanej mimiki i gestykulacji. Poszczególne kadry łączą się ze sobą na zasadzie prostego następstwa wydarzeń i pozostawiają minimum wolnej przestrzeni do dookreślenia przez wyobraźnię czytelnika. Schematyczne, płaskie rysunki kuszą wyobraźnię w inny sposób: skłaniając do swobodnego dekorowania scenografii własnymi kolorami i deseniami. Cichy świat niemego komiksu paradoksalnie rozbrzmiewa buczeniem spalinowego silniczka kosmicznego pojazdu, śpiewem czarodziejskiego jabłka czy jazgotem małych myszek. "Yerp", wraz ze swoim popkulturowym wieloznacznym tytułem, mówi zaledwie tyle ile zmieści się w kilkudziesięciu prostych kadrach i aż tyle ile zdołamy wydobyć z jego ironicznych żartów.


6/21/2016

Teatr Niewidzialnych Dzieci


Teatr Niewidzialnych Dzieci
Marcin Szczygielski
Latarnik 2016

















Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że każda następna książka Szczygielskiego to wyjątkowe wydarzenie. Można wątpić w jakość kolejnej edycji Windowsa albo atrakcyjność mega promocji w ulubionym markecie, jednak trudno uwierzyć w to, że powieść Szczygielskiego będzie zwyczajnie kiepska. "Teatr Niewidzialnych Dzieci" to nie pierwszy tytuł pisarza, który zgarnia nagrodę w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren, pozostawiając autora czarnym koniem tej rywalizacji. Powoli zresztą, a może z coraz większym przytupem,  Szczygielski staje się twarzą Konkursu i nie wiadomo kto komu przydaje splendoru. Jestem przekonana, że nadszedł już ten moment, kiedy nowy tytuł sprzeda się dobrze nawet bez rozgłosu spowodowanego przyznaniem nagrody. Zwyczajnie: Szczygielski stał się marką na półkach z literaturą dziecięcą i młodzieżową.

"Teatr Niewidzialnych Dzieci" wyswobodził się z macek realizmu magicznego, w którym dziecięce powieści autora tkwią właściwie od samego początku. Mamy zatem do czynienia z książką nieco inną niż dotychczas, silnie osadzoną w realiach historycznych schyłku PRL-u, pozbawioną nawet epizodycznych wycieczek w stronę świata fantazji, a mimo to na swój sposób zabawną, niezwykle wzruszającą i do bólu prawdziwą. Ten niewyretuszowany autentyzm z jakim opisane jest życie w domu dziecka, emocje jego wychowanków i problemy z jakimi borykają się na co dzień, zaskakuje i wprawia w podziw. Pierwszoosobowa narracja głównego bohatera pogłębia wiarygodność fabuły i pozwala na jeszcze silniejsze jej przeżywanie. W tym wszystkim Szczygielski dowodzi, że jest mistrzem precyzji w doborze słów, tworzeniu historii i budowaniu napięcia. Bezpiecznie wiedzie czytelnika od nieco bardziej opisowych scen pierwszej części książki, do dynamicznych rozdziałów skoncentrowanych wokół przedstawienia, którego premiera ma się odbyć 13 grudnia 1981 r. Opowieść znakomicie trzyma tempo, język doskonale oddaje charakter bohaterów, a nieco groteskowe przerysowanie wydarzeń i postaci staje się kluczem do pozostawienia książki z czytelnikiem na nieco dłużej niż trwa sama lektura. Szczygielski wyprowadza również ciekawą zależność między wychowankami domu dziecka a wszystkimi obywatelami Polski Ludowej, którzy w przededniu Stanu Wojennego wyszli walczyć o swój byt.

"... każdy z nas jest tylko małym, nieistotnym kamykiem, który można bezkarnie kopnąć. [...] Ale małe kamyki, nawet tak małe jak ziarnko piasku, mają moc, gdy jest ich dużo i zamieniają się w lawinę, a wtedy nic ich nie powstrzyma".
Ten cytat można odczytywać jako nawiązaniem do refrenu "Psalmu stojących w kolejce", pochodzącego z albumu do musicalu Ernesta Brylla "Kolęda nocka", tworzonego na fali nastrojów, po sierpniowych strajkach na Wybrzeżu. A sam tytuł, mam wrażenie, że brzmi w nim echo "Niewidzialnego chłopca" Tymoteusza Karpowicza, sztuki związanej z wydarzeniami marca 1968 r. Tyle dla rodziców, jest też miły akcent dla dzieci: cytat z "Lata Muminków", który pojawia się w wypowiedzi jednego z bohaterów. Nie zdradzę jednak gdzie, poszukajcie sami. 

5/30/2016

Chłopak z lasu


Chłopak z lasu
Mårten Melin
tł. Agnieszka Stróżyk
Zakamarki 2016
















Pamiętam moje zaskoczenie, gdy zobaczyłam "Chłopaka z lasu" w zapowiedziach Zakamarków. Szczerze mówiąc, w tamtej chwili  narodziła się we mnie wizja sennej, wakacyjnej historii dla nastolatek, w klimacie "Dzieci z Bullerbyn" lub "Gofrowego serca". Chociaż jednocześnie przez cały czas słyszałam pewien wyraźny zgrzyt, który nie pozwalał mi tak gładko przejść do porządku dziennego nad majaczącą na horyzoncie perspektywą, że oto znane ze swej przewrotności Wydawnictwo (pierwszy przykład, który przychodzi mi do głowy na potwierdzenie tezy to książka: "Wierzcie w Mikołaja!") wyda totalnie zwyczajną powieść dla dziewczyn. W tym stanie dezorientacji przetrwałam do połowy książki.

Tak się złożyło, że w swoim ostatnim felietonie Rafał Kosik odniósł się do kwestii kolonizacji kulturowej. Postawił pytanie, na ile kody kulturowe, mające swoje źródło w kulturze masowej, funkcjonują równolegle z kodami kultury narodowej. Czy są jeszcze takie kody polskiej kultury, które konkurują z zachodnimi i stanowią wyraźny łącznik dla młodego pokolenia? Jak je wskrzeszać i promować, by były atrakcyjne? Kosik nawiązał tu do ciekawego, choć skierowanego do dorosłego odbiorcy, projektu firmowanego przez Allegro, "Legendy polskie", w ramach którego ukazały się ebooki i filmy, wykonane przez plejadę rodzimych twórców, nawiązujące do tradycyjnych polskich legend. Tymczasem to właśnie "Chłopak z lasu" jest dowodem na to, że Szwedzi robią to od dawna. Trudno zmierzyć sukces takich książek, ale fakt że opowieści, w których pojawia się motyw skandynawskich trolli jest naprawdę sporo, wpływa na powszechną świadomość społeczną, i to nie tylko Skandynawów, ale również innych narodów.

"Chłopak z lasu" mile mnie zaskoczył właśnie tym nawiązaniem do tradycyjnych szwedzkich opowieści o leśnych trollach. Ujęła mnie zwłaszcza swoboda z jaką autor zdecydował się na wprowadzenie baśniowych motywów do typowo romansowej historii dla nastolatków, swoboda, która jednocześnie jest pełna gracji i należnego dystansu, dzięki któremu książka nie przemieniła się w naiwną historyjkę dla dzieci. "Chłopak z lasu" balansuje na granicy metafory i dosłowności, daje szansę potraktowania motywu trolli, w zależności od upodobań, z przymrużeniem oka lub zupełnie na serio. Zresztą ta metaforyczność i dosłowność przewija się w książce nie tylko w kontekście wątku baśniowego. Daleko "Chłopakowi z lasu" do pensjonarskich książek dla dziewczyn, bo narracja jest niezwykle zmysłowa, choć nie przekraczająca granic umownie zarezerwowanych dla książki młodzieżowej.

Podzielam entuzjazm Rafała Kosika do popularyzacji polskich motywów kulturowych w filmach, komiksach, grach, książkach science-fiction i wszędzie tam, gdzie docierają młodzi ludzie. Skandynawowie mają trolle, my mamy krasnoludki, złotą rybkę, syrenkę i rycerzy pod Giewontem. "Chłopak z lasu" jest jasnym dowodem na to, że i oni mogą dostać drugie życie.


5/20/2016

Mieszko, ty wikingu!


Mieszko, ty wikingu!
Grażyna Bąkiewicz
il. Artur Nowicki
Nasza Księgarnia 2015









Była taka książka, nie wiem czy pamiętacie, wydana w 2014 roku przez Wydawnictwo W Drodze pt. "Domino i Muki. Po drugiej stronie czasu". Napisała ją Zofia Stanecka i jak już kiedyś wspominałam na Mcz wyszła jej naprawdę zacnie. Od tej pory autorka kaja się i zapewnia, że będą następne części przygód dzieciaków, które tunelem pod Wisłostradą przechodzą do przeszłości, a my cierpliwie czekamy, bo co nam pozostaje oprócz dopytywania się i czekania.

Tymczasem po piętach depcze autorce inna polska pisarka, Grażyna Bąkiewicz. Ma już na swoim koncie dwa tytuły o królach Polski wydane przez Naszą Księgarnię w serii "Ale historia..." ("Mieszko, ty wikingu!", "Kazimierzu, skąd ta forsa?") i zbliżoną tematycznie książkę "Mówcie mi Bezprym", spod szyldu siostrzanej serii Wydawnictwa Literatura.

Z ciekawością sięgnęłam po "Mieszka", bo  przypadkiem opisuje dokładnie ten sam okres historii Polski co "Domino i Muki", czyli początki państwa polskiego i chrzest Polan. Nie wiem czy w rocznicę tych wydarzeń uprawniona byłaby uwaga o kopiowaniu pomysłów, pewnie nie, bo temat w naturalny sposób jest dość nośny, wszak nie da się jednak pominąć milczeniem faktu, że zbieżność jest ewidentna.Mamy więc znowu książkę, w której grupa młodocianych bohaterów przenosi się w czasie i uczestniczy w wydarzeniach historycznych, z tą różnicą że u Staneckiej dzieci wyruszają z czasów nam współczesnych, a u Bąkiewicz cofają się z przyszłości, za pomocą futurystycznej szkolnej ławki, która stanowi naukowy eksperyment ekscentrycznego nauczyciela historii. W warstwie narracyjno-graficznej pojawia się też ciekawy element w postaci mini komiksów - żartobliwych opowiadań, rozładowujących nieco powagę tematu, a jednocześnie stanowiących sprytny wytrych do zaserwowania ciekawostek spoza programu historii dla szkoły podstawowej.

Bąkiewicz i Stanecka pomimo zbieżności mają jednak inny pomysł na przedstawienie tematu. Stanecka bardziej koncentruje się na religijnym aspekcie wydarzeń, wysuwając na plan pierwszy postać św. Wojciecha i jego męczeńskiej śmierci oraz zmiany mentalnej z jaką wiązała się chrystianizacja. Bąkiewicz uważniej przygląda się Mieszkowi, jego stosunkom z sąsiadami, wątpliwościom związanym z jego pochodzeniem i przyczynom dla których źródła historyczne nie zawsze są godne zaufania. Książki się uzupełniają i warto przeczytać je obie.

"Mieszko" dla mniej wprawnych czytelników może jednak okazać się wyzwaniem, bo książkę charakteryzuje typowo polski potoczysty styl powieściowy, w którym zdanie na kilka linijek jest normą a nie wyjątkiem. Czytając kwieciste opisy, miałam z tyłu głowy pytanie jak pogodzić ten język z komiksowymi wstawkami i dużym krojem pisma. Czy ośmiolatki będą gotowe na czytanie, a dziesięciolatki nadal chętne by po niego sięgnąć? Odnoszę wrażenie, że przedział wiekowy 10-14 lat, to jednak zbyt ambitne założenie ze strony Wydawcy.

Mimo że podróże w czasie to wątek dość oklepany i wykorzystany już na różne sposoby, nowy trend w postaci mini lekcji historii niezmiernie mnie cieszy. Nawet ja nadrabiam szkolne braki. Na dodatek z przyjemnością.