4/30/2015

Walenty i spółka. Kryminał dietetyczny


Walenty i spółka. Kryminał dietetyczny
Moniko Oworuszko
il. Małgorzata Banaś-Domińska
Wydawnictwo Mobuki 2015
www.walentyispolka.pl














Dawno nie czytałam książki, która wpędziłaby mnie w kompleksy, objawy przewrażliwienia i nerwowe ruchy przed półką w spożywczaku. I choć zawsze sądziłam, że zdrowe odżywianie mam już we krwi, to po przeczytaniu "Walentego i spółki" nie jestem już taka pewna. Kryminał dietetyczny wyrwał ze mnie spory zapas pewności siebie i sprawił, że picie pełnotłustego mleka nie jest już tak samo przyjemne jak dotychczas.

Pomysł na kryminał dietetyczny okazał się dość przewrotny, zwłaszcza mając na względzie, że żaden trup się tu nie ściele, a przestępstwa mają wyłącznie charakter gastronomiczny. Przewrotność, jak to często się zdarza, bywa miarą sukcesu i mam wrażenie, że właśnie tak jest w tym przypadku. Moją uwagę przyciągnęła okładka, która od razu skojarzyła mi się z popularną zakamarkową serią detektywistyczną. Aż dziw, że nikt do tej pory nie zagrał na popularności Lassego i Mai. Jestem jednak w stanie to autorce wybaczyć i czynię to z czystym sumieniem, bo poza okładką i rysunkowym indeksem postaci nie łączy ich wiele. "Walenty i spółka" bazuje na koncepcji opowiadania, którego gros postaci to personifikacje składników odżywczych, czyhające za sklepowymi półkami na nieświadome niczego dzieci. Połączenie wątku kryminalnego, którego uosobieniem jest tajemniczy detektyw dietetyczny, legitymujący się odznaką MZD (Ministerstwo Zdrowia Dzieci) z dydaktycznym smrodkiem żywieniowym dało naprawdę zgrabny efekt literacki i choć lektura pierwszego tomu nie serwuje zagadek rodem z Conan Doyle'a, wątek kryminalny wydaje się mieć jednak jakiś dalszy ciąg, czego zapowiedź otrzymujemy w ostatnim rozdziale.

Tomek zapalił się już do czytania drugiej części i z nieco mniejszym zaangażowaniem prosi o słodycze. Żałuję tylko, że Sadzonka nie chwyta jeszcze literackich aluzji i nie odpuszcza mamby na rzecz rodzynków czy żurawin. Nawet jej się nie dziwię. Ja raczej też nie zrezygnuję z mięsa i sera żółtego w zamian za ryby oraz chudy twaróg.


4/12/2015

Przygody jeża spod miasta Zgierza & 30 lutego


Przygody jeża spod miasta Zgierza
Wanda Chotomska
il. Krystyna Witkowska
Wydawnictwo Nisza 2011

&

30 lutego
Wanda Chotomska
il. Mirosław Pokora
Wydawnictwo Dwie Siostry 2011



Złożyłam na karb swojej słabej pamięci fakt, że do tej pory nie skojarzyłam ze sobą tych dwóch książek. Wprawdzie do naszej domowej biblioteczki trafiły niedawno, jednak znamy je przecież nie od dziś. Nieposkromiona ochota na posiadanie ich na własność zbiegła się w czasie z hitem muzycznym "Najeżony mały jeż" (muz. H. Kaszczyc, sł. W. Chotomska), który Sadzonka podśpiewuje z ochotą od dobrych kilku miesięcy. Jak widać motyw jeża i jego zaskakującej identyfikacji ze szczotką przypadł autorce bardzo do gustu, co przyjmuję z ogromną radością, bo oba wiersze, i powstała na ich podstawie wpadająca w ucho piosenka, są naprawdę ujmujące. Chotomska jest prawdziwym wirtuozem słów. Jej niedokładne rymy, zgrabny rytm i zaskakująca poetycka narracja zachwycają mnie tak naprawdę przy każdej lekturze. Tu nic nie zgrzyta, nic nie jest na siłę, przypadkiem, tylko po to żeby się zrymowało, żeby wreszcie zakończyć zwrotkę. Chotomska jest moją ulubioną poetką dla dzieci, której twórczość doceniam zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi mi czytać utwory popularnych obecnie poetów logopedycznych. Obym nie musiała tego robić zbyt często.

Własny egzemplarz "Przygód jeża" okazał się zupełnie nowym odkryciem. Od starego wydania bibliotecznego różni go nie tylko twarda oprawa, ale przede wszystkim zupełnie świeży layout tekstu wkomponowany w znane rysunki Krystyny Witkowskiej. Bardzo lubię te lekko przybrudzone, nie do końca ostre ilustracje, w których portrety jeży są tak różnorodne i nieoczywiste.
Nowe wydanie przyniosło też nam ciekawe zaskoczenie, które właściwie klasyfikuje je w kategorii białego kruka. Chochlik redakcyjny w jednym miejscu zamienił Zgierz na Zegrze!

Muszę wejść pod jakiś krzaczek,
bo inaczej się rozpłynę
i już nigdy się nie dowiem,
czy w tym Zegrzu (sic!) mam rodzinę.
 "30 lutego" zdaje się być kontynuacją przygód bohatera, który do tej pory, z narażeniem życia i zdrowia poszukiwał swoich bliskich. Tym razem spotykamy go już w towarzystwie ciotek, do spółki z którymi otwiera sklep ze szczotkami. Absurdalna opowieść, w której jeż przypadkowo sprzedaje najpierw ciotki a potem samego siebie lepiej nadaje się dla młodszych dzieci. Jest krótka i mniej zawiła. W sam raz do czytania z niecierpliwym trzylatkiem.


"Przygody jeża spod miasta Zgierza"
"30 lutego"

3/24/2015

Sam & Dave Dig a Hole



Sam & Dave Dig a Hole
Mac Barnett
il. Jon Klassen
Walker Books 2014

Jona Klassena nie trzeba chyba przedstawiać. Spójrzcie uważnie w oczy psiaka na okładce, a przekonacie się, że to daleki krewny misia, który szukał swojej czapeczki*. Nie mogę oprzeć się tym oczom, ale całej książce też, bo jest naprawdę magnetyczna i genialna w swej prostocie. Spełnia przy tym chyba najbardziej wyśrubowane wymagania stawiane książkom obrazkowym, zatem tym większe brawa dla duetu autorskiego.

Dwóch facetów postanawia kopać dół, żeby znaleźć "coś wyjątkowego". Towarzyszy im pies, który w tej historii odgrywa znaczącą rolę. Ostatecznie to on przejmuje inicjatywę i doprowadza obu panów do zaskakującego finału, którego nie będę zdradzać. Powoli schodzimy pod ziemię i robi się naprawdę duszno. Gdyby nie strony niezapełnione ilustracją, można by dostać klaustrofobii. Tunele nie poddają się jednak prawom fizyki. Rozgałęziają się niebezpiecznie bez uszczerbku dla konstrukcji. Powoli tracimy orientację w przestrzeni. Czytelnik ma jednak tę przewagę nad bohaterami, że widzi więcej. Zauważa to wszystko, co im przechodzi koło nosa. Atmosfera jak z tradycyjnej gry komputerowej sprawia, że intuicyjnie zaczynamy szukać przejścia do kolejnego poziomu. Tymczasem robi się coraz ciemniej, coraz mniej pustej przestrzeni na stronie, coraz krótsze teksty.

Klassen pracuje ziemistą paletą kolorów. Piękny kremowy papier świetnie pasuje do atmosfery zarówno leniwego, letniego popołudnia, jak i podziemnego tunelu. Smakowicie dobiera również kolory wyklejek. Nie bez przyczyny przednia różni się od tylnej. Niesamowite ile w tej skromnej opowieści zabawy architekturą książki, ile gry niedopowiedzeniem.  To nie tylko rodzaj oka puszczonego w stronę czytelnika, ale spójny zamysł artystyczny, który punktuje wartość książki. Coś co sprawia, że nie można się od niej oderwać i co chwila ma się ochotę jeszcze raz zajrzeć za okładkę, choćby po to, żeby się przekonać, że autograf Klassena naprawdę tam jest. ;)








* Jon Klassen, Gdzie jest moja czapeczka?, Wydawnictwo Dwie Siostry 2012.

3/13/2015

Draw Me a House


Draw Me a House
Thibaud Herem
Cicada Books Limited 2012
















Książka jak dom, książka o domach. Vademecum młodego architekta albo antykolorowanka dla każdego, kto lubi pobawić się w projektowanie. Ciekawa ażurowa okładka zaprasza do zabawy, bacznej obserwacji otoczenia, a przede wszystkim ciekawej podróży poprzez style, epoki i kultury. Treść nie poddaje się chronologii, nie wymaga specjalnego przygotowania ani fachowej wiedzy. Styl ilustracji nie wywołuje niepotrzebnego onieśmielenia. Zachęca do rozwinięcia skrzydeł tych co wprawnie i tych co jeszcze nie do końca radzą sobie z ołówkiem.


Jej obecność w naszym domu to efekt wielogodzinnego szperania po Sieci w asyście spragnionego siedmiolatka. Cel: książka o projektowaniu, ale na serio. Mam wrażenie, że trafiliśmy w sedno, pozostawiając przy tym duży margines przestrzeni na kolejne etapy twórczych pasji i możliwości. "Draw Me a House" to książka, z którą można dorastać, jednocześnie traktująca odbiorcę z należną mu powagą. Książka, w której nawet kolorowanie ma sens wykraczający poza zwykłe ćwiczenie małej motoryki. A przecież można jeszcze uzupełnić panoramę Londynu o brakujące budynki, zaprojektować stylową latarnię czy wnętrze tradycyjnego japońskiego domu. Da się odnieść wrażenie, że każdy element projektowania przestrzeni został zauważony: kołatka, kran, okiennica, nawet namiot i domek dla zwierząt.



Jestem tradycjonalistką, nie znoszącą upupiania. Podoba mi się, że autor nie mruga okiem do dzieci, jakby chciał powiedzieć: a teraz się pobawimy. Nie pokusił się ani o wprowadzenie fantastycznych stworków, które by tłumaczyły co i jak, ani żartobliwych dymków. Nie narzuca kolorów, nie sugeruje najlepszych rozwiązań, nie podpowiada gotowych wzorów. Puszcza swoich odbiorców na głęboką wodę i to właśnie docenił Tomek.  Każdy lubi być traktowany poważnie.










3/04/2015

Tuczarnia motyli


Tuczarnia motyli
Marcin Szczygielski
il. Magda Wosik
Wydawnictwo Bajka 2014













Bardzo byłam ciekawa jak autor poprowadzi fabułę drugiej części przygód Majki, ciabci, Monterowej i Marka, bohaterów powieści "Czarownica piętro niżej". Czytanie "Tuczarni motyli" okazało się przyjemnym powrotem do znanych miejsc i postaci, jednak wyraźnie świeżym, bo owiniętym długą nicią rozmaitych kontekstów, nadających książce nowy i jak zwykle u Szczygielskiego niezwykle ekscytujący smak. Czym dłużej myślę o tej książce, tym bardziej przekonuję się, że w "Tuczarni" autor nawiązuje dialog nie tylko z młodym czytelnikiem, lecz także z jego rodzicami.

Już sama notka wydawnicza na ostatniej stronie okładki dyskretnie daje sygnał, że Majka "wpadnie" w sam środek wydarzeń rozgrywających się w innej rzeczywistości i choć nie będzie to królicza nora, szereg elementów wskazuje na to, że inspiracje carollowym universum nie były przypadkowe. To nawiązanie inspiruje jeszcze silniej, jeśli wspomnimy, że młodsza siostra głównej bohaterki ma  na imię właśnie Alicja.

Granica, którą wyznacza skok ze szczecińskiego świata skoncentrowanego wokół kamienicy ciabci do szklarni motylołaków i ich absurdalnych sporów, nie jest jednak zupełnie szczelna. Szczygielski nie powstrzymuje się przed mieszaniem obu rzeczywistości. Tradycyjne odczytywanie wydarzeń w perspektywie świata fantazji i realności bierze w łeb. Autor bawi się światami, w których przebywa bohaterka, tym samym budząc zamierzony niepokój. Robi to dyskretnie, bez epatowania strasznymi obrazami. Bez oporów za to wplata w realny świat katastroficzne wizje zasypanej śniegiem Warszawy, pod której grubą pierzyną powstaje alternatywne miasto tuneli, zaludnionych jakby nową generacją ludzi-eskimosów. Dzięki temu zabiegowi "Tuczarnia motyli" znacznie spójniej buduje narrację niż poprzednia część powieści. W książce nie brakuje również magicznych atrybutów, które konstytuują dziecięcą baśniowość: gadające zwierzęta i czarodziejskie przedmioty oraz niezwykłe moce ciotek-czarownic. Amulet, towarzyszący Mai od początku powieści wprost zapowiada nadchodzące niezwykłe wydarzenia.

Szczygielski jak zwykle starannie rozpisuje dialogi, jest dowcipny i bezpretensjonalny. Tym razem garściami korzysta z faktu, że ciabcia i Monterowa, dzięki magicznej mocy zdradliwych lilii odmładzają się i stają się małymi dziewczynkami. Świat motylołaków i ich wzajemne relacje to dla odmiany oko puszczone w stronę rodziców i ich literackich doświadczeń. Fabuła trzyma w napięciu do końca, choć tak naprawdę w kontekście całej serii posuwamy się zaledwie o krok dalej. Co stało się z babcią Niną nadal pozostaje tajemnicą i zagadką do odkrywania w kolejnym tomie przygód Mai.

2/27/2015

Książka wszystkich rzeczy


Książka wszystkich rzeczy
Guus Kuijer
Wydawnictwo Dwie Siostry 2012
















Zachodzę w głowę jak to jest, że książka oznaczona wiele mówiącą etykietką "ateistyczna", okazała się dla mnie najbardziej religijną lekturą ostatnich miesięcy. Dziwię się tym bardziej, gdyż pobieżny przegląd recenzji, jakiego dokonałam zanim jeszcze przeczytałam pierwszą stronę, dał mi dobitnie do zrozumienia, że książka powinna mnie co najmniej zgorszyć, a przynajmniej zniesmaczyć i zdenerwować. W końcu nie kto inny, jak religijni konserwatyści mojego pokroju zostali w niej wystawieni na nieustanne fale krytyki. Tymczasem coraz częściej utwierdzam się w przekonaniu, że umiem zbierać policzki i nie gorszy mnie postać ojca, z pozoru głęboko religijnego, choć w rzeczywistości tchórzliwie skrywającego pozorną religijność, który w imię Bożej miłości bije swoją żonę i syna.

Zaryzykuję stwierdzenie, że "Książka wszystkich rzeczy" nie jest ani religijna ani antyreligijna w żaden wyraźnie określony sposób. Jej wydźwięk w dużej mierze zależy od położenia akcentów, które w przypadku tej opowieści, osadzonej w magiczno-realistycznej scenerii, można z łatwością rozmieścić w różnych miejscach. Właściwie przez cały czas nie wiemy do końca, co należy do świata fantazji, a co dzieje się naprawdę. Odwzajemnione uczucie szesnastoletniej Elizy ze skórzaną nogą, plaga żab wspinająca się po klatce schodowej, czy czarodziejskie zdolności sąsiadki wydają się wychodzić na przeciw niewypowiedzianym marzeniom głównego bohatera.

Mnie jednak w całej książce najbardziej uwiodło frapujące ukazanie na dwóch przeciwległych biegunach sztucznej, zaskorupiałej i martwej religijności ojca oraz żywej i głęboko osobowej relacji 9-letniego Thomasa z ukazującym się mu Jezusem. Bóg ojca umarł. Bóg Thomasa żyje. Starotestamentalne opowieści czytane przez ojca w trakcie kolacji nie niosą ożywczego powiewu. Biblia jest pusta. Chłopiec odsuwa Boga, którego proponuje mu rodzinny dom na boczny tor. W jego miejsce wchodzi Jezus - przyjaciel. Miejsce Biblii zastępuje Książka wszystkich rzeczy pisana w tajemnicy przed wszystkimi.

Na szczęście dla czytelnika autor nie pokusił się o szczęśliwe zakończenie. Nie zdradzę wiele ujawniając, że ojciec Thomasa nie przechodzi spektakularnej przemiany. Gdyby nastąpiła, byłaby nieautentyczna, w świetle całego ogromu zła, którego się dopuszczał. Przechodzi ją za to sam chłopiec, który uczy się nie bać, żeby stać się szczęśliwym. Pomocy ojcu nie podejmuje się natomiast nawet sam Jezus.

 "... ale Thomas rozumiał, że niektórych ludzi ciężko zbawić. Nie można się domagać od Pana Jezusa rzeczy niemożliwych".

2/16/2015

Którędy do gwiazd?


Którędy do gwiazd?
Anna Czerwińska-Rydel
il. Marta Ignerska
Wydawnictwo Muchomor 2014















Pierwsze co rzuca się w oczy to rzadko spotykany rozbrat tekstu z ilustracją. Najpierw kilkadziesiąt stron gołego druku, dopiero potem pełne rozkładówki rysunków. Pierwsze wrażenie, jakby autorka z ilustratorką pokłóciły się ze sobą i stworzyły dwa niezależne dzieła. Możemy wybrać czy najpierw czytamy, czy śledzimy obrazkową historię. Możemy też zastosować technikę zamienną, ale nikt nie daje gwarancji, że ilustracje ułożone są w kolejności chronologicznej.
Drugie na co zwróciłam uwagę to zabieg kolorystyczny. Wszystko utrzymane jest w bieli, żółci i czerni. To dzięki temu szybko przekonujemy się, że autorki stworzyły jednak spójne dzieło. Białe kartki opowieści spięte zostały z obu stron żółtymi stronami wstępu i zakończenia.

Ilustrowane strony są jakby echem tekstu. Brzmią nie tylko bezpośrednie cytaty ujęte w komiksowe dymki, ale również z pozoru dalekie nawiązania, czasem współczesne, to znów jakby mitologizujące. Ignerska przenosi siedemnastowieczną bohaterkę w szerokie historyczne spektrum.
Opowieść o pierwszej kobiecie astronom, Elżbiecie Heweliusz w perspektywie innych książek autorki nie odznacza się wyjątkowym pomysłem. Wydaje się, że jedynym zabiegiem jaki zastosowała jest nielinearny układ fabuły, który młodszym czytelnikom sprawia niewielki kłopot. Strona ilustracyjna nadaje więc książce charakteru i uwypukla to co istotne. Bohaterka na motorze wyrasta ni stąd ni zowąd na ponadczasową ikonę, symbol kobiecej siły, porównywany z socjalistyczną kobietą na traktorze.




Zresztą Ignerska pokazuje się tutaj od najlepszej strony. Jak zwykle bierze na warsztat proste znaki ikoniczne, bawi się nimi, przełamuje swoim charakterystycznym stylem, oplata nicią skojarzeń. Otrzymujemy spójne dzieło, stworzone z dużym rozmachem i wychodzące ponad utarte schematy. Efekt potęgują rozkładówkowe ilustracje, które dodatkowo wydają się opuszczać ramy książki.


Książka na pewno nie jest przewodnikiem po astronomicznych dokonaniach bohaterki, raczej po jej kobiecości, która jak na tamte czasy była dziwna, niezrozumiała, wręcz niebezpieczna. Opowiada o aspiracjach, sile charakteru i niezłomności, ale także o miłości, macierzyństwie oraz potrzebie piękna.



Początkowo poczułam się oszukana, że nie zaglądamy w lunetę Elżbiety, nie mamy wglądu w jej notatki, nie dowiadujemy się jak wyglądały tajemnicze instrumenty Jana Heweliusza. Wszystko to autorki pozostawiają na marginesie, gdzieś daleko między gwiazdami, w czerni nocnego nieba. Na pierwszy plan wysuwa się to co ludzkie, złożone z uczuć, myśli, wrażeń, opinii, wspomnień. Którędy do gwiazd? jest wbrew pozorom pytaniem o to co tu i teraz: marzenia, ambicje, plany, sukcesy i radości.




2/09/2015

Ale patent!


Ale patent!
Małgorzata Mycielska
Aleksandra i Daniel Mizielińscy
Wydawnictwo Dwie Siostry 2014















Rozsmakowaliśmy się w talencie Mizielińskich jak nie przymierzając w kawiorze jedzonym regularnie na śniadanie. Już nic nie dziwi, nic nie zachwyca ponad miarę, nie ma w sobie już tyle odświętności i wyjątkowości. Tymczasem kupiliśmy w prezencie dla naszych słowackich przyjaciół "Miasteczko Mamoko". Jako książka ponadjęzykowa świetnie się sprawdza w przypadku obcojęzycznych dzieci: nie trzeba się martwić koniecznością tłumaczenia, a mimo to można się podzielić próbką rodzimej kultury. Zachwycili się "Miasteczkiem" z taką świeżością jak my jeszcze kilka lat temu.

"Ale patent!" nie jest książką autorską i na swój sposób da się to odczuć w niespotykanej u Mizielińskich  dawce treści odizolowanej od obrazu. Rozbudowane infografiki i komiksowe historyjki są jednak na tyle dominujące, że nadal silnie determinują charakter książki. Książki, która, nie zawaham się użyć tego słowa, jest idealnie zaprojektowanym produktem - ciekawym, inspirującym, dowcipnym, ładnym, wyważonym i nieprzegadanym. Idealnym dla kilku- czy kilkunastoletnich chłopców, palących się wręcz do skonstruowania własnego wynalazku, choćby to miał być tylko ten najprostszy osobisty zachmurzacz.



"Ale patent!" nie burzy schematów, nie szokuje formą. Jest do gruntu przewidywalny, uporządkowany, a miejscami nawet powtarzalny. W porównaniu z "Tu jesteśmy" nie tworzy zwartej narracji, w zestawieniu z "Designem" zaskakuje spokojnym projektem edytorskim. Charakteryzuje go jednak znany i sprawdzony poważny sposób traktowania czytelnika, który sprawił, że Tomek z uwagą śledził naprawdę każdy projekt, nawet wtedy kiedy mnie nie starczało już cierpliwości, a może ciekawości.



Biorę tę książkę w obronę przed samą sobą i innymi malkontentami, którzy w leksykonie często kompletnie nieudanych patentów nie widzą nic pożytecznego, a może są już po prostu znudzeni patentem na książkę à la Mizielińscy. Mam bowiem żywy dowód, że inspiruje, wywołuje wypieki, każe sięgać ponad utarte schematy,  a nawet ... szukać na allegro czujnika kolorów. Naprawdę kosztuje grosze.