Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trudne tematy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trudne tematy. Pokaż wszystkie posty

11/19/2019

Hedwiga i lato ze Sznyclem


Hedwiga i lato ze Sznyclem, Frida Nilsson, il. Anke Kuhl, tł. Barbara Gawryluk, Dwie Siostry 2019.


"Książka bez taryfy ulgowej" - stwierdził mój mąż, gdy nie ukrywając emocji, na głos czytałam "Hedwigę". Nigdy nie wierzyłam, że można śmiać się do bólu brzuchu i płakać na zmianę. Dotychczas myślałam, że to chwyt retoryczny. Autentyczna szczerość trzeciego tomu "Hedwigi" rozłożyła nas wszystkich na łopatki.

 Frida Nilsson znowu zabiera czytelników do małej szwedzkiej wioski, w której mieszka dziewięcioletnia Hedwiga razem ze swoimi rodzicami, kotem i osłem. Upalne lato zionie nudą prowincji i choć kilka kilometrów dalej babcia Hedwigi powoli umiera z powodu wylewu, ta z dziecięcą ufnością rozdziela oba światy, pozwalając by angażowały ją w zupełnie osobny sposób. Kiedy na wsi zjawia się gruby Sznycel wraz z nieziemsko przystojnym ojcem i na kilka tygodni zajmuje podupadającą drewnianą chatę zwaną przez lokalnych Chicago, wakacyjna przygoda zaczyna pukać do drzwi. Ukrywający swoje głębokie kompleksy chłopak powoli otwiera się przed Hedwigą, choć ta zdaje się nie dostrzegać ani jego platonicznego uczucia, ani fatalnej niepewności, które szarpią nim z równą siłą. Jej głowę z większym powodzeniem zajmuje postać samotnika Högmana, domniemanego narkomana, żywiącego się ślimakami i dżdżownicami oraz piękna kolekcja żołnierzyków, które babcia obiecuje przekazać na własność Hedwidze, a potem o tym zapomina i nie może sobie przypomnieć.

"Hedwiga i lato ze sznyclem" w niebywale subtelny sposób przeplata ze sobą szereg trudnych tematów, które zestawione razem tworzą nieco może kuriozalną mozaikę ludzkich zmagań z nieuchronnością i to zarówno tą związaną ze śmiercią, jak też obiektywnymi okolicznościami, na które nie mamy wpływu w codziennym życiu. Frida Nilsson jest szczera do bólu, gdy pokazuje żałobę dziecka. Nie brnie jednak w rozpacz i poczucie straty, ale jak w wierze w św. Mikołaja, szuka sposobu, by gorzka prawda nie musiała się sprawdzić. Z taką samą szczerością pokazuje otyłość i związane z nią ograniczenia, ale nie moralizuje, nie zabiega o akceptację inności za wszelką cenę. To zresztą znamienne dla tej książki, że autorce udaje się odciąć od narzucającej się formuły pocieszania. Zostajemy z otwartym zakończeniem. To w głowach czytelników i bohaterów wszystko się rozstrzyga. To tam Frida Nilsson widzi źródło i rozwiązanie sytuacji, na które obiektywnie nie mamy wpływu.


6/27/2019

Rok, w którym nauczyłam się kłamać



Rok, w którym nauczyłam się kłamać, Lauren Wolk, tł. Sebastian Musielak, pr. okł. Aleksandra Cieślak, Dwie Siostry 2019.

"Rok, w którym nauczyłam się kłamać". Polski przekład tytułu mówi znacznie więcej niż angielskojęzyczne "The Wolf Hollow" - Wilczy Jar. Książka okrzyknięta następczynią "Zabić drozda" Harper Lee, mierzy się z tematem dziecięcej niewinności w sposób bezkompromisowy. Lauren Wolk pokazuje, że prawda nie zawsze zwycięża. Nawet w książce dla młodszych nastolatków.

Annabelle mieszka w Wilczym Jarze od zawsze. Wydaje się, że sielanki dzieciństwa na pensylwańskiej wsi nic nie jest w stanie zaburzyć. Jednak gdy w szkole pojawia się Betty, a za jej przyczyną bezrozumna, pierwotna przemoc, Annabelle przechodzi pierwszą inicjację w dorosłość. Kiedy zaś Betty ginie bez wieści, a podejrzenie pada na samotnika Toby'ego, Annabelle po raz drugi podejmuje dorosłe wyzwanie obrony bezpodstawnie oskarżonego przyjaciela.

Akcja powieści rozgrywa się w pierwszej połowie lat 40. XX wieku, ale echa wojny docierają do małego amerykańskiego miasteczka prawie wyłącznie za sprawą radia. W sposób fizyczny wojna zabiera dwóch jego mieszkańców, którym nie udaje się cało wrócić z frontu. W perspektywie ogromu wojny - zaledwie dwóch. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że fala zdarzeń, jaką wywołuje przybycie nastoletniej Betty, również zbiera plon dwóch żyć. Książka Lauren Wolk pełna jest podobnych symbolicznych akcentów, które autorka przemyca z godną pozazdroszczenia swobodą: okrucieństwo Hitlera, ludzi polujących na wilki, dziewczyny z satysfakcją mordującej przepiórkę, pogrążonych w żądzy odwetu mieszkańców miasteczka, a wreszcie Betty, dla której przemoc i kłamstwo początkowo jest formą rozrywki, a następnie rewanżu.

Wielowarstwowość fabuły spięta jest osobą głównej bohaterki - Annabelle, która przefiltrowuje całą historię za pomocą dziecięcej wrażliwości, ale jej spojrzenie niepozbawione jest jednak komentarza dorosłej kobiety. Właśnie te fragmenty sprawiają, że debiutująca jako pisarka dziecięca Lauren Wolk, wydaje się mało przekonująca w swym kodzie literackim jaki dobiera dla młodego czytelnika. Odniesienia i nawiązania, których musi dopatrzeć się dziecko, żeby w pełni docenić walory opowieści mają swoją wagę, którą prawdopodobnie zauważy dopiero dorosły odbiorca. Wolk wzorem Lee bierze na warsztat pewien rodzaj społecznego linczu, emocji jakie udzielają się zbiorowości, psychologii tłumu w obliczu wydarzeń niepodlegających łatwej ocenie. Mimo pokrewieństwa czasu i miejsca akcji, Wolk rezygnuje jednak z pokazywania konfliktu na tle rasowym. Jej kozioł ofiarny - Toby -  to po prostu Inny. Wyrzucony poza nawias społeczności przybysz znikąd.

Toby nie jest jednak drugim Tomem z "Zabić drozda", podobnie jak Annabelle nie jest drugą Skaut. Wolk ma swój własny pomysł na książkę, dzięki czemu "Rok, w którym nauczyłam się kłamać" jest książką autentyczną i nienachalną w swojej wymowie.Wyciąga na światło dzienne nie tylko temat prześladowań, ale również a może przede wszystkim, złożoność natury kłamstwa, które w przypadku Betty pokazuje swoje negatywne, a w osobie Annabelle pozytywne oblicze. Kłamstwa, którego konsekwencje są najlepszym świadectwem wagi wypowiadanych słów.





3/06/2019

My dwie, my trzy, my cztery


My dwie, my trzy, my cztery, Sarah Crossan, tł. Małgorzata Glasenapp, Dwie Siostry 2018.

Powieść Sary Crossan otwiera bożonarodzeniowa burza. Niebywałe dla nas, wychowanych we wschodnioeuropejskim klimacie! W jej kontekście, scena odejścia matki trzyletniej wówczas Apple, nabiera jeszcze mocniejszego wyrazu. Odejścia, które skutkować będzie dziesięcioletnią nieobecnością i niespodziewanym powrotem.

Początkowo nie zwróciłam uwagi, że to książka rekomendowana dla czytelników 12+.  W oczekiwaniu na mocne uderzenie w starszy, późno nastoletni target, przeczytałam trudną książkę dla młodszych nastolatków. Sara Crossan, po raz kolejny od premiery "Kasieńki" pokazała, że z dużą swobodą i talentem potrafi podjąć skomplikowany temat z czytelnikami, którzy w prozie inicjacyjnej stawiają zupełnie pierwsze kroki, jednocześnie nie siląc się na głęboką psychoanalizę, ani nie epatując zbytnią dosłownością. Nieodpowiedzialne rodzicielstwo i dziecięca samotność bezpardonowo wysuwają się na pierwszy plan i nikt nie ma wątpliwości, że to one stanowią clou książki. Jednocześnie fabuła narysowana jest dość grubą kreską, a pierwszoosobowa narracja zbliża nas do głównej bohaterki i wyklucza bardziej ogólny ogląd.

Apple - 12-latka wychowana przez babcię, porządna, zdolna, przeżywająca frustracje związane z lekkim społecznym wyalienowaniem i Rain - świeżo poznana siostra, odrobinę opóźniona rozwojowo 10-latka z syndromem sierocym, w pewnym momencie zostają zdane wyłącznie na siebie.  Kiedy dopiero co odzyskana matka nie okazuje się tą wyczekaną i wymarzoną, a opieka nad siostrą spada jak niechciany ciężar, Apple rozpoczyna przyspieszony proces dojrzewania, który bardzo dobitnie uświadamia jej, że życie nie jest czarno-białe, a determinacja i siła osobista jest niezbędnym warunkiem powodzenia.

"My dwie, my trzy" to książka, która boleśnie daje do zrozumienia, że dorośli nie zawsze mają rację. Skrywane tajemnice, nieumiejętne próby pomocy, wybielania własnych wad, a wreszcie autentycznie szkodliwe działania, roztaczają przed czytelnikiem szeroki wachlarz krzywd. Sarah Crossan nie waha się przedstawić matki w najczarniejszych barwach, a miłości Apple do niej w najbardziej wyrozumiałej optyce. Ten kontrast wyostrza zmysły, mocno przykuwa uwagę i autentycznie boli. Toksyczna miłość jako temat książki dla dwunastolatków? Jak najbardziej.

Pozostałe powieści Sary Crossan:




2/13/2019

Mój las


Mój las, Mélanie Rutten, tł. Jacek Mulczyk-Skarżyński, Wytwórnia 2019.

"Mój las" nie jest książką łatwą. I to w co najmniej dwóch aspektach. Po pierwsze porusza trudny temat rozpadu rodziny, po drugie robi to w niezwykle subtelny i metaforyczny sposób. Dokąd może nas czytelniczo zaprowadzić? Na pewno w wielu kierunkach.

Francuski tytuł książki brzmi "Las pomiędzy dwoma". Jej sedno prezentuje się zatem już na okładce. Po polsku jest bardziej tajemniczo. W historię wchodzimy powoli. Najpierw jesteśmy świadkami rozmowy, która do końca książki pozostanie osnuta tajemnicą. Dopiero potem dom gaśnie i pojawiają się dwa domy, a chwilę później las i żołnierz. Mélanie Rutten bierze ten las na warsztat i robi z nim, co tylko ma ochotę, żeby na jego przykładzie możliwie najlepiej pokazać złożoność emocji, które targają małym żołnierzem w obliczu rozwodu. Na scenę wchodzą zwierzęce postacie znane z poprzednich picturebooków autorki - Królik, Kot i Kanarek, Książka, Kamień, Wilczyca i Jeleń. To z nimi bohaterka konfrontuje swoje emocje. Ale to las zdaje się je generować. Las, który wkracza w kolejne fazy kolorystycznych przemian, daje paliwo do tego, żeby żołnierz doświadczył zmęczenia, gniewu, tęsknoty i smutku. Całego wachlarza emocji, które ostatecznie doprowadzają bohaterkę do swoistego catharsis, dzięki któremu las odzyskuje pełnię kolorów a żołnierz swoje imię.

W tle przemiany żołnierza i lasu obserwujemy poruszającą historię listka, który nie chce opaść oraz skarbu, którego wszyscy szukają lecz tylko niewielu wie, czym on jest i gdzie można go znaleźć. Te nakładające się metaforyczne wątki uwypuklają wewnętrzne rozterki żołnierza. Podobnie postać Wielkiej Niedźwiedzicy, która pojawia się w szarej fazie lasu i koi wszystkie rozkołysane emocje. Mélanie Rutten nie ma oporów, żeby wprowadzać dużo więcej pomniejszych symbolicznych porównań i odniesień. To właśnie dzięki nim książka jest równie piękna jak trudna oraz równocześnie prosta i skomplikowana. Ale to strona wizualna "Mojego lasu" generuje w czytelniku gros emocji: za pomocą kolorów, mimiki twarzy bohaterów, a nade wszystko interakcji zachodzących między nimi na rysunkach. Tusz, twórca pierwszego planu i kolorowa akwarela robiąca nastrój tła, sprawiają, że trudna historia o samotności wiedzie nas pełnych optymizmu do szczęśliwego finału.











10/18/2018

Pustka


Pustka, Marianna Sztyma, Centrala 2017.

Po raz pierwszy w życiu świadomie sięgnęłam po książkę terapeutyczną. O efektach kuracji nic nie powiem, chyba jednak pozostaną niemierzalne, natomiast o samej "Pustce" nie sposób nie wspomnieć. Niepozorna okładka kryje w sobie bogatą graficznie treść i dość lakoniczny ale głęboki tekst.

Kiedy odchodzi ukochany zwierzak dziecka, naprawdę trudno znaleźć słowa pocieszenia. Pomijam konieczność przekazania trudnej informacji, że mimo wysiłków naszych i lekarzy, nie udało się uratować życia najlepszego przyjaciela. Pierwszy szok po tej wiadomości może minąć dość szybko. Pozostanie codzienne zmaganie ze wspomnieniami i łzami, które same cisną się pod powieki w najmniej oczekiwanych momentach.

Sięgając po "Pustkę", nie wiedziałam czego się spodziewać. Z pobieżnie przejrzanych internetowych skanów, pojawiło się skojarzenie z opublikowaną dobrych kilka lat temu przez wydawnictwo Filia książką Lemony Snicketa "Laszlo boi się ciemności". W obu przypadkach dziecięcy bohater samotnie konfrontuje się ze spersonifikowanym problemem. Na szczęście podczas lektury "Pustki", charakterystyczne de ja vu ustąpiło dość szybko. Pewnie za sprawą mikrokomiksu, który zaproponowała autorka, a który w znaczący sposób zadecydował o odbiorze całej książki.

Mamy tu zatem rozmowę: ciekawą, zaskakującą, szczerą. Pustka po kocie jest delikatna, ostrożna, ale bezpośrednia. Nie jest samym kotem, jest brakiem kota. Większym, niemruczącym, niedającym się pogłaskać. Potrafi być ogromna w chwilach wzruszenia i smutku, albo całkiem mała, kiedy przychodzi moment pogodzenia się ze stratą.

Bardzo lubię nastrojowe kolaże Marianny Sztymy. Realizm ilustracji skojarzony z symbolicznym ujęciem Pustki wypada niezwykle przekonująco, stwarza poczucie intymnej relacji między tym co prawdziwe a tym co wewnętrzne. Pustka istotnie nie jest czymś, ale bardziej niczym, brakiem na kartce, który przekłada się na brak w sercu bohaterki.

"Pustka" to książką stworzoną z ogromnym wyczuciem. Nie uzurpuje sobie prawa do wydawania sądów, nie szuka rozwiązań, ani nie daje pustych obietnic na poprawę samopoczucia. Pozostawia czytelnika z przesłaniem, że czas leczy rany. Najważniejsza wiadomość pojawia się jednak na końcu. Pustka nie jest jak kot. Ona nigdy nie zniknie.






7/29/2018

Bombka babci Zilbersztajn


Bombka babci Zilbersztajn, Katarzyna Ryrych, il. Anna Rudka, Wydawnictwo Ezop 2018.

 Letni poranek. Cały dom jeszcze śpi, a ja i Sadzonka sięgamy  po "Bombkę babci Zilbersztajn". Zupełnie bezrefleksyjnie, uśpiona czającym się za oknem upałem, zaczynam czytać sześciolatce książkę o Zagładzie. Obie przenosimy się na warszawską Wolę, w zimowy szary pejzaż, tuż przed Bożym Narodzeniem. Obie nie chcemy wracać.

Mam jeszcze w pamięci swoją lekturę "Rutki" Joanny Fabickiej i panią z biblioteki, która kwestionowała zasadność "takich" książek dla dzieci. Pamiętam mój zachwyt nad metaforą, delikatnością i swobodą z jaką autorka ujęła temat. Dzisiaj, trzymając w ręku "Bombkę" Katarzyny Ryrych i patrząc na zatopioną w myślach sześciolatkę, jestem zachwycona podwójnie.

Kiedy Ninka odkrywa w swojej szafie przejście do tajemniczego pokoju, nie ma jeszcze pojęcia, że świat, do którego wchodzi, cofa ją o kilkadziesiąt lat wstecz. Lokatorka pokoju, z pozoru zwyczajna równolatka Ninki, nie zachowuje się jednak jak przeciętna dziewczynka  z XXI wieku. Gra w grę. Jakie są jej zasady i dlaczego jest tak niebezpieczna dowiadujemy się powoli, ale nigdy nie odkrywamy wszystkich rządzących nią zasad. Ninka  angażuje się w tę znajomości, pomimo narastającej świadomości czyhającego na nią niebezpieczeństwa. Codziennie zagląda do szafy. Im lepiej poznaje realia po drugiej stronie, tym bardziej narasta groza opowiadania. To co początkowo wydaje się tylko majakami gorączkującej dziewczynki, co raz bardziej zaczyna przypominać prawdziwą przygodę. Straszną i niespecjalnie rokującą na szczęśliwe zakończenie. W pewnym momencie przestrzenie zaczynają się przenikać tak silnie, że tracimy orientację, co jest teraz a co dawniej.

W tle tragedii rozgrywającej się za ścianą, w mieszkaniu Ninki narasta konflikt między nią a starszym bratem, fanatyczny, zajadły, odbijający jak w lustrze obsesyjność tamtego wielkiego konfliktu, którego tajemnicza dziewczynka mimowolnie staje się ofiarą. Jest też babcia Zilbersztajn, pozostająca w tle fabuły, ale jednocześnie przez cały czas zwiastująca swój wielki coming out

Czytając "Bombkę babci Zilbersztajn" zaczęłam mieć obawy jak skończy się ta historia. Czy nie będzie zbyt dosłowna, zbyt straszna dla 6-letnich uszu. Na szczęście autorce udało się uniknąć dosłowności i pozwoliła czytelnikowi w każdym wieku odebrać ją na własnym poziomie. Piękny, prosty, staranny, metaforyczny język zatopił nas w tej historii jednakowo, pozostawiając ziarenko do dalszych rozmów w przyszłości.

3/13/2018

Wojna, która ocaliła mi życie



Wojna, która ocaliła mi życie, K. B. Bradley, tł. Marta Bręgiel-Pant, Wydawnictwo Entliczek 2017.

Już dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie takiej konsternacji jak "Wojna, która ocaliła mi życie". Ciężko pozbyć się wrażenia, że ta dość dobrze i atrakcyjnie skonstruowana historia obliczona została na efekt.

Nawet jak na fikcję literacką, osadzoną co prawda w konkretnych realiach, ale jednak wykreowaną od początku do końca przez autorkę, ta historia nie wydaje się prawdopodobna. Główną bohaterkę i jej młodszego brata poznajemy w Londynie tuż przed wybuchem wojny. Naznaczona lekką fizyczną niepełnosprawnością Ada, od lat jest ofiarą domowej przemocy, psychicznie i cieleśnie maltretowaną przez okrutną i bezwzględną matkę. Dziewczyna, pozbawiona możliwości samodzielnego przemieszczania się, całe dnie spędza w mieszkaniu. Jej świat zamyka się w czterech ścianach i tym co można dojrzeć z perspektywy niskiego zydla stojącego przy parapecie. Kiedy po decyzji o ewakuacji londyńskich dzieci, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, udaje jej się opuścić miasto i dostać pod opiekę dość zamożnej lecz nieco zgorzkniałej damy, historia Ady zaczyna przypominać iście pigmalionową przemianę.

Wiele uproszczeń można wybaczyć książce adresowanej do dzieci, jednak, mimo wszystko "Wojna, która ocaliła mi życie", zdaje się przesadzać w tym, jak szybko głębokie zaniedbania w zakresie podstawowej wiedzy o świecie, zasadach higieny i kulturze osobistej odchodzą w niebyt pod wpływem zmiany środowiska. Ada wprawdzie nadal przejawia zachowania dziecka maltretowanego, ale w pozostałych obszarach życia zaczyna przypominać dziewczynkę z dobrego domu. Ciekawie na tym tle przedstawia się za to postać panny Smith - Angielki opiekującej się Adą i jej bratem Jamiem. Poznajemy ją, gdy wyzuta z wszelkiej chęci do życia szuka spokoju w cichej egzystencji z dala od ludzi. Jej postać rozkwita stopniowo pod wpływem kontaktu z parą ewakuantów, a w tle jej życiorysu pojawia się wątek homoseksualny, który poprzez śmierć partnerki zaważył na obecnej kondycji bohaterki. Aluzja do stopnia relacji Susan Smith z jej przyjaciółką jest jednak przemycona na tyle dyskretnie, że nawet dorosły czytelnik może ją łatwo przeoczyć.

Mam spore wątpliwości czy rekomendacja wiekowa 9+, którą zaproponował zarówno amerykański jak i polski wydawca to słuszna sugestia. Nigdy dotąd nie spotkałam się we współczesnej literaturze dla dzieci z tak drobiazgowym i pozbawionym dwuznaczności opisem przemocy domowej. Spodziewam się, że niejeden trzynastolatek może być silnie przejęty jego drastycznością.

"Wojna, która ocaliła mi życie", mimo swej przerażającej naiwności czyta się świetnie, poruszając najwrażliwsze struny duszy i na długo pozostaje w pamięci. Jej niezaprzeczalną siłę stanowią opisy relacji międzyludzkich, zwłaszcza bratersko-siostrzanej miłości Ady i Jamiego, jak też matczynego uczucia Susan, które niepostrzeżenie rodzi się i rozkwita w trakcie trwania lektury. Książka niesie też sporą dawkę wiedzy historycznej, spoglądając na realia II wojny światowej z nieco innej niż polska perspektywy. I choć samo zakończenie trąca nieco hollywoodzkim patosem, warto tę książkę doczytać do końca.

3/07/2018

O tym można rozmawiać tylko z królikami



O tym można rozmawiać tylko z królikami, Anna Höglund , tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2018.


Picturebook dla młodzieży to nadal w Polsce ewenement. O ile dorośli czytelnicy od pewnego już czasu oswajają ten gatunek literacki za sprawą Iwony Chmielewskiej i Joanny Concejo, nastolatki swój debiut mają jeszcze przed sobą. Anna Höglund stawia poprzeczkę wysoko. Czy wystarczy nam odwagi, żeby podsunąć tę książkę młodym dorosłym?

W dusznej atmosferze tej historii jest coś niepokojącego. Brudnawe kolaże znacząco kontrastują z osobą głównego bohatera, ukrytego pod postacią puszystego królika. Zaglądamy do świata everymana, do jego głowy, w której aż kłębi się od egzystencjalnych przemyśleń, naznaczonych strachem, smutkiem, samotnością i brakiem samoakceptacji. Królik, wyrzucony na margines swojego świata, słabo identyfikuje się zarówno z rodzicami jak i rówieśnikami. Pozbawiony płci i jakichkolwiek cech charakteru zdaje się składać wyłącznie z targających nim uczuć. Czasem wychyla głowę na zewnątrz, a wtedy jego królicza powierzchowność jakby zanika. Innym razem królicze cechy niespodziewanie pojawiają się na twarzach osób z jego otoczenia. Tylko wtedy rodzi się szansa na prawdziwy kontakt.

Anna Höglund w jednym z wywiadów przyznała, że "O tym można rozmawiać tylko z królikami" jest książką wyjątkowo osobistą. Świadczy o tym najsilniej sposób jej powstania, zainspirowany przebłyskami podświadomości, które pociągnęły autorkę do stworzenia galerii kolaży. Pomysł na tekst zrodził się wtórnie.

"Królik lubi ludzi, ale potrzebuje być sam, w innym razie zaczyna myśleć tak jak osoby z jego otoczenia. Zauważa, że wszystko zawiera swoje przeciwieństwo, więc jeśli możesz być swoim największym wrogiem, możesz być również swoim najlepszym przyjacielem". (A.H.)

 Mam szczęście. Czytając tę książkę, oglądając rysunki silnie identyfikuję się z bohaterem. Pewnie byłam kiedyś królikiem, a może nadal nim jestem. Powtarzam w myślach zdania, które wypowiada i cieszę się nimi jak dziecko. Gdybym była nastolatką, czytałabym ją bez końca. Nie daje gotowych recept, ale bez trudu pozwala wejść w skórę bohatera.

Moja nastoletnia córka ewidentnie nie jest królikiem. Samotność ją przytłacza, pozbawia poczucia bezpieczeństwa, kolaże nie mieszczą się w granicach akceptowanej przez nią estetyki. Zdaje się nie zauważać, że zakończenie przynosi jednak powiew optymizmu. Chyba okres młodzieńczego kryzysu przechodzi spokojniej niż ja. A może brakuje jej dystansu?

Odkładam książkę z poczuciem satysfakcji. Jedno co mnie w niej drażni to krój pisma, dobrany chyba pod stylistykę bliską nastoletnim czytelnikom, identyczny zresztą jak w szwedzkim oryginale. Wybaczam, choć nie bez bólu. Jak mówi bohater: "nie ma niczego dobrego, co nie byłoby jednocześnie złe".





8/31/2017

Lolek


Lolek
Adam Wajrak
il. Mariusz Andryszczyk
Agora 2017



















Mam wrażenie, że trafiłam na książkę nie z tej epoki i dobrze mi z tą jej niecodziennością. Moim dzieciom też. Jej niezwykłość paradoksalnie tkwi w zwyczajności.  Poszukajcie w pamięci Metki, Perełki, Puca i Bursztyna. Lolek jest pośród nich.

 Historia opowiedziana przez Adama Wajraka oparta jest na autentycznych przeżyciach psa-uciekiniera, uratowanego przez autora i jego żonę i na powrót udomowionego.  Lekko sfabularyzowana, na potrzeby odtworzenia nieznanych wątków z życia psa, opowieść o Lolku, niezwykle starannie i z dbałością o detale, zwłaszcza te dotyczące uczuć, toczy się w klasycznym kluczu historii, jakie znamy ze starych książek o zwierzętach.

Wajrak daje nam do rąk książkę, która chwyta za gardło zarówno młodszych jak i starszych czytelników. Jest szczery i bezkompromisowy, ale jednocześnie delikatny i wrażliwy. Nie przypadkiem podczas lektury przypominają mi się "Wilki", w podobnie trafny sposób ujmujące wszystko to, co może wydarzyć się między człowiekiem a zwierzęciem lecz nie zawsze powinno. Czytając "Lolka" z pięciolatką, czułam, że mówiąc tak bardzo wprost o cierpieniu psa, dotykam niezwykle czułych strun, a tym samym rozpinam pewną trwałą siatkę wartości i zasad, które dzięki takiej literaturze pozostają w sercu na całe życie.

"Takich książek już się nie pisze" - powiedział z żalem mój mąż - dając mi tym samym sporo do myślenia. Jest Baltic, Dżok, Klifka, ale historie spisane przez Gawryluk, mimo że również zahaczające o reportaż, mówią o tych bardziej jasnych odcieniach relacji ze zwierzętami. Grzeczny pies czy Elf to już zupełnie inna półka literackich bohaterów. Wajrak faktycznie przywraca ten dawny styl opowiadań o zwierzętach, w którym przed laty przodował Jan Grabowski, ale odświeża go, wrzuca we współczesne ramy i aktualny język.

Mało brakowało a "Lolka" byśmy nie przeczytali, zresztą nadal nie mogę pogodzić się z typografią książki. Na szczęście pokonałam swój opór, choć nadal staram się nie poświęcać jej powierzchowności zbyt wiele uwagi. Sama historia natomiast zasługuje na nią z całą pewnością. Od pierwszej do ostatniej strony.

5/12/2017

Dom nie z tej ziemi


 Dom nie z tej ziemi
Małgorzata Strękowska-Zaremba
il. Daniel de Latour
Nasza Księgarnia 2017
















"Dom nie z tej ziemi" jest bez wątpienia pozycją raczej do wspólnego czytania. Jeszcze lepiej, jeśli najpierw przeczytamy ją sami, a dopiero potem z dzieckiem. Nieczęsto pojawiają się na polskim rynku książki, które tak bardzo wymagają asysty osoby dorosłej.

Ciężki kaliber emocjonalny powieści i bardzo trudny, ciekawie zmetaforyzowany temat sprawiają, że obok "Domu nie z tej ziemi" nie sposób przejść obojętnie. Żeby docenić jego wszystkie walory, najlepiej przeczytać go z marszu. Z jakim problemem zmagają się bohaterowie nie zdradzi nam ostatnia strona okładki. Nie dowiemy się tego w pierwszych rozdziałach. Dojrzały czytelnik odkryje sens metafor z czasem, młodszy być może sam nie pojmie go wcale.

Zabiegi, jakimi posłużyła się autorka, żeby przedstawić temat możliwie najłagodniej, są nie do przecenienia, jednocześnie siła z jaką książka uderzy tych, którzy dostrzegą już jej podskórne przesłanie, może porazić. Jest wśród "trudnej" literatury tytuł, do którego "Dom nie z tej ziemi" wydaje się nawiązywać. Nie wymienię go, żeby nie psuć Wam przyjemności samodzielnego szukania nawiązań.

Mam wątpliwości, do jakiego czytelnika adresowana jest powieść. Baśniowa, lekko oniryczna konwencja oraz krótkie rozdziały wydają się skłaniać ku wczesnym klasom podstawówki, jednak z drugiej strony, ten poetycki entourage jest uzasadniony bardzo praktycznymi względami łagodzenia i szukania niedopowiedzeń. Nie ma przeszkód, żeby właśnie z ośmio- czy dziewięciolatkami zasiąść do lektury, ale każdorazowo, mając na względzie ich wrażliwość i osobiste doświadczenia. Strękowska-Zaremba z dużą delikatnością porusza newralgiczne tematy, nie rzuca oskarżeń, ale jednocześnie bezwzględnie piętnuje czyny i domaga się zadośćuczynienia, jeżeli nie ze strony sprawców, to na pewno społeczeństwa.

Ilustracje Daniela de Latoura, utrzymane w szarościach i żółciach, doskonale równoważą ciężar gatunkowy historii. Jest w nich zarówno strach jak i nadzieja, podobnie jak w powieści.