1/13/2020
Mury
Mury, Boguś Janiszewski, il. Max Skorwider, Albus 2019.
Kiedy książka o krzykliwym haśle MURY trafia w ręce indywidualistki, która z zestawienia jednostka - wspólnota niemal zawsze wybierze to pierwsze, musi pojawić się wahanie. Jaką narrację będzie chciał mi sprzedać autor? Czy starczy w niej miejsca na moją autonomiczność?
Potrzebowałam chwili, żeby zdystansować się od prześladującego mnie przeczucia, że autor zaserwuje mi za chwilę lekcję otwartości na moje strachy i fobie, kurs szybkiego wydostawania się ze strefy komfortu, a na koniec wariant wyrzutów sumienia dla niepokornych. Jednak styl narracji dość szybko uświadomił mi, że mogę czytać spokojnie. To było zresztą pierwsze i największe zaskoczenie związane z "Murami": charakterystycznie swobodny, nawet lekko zblazowany język, który nic nie chce sprzedać, ani wkupić się w niczyje łaski. Dawka wiedzy podana przez dobrego kumpla, który co i rusz mrugnie okiem, jakby chciał zaznaczyć, że nie ma tu miejsca na moralizatorstwo i belferskie lekceważenie. Ta doza zaufania przejawia się również w kredycie zaufania, że czytelnik przychodzi już z pewną bazową wiedzą, którą chce rozwinąć.
Gawędziarska, zdystansowana narracja "Murów" pokazała inne oblicze Bogusia Janiszewskiego niż to zaprezentowane w konkretnej, nieco podręcznikowej serii społeczno-przyrodniczej opublikowanej nakładem Publicatu. Doceniam to, bo w ten sposób autor uniknął przeładowania tekstu informacjami, zostawiając nas z przystępną charakterystyką poszczególnych murów i małą metryczką zawierającą istotne fakty.
W zestawieniu znalazły się różne przykłady fortyfikacji: od starożytnej Troi, poprzez płot Stoczni Gdańskiej, aż do współczesnej granicy amerykańsko-meksykańskiej. Wszystko po to, żeby zadać pytanie o funkcje murów, sposoby ich obalania, a przede wszystkim o ludzkie motywacje, które kryją się za poszczególnymi historiami. W tyglu tych wszystkich namiętności Janiszewski umiał stanąć z boku i za to najbardziej go podziwiam.
Przy wszystkich zaletach, "Mury" nie są lekturą przyjemną i poprawiającą nastrój. Narysowane zdecydowaną, dynamiczną kreską ilustracje Maxa Skorwidera pogłębiają atmosferę niepewności. Ludzkie twarze, beznamiętne lub wykrzywione grymasem, nie budzą nadziei. Naturalną konsekwencją panujących nastrojów okazuje się "Rewolucja". Czyżby panowie planowali kolejną część serii?
9/18/2019
Ciało. Ty i miliardy twoich mieszkańców
Ciało. Ty i miliardy twoich mieszkańców, Jan Paul Schutten, il. Floor Rieder, tł. Małgorzata Diederen-Woźniak i Iwona Mączka, Wydawnictwo Format 2019.
Ostatnio więcej grzebię w popularnonaukowych pozycjach dla dzieci. Wreszcie doczekałam się w domu przychylnego testera w postaci Najmłodszej, więc z radością korzystam.
Letnim hitem okazało się "Na dworze" od Dwóch Sióstr, regularnie wracaliśmy też do "Małych atlasów" Pawlaków, aktualnie niestrudzenie brniemy przez "Balticarium". "Ciało" Jana Paula Schuttena spotkało się z ciepłym przyjęciem 7-latki, choć nie przeczytałyśmy go w całości. Zwłaszcza rozdział o prawidłowej pozycji do robienia kupy i inne zagadnienia dotyczące wędrówki jedzenia przez brzuch wzbudziły duże zainteresowanie. Do lektury całej książki, wrócimy pewnie za rok lub dwa, bo mimo że autor po mistrzowsku przechodzi od konkretu do abstraktu, niektóre konkrety wymagają jeszcze silniejszego osadzenia w wyobraźni pierwszoklasistki.
Schutten ma w ręku ogromny atut: nie jest naukowcem, jest autorem książek dla dzieci. Dzięki temu informacje, które zamieszcza w książce sprawiają wrażenie przepracowanych, podanych w ciekawych kontekstach i skojarzeniach. Ponadto, mimo dość gęstego podziału na rozdziały i podrozdziały (te zwłaszcza opatrzone chwytliwymi tytułami), całość dobrze się czyta ciągiem. Nie sposób przecenić tu wprawnego przekładu. "Ciało", mimo nagromadzenia specyficznej naukowej terminologii, naprawdę brzmi lekko i przyswajalnie.
Co ciekawe, odkrywam w tej książce dysonans między jej przystępną treścią a bardzo eleganckim i budzącym respekt projektem wizualnym. Ryciny wykonane przez Floor Rieder wprawdzie tylko na pierwszy rzut oka są poważne, a po bliższym poznaniu okazują się dowcipne i stworzone z dystansem, ale już choćby grzbiet pokryty imitującą tkaninę okładziną z wybitymi na niej złotymi literami, mówi: "jestem książką z wyższej półki". W sumie czytelnik może się poczuć wystrychnięty na dudka albo w bardziej optymistycznej wersji nobilitowany do rangi znawcy tematu, naukowca sięgającego po specjalistyczną literaturę. Ale o tym dowie się dopiero po przeczytaniu "Ciała".
Są takie książki non-fiction dla dzieci, które tworzą prawdziwą barierę: krzyczą kolorami, rozrzucając tekst w nieharmonijny sposób po stronie, posługują się hermetycznym językiem albo nadmiernie infantylizują. "Ciało" na szczęście tylko straszy. Jest ciekawsze od podręcznika do przyrody i z pewnością lepiej niż podręcznik pozwala zapamiętać informacje. A że przy okazji można się pośmiać, to dodatkowy atut. Więcej o endorfinach na stronie 123. ;)
7/27/2019
Na dworze
Na dworze. Przewodnik dla odkrywców przyrody, Maria Ana Peixe Dias, Inês Teixeira do Rosário, il. Bernardo P. Carvalho, tł. Tomasz Pindel, adapt. Mikołaj Golachowski, Dwie Siostry 2019.
Od miesiąca wertujemy z Sadzonką "Na dworze". Czytamy, sprawdzamy, najgorętsze niusy przekazujemy dalej innym członkom rodziny. Mam wrażenie, że książka trafiła na odpowiedni moment i nie mam tu jedynie na myśli letniej pory. Narracja jest idealnie skrojona na potrzeby siedmiolatki, a może to siedmiolatka jest wymarzonym konsumentem tak pomyślanej książki.
Elegancka materiałowa oklejka, matowy papier, niebieska wyklejka z przodu, pomarańczowa z tyłu, perfekcyjnie dobrana niebieska kapitałka i utrzymane w tej samej, naprzemiennej kolorystyce rysunki. Przyjemny retro-klimat książki dobrze komponuje się z nowocześnie zaprojektowaną treścią i bardzo przystępną narracją. Nie sposób nie powiedzieć tego już na samym wstępie: "Na dworze" mimo swej objętości (ponad 300 stron), "niekolorowych" ilustracji i zaawansowanej informacyjnie treści, nie przestaje być ani na moment książką przystępną dla kilkulatka.
Autorki obierają ciekawą strategię wspólnego odkrywania przyrody. Bezpośrednie zwroty do czytelnika, porady i wskazówki, liczne rysunki ilustrujące przykłady, ciekawe anegdoty, a wreszcie podpowiedzi atrakcyjnych aktywności czynią z "Na dworze" prawdziwy przewodnik. Dzięki takiej formule, znalezione w lesie piórko szybko zidentyfikowałyśmy jako lotkę z ogona i pozbyłyśmy się wątpliwości, czy nie jest to przypadkiem element skrzydła. Wyeliminowałyśmy również w naszym ogrodzie gałęzie, które nie nadają się do powieszenia huśtawki. Faktem jest, że "Na dworze" gromadzi przede wszystkim informacje przydatne: jak i gdzie przygotować domek dla ptaków, jakie płazy żyją w Polsce i jak je odróżnić, ciekawe: kto jeszcze może mieszkać w mrowisku, z czego robi się korki do butelek i niezbędne: czym są i jak rozpoznać fazy księżyca.
Polskie akcenty to efekt doskonałej współpracy Wydawnictwa Dwie Siostry i portugalskiego wydawcy - Planeta Tangerina. Niemała praca została włożona w to, by polski czytelnik ani na chwilę nie odczuł, że książka pierwotnie opowiadała o środowisku naturalnym innego rejonu świata. I choć pojawiają się również informacje spoza naszego podwórka, zawsze są one opatrzone odpowiednim komentarzem. Zresztą już pobieżne przewertowanie Sieci potwierdziło moje przypuszczenie, że nie tylko polska edycja, ale na przykład również brytyjska doczekała się adaptacji zgodnych ze środowiskiem przyrodniczym regionu. Zmiany są na tyle daleko posunięte, że w polskim wydaniu znajdziemy na przykład dorysowany przez portugalskiego ilustratora liść klonu zwyczajnego, owoce jarzębiny a nawet rodzime motyle na kolorowych planszach w środku książki. Zmiany odnoszą się również do całych fragmentów tekstu, opowiadających o polskich regionach, ciekawych miejscach, pomnikach przyrody i specyfice środowiska. Wydawca zadbał również o docenienie różnorodności języka, wypuszczając na rynek małopolski egzemplarze opatrzone banderolą z tytułem: "Na polu".
Adaptacja naprawdę robi wrażenie i wydaje się być ewenementem na rynku dziecięcego non-ficition. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że sama w sobie stanowi wartość i jest świadectwem ogromnej dbałości. Biorąc również pod uwagę bardzo liczne nagrody przyznane przez międzynarodowe gremia, w tym prestiżową Bologna Ragazzi "Opera Prima" Award, jest to książka, której nie powinno zabraknąć w roli towarzysza rodzinnych wypraw i spacerów.
![]() | |
wersja polska |
![]() | |
wersja brytyjska |
![]() | |
wersja polska |
![]() | |
wersja brytyjska |
![]() | |
wersja portugalska |
6/03/2019
Słoń
Słoń, Jenni Desmond, tł. Anna Błasiak, Łajka 2019.
Już dobrych kilka lat temu zasmakowaliśmy w zwierzęcej serii Jenni Desmond o gatunkach zagrożonych, czytając "Płetwala Błękitnego". W międzyczasie pojawił się jeszcze "Niedźwiedź polarny", a ostatnio "Słoń". I znowu powraca chłopiec w koronie, a wraz z nim nieodłączne skojarzenie z Sendakiem i jego wszechwładnym Maksem.
Siadam do recenzji kolejnego tytułu Jenni Desmond z pewnym onieśmieleniem. Czuję, że z trudem obejmuję fenomen jej książek i wciąż buzuję emocjami, które wywołują u mnie, a chyba jeszcze bardziej u siedmioletniej Sadzonki. Następny tytuł autorki nie wnosi nic nowego do samej koncepcji serii. Jeszcze raz dostajemy do rąk książkę non fiction, która świetnie przefiltrowuje informacje, zostawiając małego i dużego czytelnika z akuratną dawką wiedzą. Jenni Desmond myśli wizualnie, co widać w jej rysunkach bazujących na skojarzeniach i porównaniach, ale oprócz tego, umie znaleźć klucz, dzięki któremu tekst również nabiera plastyczności i dobrze się go słucha i czyta. Po raz kolejny mamy do czynienia z książką, której bohater jak u Sendaka w "Tam gdzie żyją dzikie stwory", być może za sprawą czarodziejskiej korony, wchodzi do świata swojej wyobraźni i niespodziewanie staje się jego współbohaterem.
Ta wtórność pomysłu nie jest jednak nużąca. Ciągle jestem pod ogromnym wrażeniem, jak subtelnie autorka potrafi połączyć obie przestrzenie i ukradkiem wpuścić chłopca tam, gdzie przynależy wyłącznie na prawach czytelnika, podobnie jak my wszyscy czytający "Słonia", w zaciszu swojego pokoju. Pod tym względem nie przypomina on Maksa z książki Sendaka. Jego korona wycięta z milimetrowego papieru, nie ciąży mu jak poprzednikowi, nie sprawia, że mieszkańcy świata, do którego wkracza, czynią go jednym z nich. Tak jak my jest niestrudzonym obserwatorem, czasem naśladowcą, ale przede wszystkim fascynatem, którego słoniowa pasja, manifestuje się również w rzeczach, które go otaczają.
10/25/2018
Kto ty jesteś?
Kto ty jesteś?, Joanna Olech, il. Edgar Bąk, WYtwórnia 2013.
Pamiętam dobrze rok 2013 i Warszawskie Targi Książki na Narodowym. Sympatyczna pani ze stoiska Wytwórni zaprosiła moją 10-letnią wówczas córkę do obejrzenia premierowej wystawy plansz z książki "Kto ty jesteś?". Młoda ruszyła między stojaki, po czym po niedługiej chwili wróciła wyjątkowo czymś poirytowana: "Jak to patriotyzm nie ma koloru?". Rzuciła zdegustowana i nie czekając ani chwili, opuściła stoisko wydawcy.
Reakcja Najstarszej dała mi wtedy sporo do myślenia. Perspektywa patriotyczna w jakiej wychowywaliśmy ją my i katolicka szkoła była cierpiętniczo-martyrologiczna, jak to ujęła w notce okładkowej sama Joanna Olech, jednak nie wykluczała wielu bardzo prospołecznych aktywności, które wychodziły daleko poza ramy sprzątania po psie czy nieniszczenia zieleni. Moja przedsiębiorcza, wrażliwa i otwarta 10-latka była również świadomą swojej historii, dumną Polką.
Patrząc na "Kto ty jesteś?" Joanny Olech i Edgara Bąka z czasem co raz silniej uświadamiam sobie, że jest to książka, która w niepotrzebny sposób konfrontuje patriotyzm pamięci, powiewający flagami i śpiewający "Warszawiankę", ze zwykłym, codziennym dbaniem o siebie, innych i otoczenie. Ta konfrontacja zaczyna się już na pierwszej planszy. Innej niż pozostałe, bo nie spointowanej pojawiającym się na pozostałych stronach refrenem: "jestem patriotką/patriotą". Stanowiącej jakby założenie nie wymagające dowodów. "Patriotyzm nie ma koloru". Założenie skądinąd prowokacyjne, mogące zaskoczyć, zaciekawić, zranić, zastanowić, wywołać uśmiech albo uniesienie brwi, ale nieprawdziwe. Patriotyzm nie ma JEDNEGO koloru. Ma ich wiele. Dla każdego inny, zależny z oczywistych względów od miejsca zamieszkania, pochodzenia, ale również od tak prozaicznych kwestii jak wiek, tożsamość społeczna czy wykształcenie. Odbieranie patriotyzmowi koloru spłaszcza go i niepotrzebnie buduje granice, które w założeniu "obywatelska" książka, ambitnie nakreślająca nowe, współczesne ramy patriotyzmu, powinna niwelować. Otwierając "Kto ty jesteś?" i oprotestowując wstępną tezę od razu czuję się ustawiona po przeciwnej stronie barykady.
Wbrew założeniom autorów, "Kto ty jesteś?", ze swoim uniwersalistycznym przesłaniem i pięknym minimalistycznym designem nie jest moim zdaniem książką, która stanowi wyczerpującą alternatywę dla myślenia o patriotyzmie, zaproponowanego 118 lat temu w "Katechizmie polskiego dziecka" przez Władysława Bełzę. Wyeliminowanie kwestii narodowych, zwłaszcza dziś, w świecie zdominowanym przez problem uchodźstwa, krwawiącym ranami opuszczonych ojczyzn, przypomina zamknięcie oczu przez małe dziecko, chcące bawić się w chowanego. Zredukowanie patriotyzmu do kwestii życia codziennego to ślepy zaułek. Jeżeli słowo ojczyzna nie będzie wywoływać w dzieciach żadnych skojarzeń, jak uda im się zrozumieć skomplikowane uczucia jakie towarzyszą problemom ludzi z obszarów ogarniętych konfliktami. Gdzie podziać tęsknotę ukraińskich dzieci, które w polskich podstawówkach próbują znaleźć akceptację? Jak dla odmiany pokazać polskim dzieciom drogę wsparcia dla przybywających z różnych stron świata nowych kolegów i koleżanek, jeśli patriotyzm ograniczymy do kasowania biletu i chodzenia na wybory?
Wydaje się, że autorzy "Kto ty jesteś?" nie do końca umieją lub chcą zdefiniować swojego odbiorcę. Z jednej strony stawiają na uniwersalność, jakby mieli zamiar stworzyć książkę dla szerokiego grona odbiorców, nie tylko dla polskich dzieci, z drugiej niespodziewanie nawiązują do narodowych aspektów - języka polskiego i polskiego hymnu. Mimo to ani razu nie pada słowo Polska. Tak jakby tylko polskość w obszarze języka i kultury otrzymała specjalny glejt.
Nie niszczę książek. Jestem patriotką. Ale na potrzeby własne i moich lubiących "cierpiętniczo-martyrologiczne" klimaty dzieci, chętnie pozbawiłabym ją jednej strony. Tylko jednej.
9/18/2018
Anatomia farmy & Anatomia natury
Anatomia farmy, Julia Rothman, tł. Barbara Burger, Entliczek 2014.
Anatomia natury, Julia Rothman, tł. Barbara Bocian, Entliczek 2018.
Amerykańska ilustratorka z Nowego Jorku wyjeżdża na rodzinną farmę swojego narzeczonego i zafascynowana specyfiką wiejskiego życia, postanawia napisać i narysować swoją autorską książkę na ten temat. Tak powstaje "Anatomia farmy" - przebogate kompendium wiedzy z różnych obszarów życia na gospodarstwie. Kilka lat później, swoją pracę uzupełnia "Anatomią natury", spojrzeniem na przyrodę z drugiej, równie fascynującej strony. Książki, które trzeba mieć na swojej półce, niezależnie od tego czy jest się fascynatem tematu, czy tylko epizodycznym szperaczem.
Otwierając okładkę, teleportujemy się tysiące kilometrów na zachód. Jesteśmy w Stanach Zjednoczonych: dachy stodół zwieńczone wieżyczkami, specyficzne odmiany bydła, przepis na produkcję syropu klonowego, mapa migracji motyli na kontynencie i cykl życiowy łososia. Różnic jest naprawdę sporo. Amerykański koloryt przebija z każdego zakamarka. Tkwi w ilustracjach, doborze opisanych gatunków czy kulturze życia. W tym bogactwie znajdziemy jednak wiele cech wspólnych ze środkowoeuropejskim ekosystemem. Przyjrzymy się z bliska rodzajom skał, zbadamy budowę jaja i sprawdzimy jakie narzędzia chowa w szopie gospodarz. Od nagromadzenia nazw można dostać zawrotu głowy, ale spokojnie, tematy poukładane są logicznie a przeważająca część materiału zgromadzona jest na schematach.
"Anatomia natury" koncentruje się wokół zagadnień związanych z ekosystemem naturalnym. Opowiada o procesach zachodzących pod ziemią i w powietrzu, o funkcjonowaniu lasu i akwenów wodnych, charakteryzuje zwierzęta i rozpracowuje ich anatomię, dużo uwagi poświęca również roślinom, zwłaszcza drzewom i kwiatom. "Anatomia farmy" dla przeciwwagi zajmuje się środowiskiem wytworzonym przez człowieka, poczynając od upraw, na maszynach rolniczych kończąc. Jakie jest dzienne spożycie wody przez zwierzęta gospodarskie albo jak zrobić laleczkę z liści kukurydzy - Julia Rothman nie zadowala się oczywistymi tematami. Jak przystało na neofitę wręcz zachłystuje się wiedzą i dzieli się nią z czytelnikami w całej obfitości.
Niezwykle wysmakowana szata graficzna, urozmaicona w kontrolowany i spójny sposób, dopełnia wizerunku książki idealnej, którą z przyjemnością trzyma się w ręku, ogląda, kartkuje i podczytuje przy każdej nadarzającej się okazji. Jedyne co doskwiera przy bliższym poznaniu, to pewien niedosyt związany z niedostosowaniem do naszych przyrodniczych doświadczeń. Gdzie szukać w "Anatomii natury" skowronka, gila czy dzięcioła? Albo wśród gatunków jabłek przedstawionych w "Anatomii farmy" malinówki, koszteli czy szarej renety? Część różnic została wypunktowana w przypisach na końcu książek, z resztą braków pokornie musimy się pogodzić. Mimo to książki Rothmann mają szansę stać się ulubioną lekturą i wielką artystyczną przygodą dla wszystkich małych fanów przyrodniczych odkryć i fascynacji.
7/12/2018
Start. Design dla nastolatków i nie tylko
Start. Design dla nastolatków i nie tylko, Chipp Kidd, Mamania 2018.
Siadając do lektury podręcznika designu Chipa Kidda, koniecznie trzeba wziąć poprawkę na to, że oprócz projektowania i pisania prowadzi on również energetyczne prelekcje na konferencjach TED*. Performerskie zacięcie autora bardzo wyraźnie daje o sobie znać w charakterze książki.
Żeby docenić książki Chipa Kidda, jak mało kiedy nie wystarczy poznać samą treść, trzeba jeszcze polubić i zaakceptować samego autora. W "Starcie" Chip Kidd pojawia się nie tylko pod postacią swoich projektów, które co i rusz obrazują różne przykłady technik projektowych, ale również portretów fotograficznych i rysunkowych. Polubicie megalomanię Chipa Kidda, pokochacie jego książkę.
"Start" można potraktować jako pierwszy podręcznik projektowania, przeznaczony dla osób zupełnie świeżych w temacie. Porusza podstawowe kwestie związane z szeroko pojętym designem graficznym: od doboru formy, poprzez typografię, treść, aż do realizacji pomysłu. Urozmaicona i atrakcyjna formuła książki przyciąga uwagę, a przystępnie podany, duży wachlarz tematów ma szansę trafić do szerokiego grona odbiorców.
Kidd, wbrew podtytułowi, nie sięga po przykłady designu dla młodszych odbiorców. Proponuje jednak zestaw zadań aktywizujących. Zachęca do stworzenia własnej kolekcji ciekawych projektów graficznych wyciętych z gazet i folderów, zabawy formą i kolorem poprzez malowanie przedmiotów i robienie wycinanek z papieru, eksperymentowanie z fotokopiarką, szukanie nowych, interesujących fontów czy projekt osobistego logo.
Odnoszę jednak wrażenie, że pomysły autora nie nadążają za potrzebami współczesnych nastolatków. Skoncentrowane na przedmiotach i papierze, zapominają o programach graficznych i fotografii cyfrowej. Kidd rehabilituje się nieco, udostępniając specjalną stronę, na której można zamieszczać swoje autorskie projekty. Trudno jednak ocenić, czy zachęci tym młodych twórców do własnych działań.
* marka konferencji naukowych organizowanych corocznie przez amerykańską fundację non-profit Sapling Foundation. Celem konferencji jest popularyzacja – jak głosi motto – „idei wartych propagowania” (źródło: Wikipedia).
3/15/2018
Nie liż tej książki*
Nie liż tej książki*, Idan Ben-Barak & Julian Frost, tł. Grażyna Chamielec, Kinderkulka 2018
Racjonaliści od wieków twierdzili, że jeśli czegoś nie widać, to tego nie ma. Po przeczytaniu "Nie liż tej książki*" mogliby się zdziwić. Interaktywna podróż z grupką zabawnych mikrobów odkrywa zakamarki natury, których nie widać gołym okiem.
Jako pedantyczna higienistka mam fioła na punkcie czystych rąk, moje dzieci nie koniecznie. Kto uwierzy w zarazki, których nie widać gołym okiem? Autorzy "Nie liż tej książki*" znaleźli na to sposób. Jeśli znacie Herve'a Tulleta i jego interaktywne książki utrzymane w postmodernistycznym, zachęcającym do nieco bardziej kreatywnego korzystania z literatury stylu, jesteśmy w domu. Dawka wiedzy nie jest tu porażająca, ale jak to w rasowych picturebookach bywa, nie w treści lecz w formie kryje się tajemnica. Clue książki stanowią zdjęcia wykonane niezwykle czułym mikroskopem skaningowym, które pozwalają obejrzeć strukturę papieru, splot t-shirtu czy powierzchnię skóry. Wszystko po to, żeby przy pomocy własnego palca zabrać z kartki małego mikroba i odbyć z nim podróż od własnego zęba, z międzylądowaniem na koszulce i pępku, a na koniec powrócić znów do książki.
Co ciekawe, autorzy wcale nie straszą chorobami, których można się nabawić, liżąc wszystko co popadnie. Na końcu książki znalazło się wprawdzie zestawienie wszystkich rodzajów mikrobów które możemy spotkać po drodze, z ich krótką charakterystyką. Wyglądają jednak na tyle przyjaźnie, że kto wie, może niejedno dziecko zapała nawet sympatią do małych zarazków i zechce założyć własną hodowlę. Nie wykluczam, bo mimo wszystko znacznie milej chowa się za paznokciami maczugowce niż zwykły brud.
12/19/2017
Sekrety pojazdów. Podróż do wnętrza maszyn
Sekrety pojazdów. Podróż do wnętrza maszyn, Pascale Hedelin, il. Lou Rihn, tł. Jakub Jedliński, Wydawnictwo Polarny Lis 2017.
Mam poczucie, że książka popularnonaukowa od pewnego czasu przestaje pytać o wiek odbiorcy. Z dobrze przygotowaną i rzetelnie usystematyzowaną treścią oraz przejrzystym designem może trafić do różnorodnych czytelników, dając im zarówno satysfakcję jak i porządną dawkę wiedzy.
Nie lubię książek non fiction, które na siłę próbują zebrać całą dostępną wiedzę na dany temat. Jeszcze gorzej, kiedy towarzyszy temu pseudonaukowy chaos graficzny. Paradoksalnie cel nie zostaje osiągnięty, czytelnik się zniechęca, trafia do niego co drugie zdanie, co trzeci dymek, co piąta ramka. Zamiast selekcjonować treść, zachęcać do własnych poszukiwań, nakierowywać na szersze spektrum tematu, książka bombarduje informacjami, przykuwa uwagę na krótkie momenty kontaktu z krzykliwym, chaotycznym layoutem.
"Sekrety pojazdów" dość wnikliwie, ale posługując się przystępnym językiem, wgryzają się w charakterystykę kilkunastu, przeważnie pochodzących z XX wieku, maszyn. Kontrastują z tym podejściem pełne detali grafiki, przekrojowe, o stonowanej kolorystyce, które znakomicie uzupełniają tekst w warstwie poznawczej. Surowy projekt wizualny książki, z punktu widzenia atrakcyjności, ma jednak pewne wady. Nie przykuwa uwagi na pierwszy rzut oka. Sprawia wrażenie pozycji raczej dla koneserów tematu, którzy sięgną po nią jedynie za sprawą drzemiącej w nich już ciekawości. Z drugiej strony jednak znakomicie spełnia swoje zadanie, jest przejrzysty i łatwy w odbiorze na każdym etapie odkrywania książki, czyli tak jak najbardziej lubię.
Nie wiem czy da się pogodzić dobrze zrobioną książkę popularnonaukową z większą atrakcyjnością wizualną, która wymaga zabiegów artystycznych mogących wpłynąć na jej przejrzystość. Można by wskazać wiele tego typu pozycji, przygotowanych przez czołowych twórców, które są pięknym dziełem sztuki, ale słabym źródłem wiedzy. Leżą one na przeciwległym biegunie od wspomnianych przeze mnie na wstępie chaotycznych wytworów szalonych grafików. Posiadanie tych książek na półce jest prawdziwą przyjemnością, ale przeczytanie od deski do deski bywa karkołomne. "Sekrety pojazdów" nie męczą już po kilku stronach. Oto ich niewątpliwa przewaga.
10/14/2016
Płetwal błękitny
Płetwal błękitny
Jenni Desmond
Łajka 2015
"Płetwal błękitny" - książka zaskoczenie. Z pozoru artystyczny picturebook, przy bliższym poznaniu pomysłowa książka non-fiction stworzona z myślą o najmłodszych. Taka dwoistość nobilituje, przyciąga uwagę, dostarcza przyjemności z czytania. Przewodnikiem po świecie płetwala jest chłopiec, który tak jak my otwiera książkę o wielorybach, mało tego - to jest właśnie nasza książka. Za jego przyczyną opuszczamy historię fabularną i wchodzimy w bardzo prostą, a jednocześnie bardzo plastyczną opowieść popularnonaukową. W chłopcu odnajduję alter ego popularnego bohatera Sendaka. Znowu przekraczamy próg dziecięcego pokoju, znowu wsiadamy do łodzi, gdzie świat wyobraźni zaczyna mieszać się z rzeczywistością. Tym razem jednak dziki stwór jest tylko jeden, a my z każdą kolejną stroną poznajemy go lepiej i oswajamy.
Odwołując się do rzeczy i zjawisk znanych czytelnikowi, Jenni Desmond bazuje na obrazowych porównaniach, doskonale trafiających do wyobraźni. Dzięki nim tajemniczy płetwal nabiera realnych kształtów i rozmiarów: waży tyle co 55 hipopotamów, jego serce jest wielkości małego auta, a w swojej paszczy pomieści nawet 50 osób. Przy tym wszystkim nie połknie jednorazowo nic większego od grejpfruta. Krótkie, treściwe opisy zrównoważone fascynującymi ilustracjami zapraszają dzieci do świata, który przeważnie jest dla nich niedostępny - świata faktów bazujących na niezrozumiałym słownictwie i niewyobrażalnych liczbach. Desmond podnosi dzieci do rangi partnerów w odkrywaniu tego świata. Daje im narzędzia do poznawania go na własną rękę.
Płetwal na ilustracjach autorstwa Desmond tak naprawdę rzadko uchwycony jest w perspektywie innych przedmiotów. Dopiero rysunki w połączeniu z tekstem mówią o skali wielkości tego zwierzęcia. Największe wrażenie robi wbrew pozorom nie sugestywna ilustracja przedstawiająca gromadkę dzieci rozlokowaną w jego szczęce jak na wygodnym balkonie, ale realnych rozmiarów oko płetwala. A może fakt, że oba rysunki znajdują się w bezpośrednim sąsiedztwie. Pewne rozczarowanie stanowi tylko papier polskiego wydania, nieco zbyt śliski, bez potrzeby odbijający światło i psujący efekt głębi odcieni. Nie ma na świecie rzeczy idealnych.
7/14/2016
Wstydliwa historia majtek
Wstydliwa historia majtek
Iwona Wierzba
Wydawnictwo Albus 2015
Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań. Przyznaję, że przyciągnęła moją uwagę niebanalną szatą graficzną, w świetnej jakości wykonaniu: ciekawa obwoluta, za którą kryje się drzewo historii bielizny, dobrej jakości papier, okładka w podwójnej kolorystyce. Całości dopełniają niebanalne ilustracje, kolorowe i czarno-białe. Sam temat wydał mi się pociągający tylko na tyle, na ile atrakcyjna może być książka o historii rakiet tenisowych, zamków do drzwi czy silników diesla. Podobno inteligentny człowiek jest w stanie zainteresować się wszystkim.
"Wstydliwa historia majtek" jest na szczęście książką bez zadęcia. Autorka nie sili się na eksperta, raczej stawia w roli przewodnika. Przywołuje fakty i daty, ale nie klasyfikuje nadmiernie; wyszukuje ciekawostki i dowcipne anegdoty, które opatruje lekkim komentarzem. Przy książce nie sposób się nudzić, nie zmęczy też natłokiem informacji. Podtytuły na szerokich marginesach ułatwiają orientację, a wąskie kolumny przyspieszają czytanie i dzielą treść na lepiej przyswajalne fragmenty. Te zabiegi sprawiają, że "Wstydliwa historia majtek", jak informuje podtytuł, istotnie okazuje się być książką "dla prawie dorosłych". Świadczy o tym również wyczucie, z jakim Iwona Wierzba porusza "majtkowe" kwestie. Jest jednocześnie szczera i uczciwa w przedstawianiu faktów, a zarazem dyskretna i taktowna przy wchodzeniu z butami w intymne sprawy ludzkości.
Szkoda tylko, że w tak wymuskanej książce korekta aż w kilku miejscach przepuściła językowy babol, który popsuł mi ostateczne wrażenie z lektury. Jak się okazało, na przestrzeni dziejów wielokrotnie ubierano (sic!) rozmaite elementy garderoby: tuniki (Mieszkańcy Rzymu), stykające się ze skórą i zawierające arszenik zielone majteczki (XIX-wieczne damy), a nawet subligaculum, czyli rzymską bieliznę (cesarzowa Teodora). Polecam Wydawcy rozprawienie się z tymi błędami w kolejnym wydaniu "Wstydliwej historii majtek", żeby wstydu rzeczywiście już dłużej nie było.
10/24/2014
Profesor Astrokot odkrywa kosmos
Cieszę się niezmiernie z każdej dobrej popularnonaukowej książki dla dzieci. Kto miał w domu chłopca, który bierze do ręki tylko takie książki, które są "o czymś", ten wie o czym mówię.
Nie potrafię na dzień dzisiejszym przełamać niechęci siedmiolatka do samodzielnego czytania i oglądania, niczym innym jak porządną dawką wiedzy. Na samodzielne czytanie innych rzeczy, jak twierdzi, nie ma czasu.
"Profesor Astrokot" otwiera również w mojej głowie czułą klapkę. Pamiętam lata 80. i pierwsze przymiarki do nauki angielskiego, uskuteczniane przy użyciu amerykańskiego leksykonu obrazkowego z lat 60. Był o wiele grubszy od "Profesora Astrokota", zapakowany w błyszczącą obwolutę, pod którą kryła się szorstka okładka przypominająca tkaninę, podobna do tej, która leży przede mną. Kolorystyka utrzymana w czerwieniach, żółciach i czerni pozostała głęboko w mojej pamięci.
Kosmos przywołał na myśl komiksy z ubiegłego wieku o superbohaterach. Lata 60. obfitowały wszak w propagandę podboju kosmosu, za którą ochoczo szła popkultura. Podobieństwo krojów pisma podpowiada mi, że nawiązanie nie jest przypadkowe. Pamiętam zresztą moje zaskoczenie, kiedy dowiedziałam się, że wydawcą "Professor Astro Cat's Frontiers of Space" jest nie amerykańska a brytyjska oficyna Flying Eye Books. W prawdzie Dominic Walliman, autor tekstu, jest Kanadyjczykiem, ale to przecież nie on odpowiada za wizualną stronę książki. Złudzenie amerykańskości było bardzo silne.
Na koniec pozostaje mi tylko apel do wydawców. Proszę o więcej książek popularnonaukowych dla najmłodszych. Inaczej mój syn pozostanie analfabetą.