Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty

1/18/2022

Głosowanie w Plebiscycie Lokomotywa

Zapraszamy do głosowania w naszym Plebiscycie. Już po raz czwarty zespół blogerek i blogerów Lokomotywy wybrał najpiękniejsze książki dla niedorosłych minionego roku. Przekroczyliśmy nawet magiczną 60., nominując kilka serii książkowych. Nie mogliśmy się oprzeć. :)

 👉   www.plebiscytlokomotywa.pl

 Głosowanie trwa od 18 do 31 stycznia. Jest czas na zastanowienie, bo świetnych tytułów naprawdę nie brakuje.







 

 

1/14/2022

Współczesny bajarz polski

 

Współczesny bajarz polski, Zuzanna Orlińska, il. Aleksandra Bujnowska, Katarzyna Kaczor, Katarzyna Bogdańska, Jagna Wróblewska, Polarny Lis 2021.

Zawsze się zastanawiam, na ile trudno jest przebić się na rynku książki z kolejnymi wydaniami baśni i legend. Czy czytelnicy kupią, jeżeli na półce mają już kilka innych zbiorów? Poznajcie "Współczesnego bajarza polskiego" - rzecz świeżą i wartą uwagi.

Zuzanna Orlińska kojarzy mi się z artystką o ogromnej dociekliwości i pracowitości. W jej książkach często napotykam na dokładną kwerendę wydarzeń i bohaterów, bo obok tych lekkich, obyczajowych, coraz częściej pojawiają się w jej dorobku książki oparte właśnie na źródłach. Podziw i głębokie ukłony, bo w pędzącym świecie mało komu się dzisiaj chce. 

"Współczesny bajarz polski" to książka nawiązanie, książka hołd dla prawie dwustu lat obecności w rodzimej przestrzeni czytelniczej "Bajarza polskiego" Antoniego Glińskiego. Mimo że zbiór obejmował głównie baśnie białoruskie i litewskie, był bardzo popularny i mógł trafić nawet w ręce małego Mickiewicza. Dziś z trudem przebrnęlibyśmy przez archaiczny język tego zbioru. Czapki z głów przed tymi, którym uda się przeczytać go z dzieckiem. Mimo to, mnóstwo motywów tam obecnych, wciąż z powodzeniem funkcjonuje w kulturze, a inne są na tyle frapujące, że warto jest do niego wrócić.

Orlińska podjęła się tytanicznego trudu, żeby z czterotomowego zbioru Glińskiego wybrać utwory najciekawsze i najbardziej podatne na odświeżenie, a następnie wyłuskać z nich wątki i motywy, a potem napisać od nowa tak, aby oddać ducha, ale tchnąć nową jakość. Autorka wygładziła, pozbyła się rymowanych fragmentów, zrezygnowała z pełnych okrucieństwa scen służących zwłaszcza wymierzeniu bohaterom sprawiedliwej kary. We "Współczesnym bajarzu" próżno szukać też elementów sacrum, które Gliński umieszczał w swoich baśniach równie chętnie jak magiczne atrybuty, oraz motywów ksenofobicznych. To adaptacja na swój sposób egalitarna, możliwie neutralna światopoglądowo. Łatwo może się w niej przejrzeć każde dziecko.

Tak jak dawniej Gliński śmiało osadzał swoje utwory w dobrze znanych mu realiach społeczno-przyrodniczych, tak samo Orlińska w kilku baśniach zdecydowała się na daleko idące uwspółcześnienie. Brudne interesy robi biznesmen prezes Borucki, w tunelach metra krąży Bazyliszek, kwiat paproci rośnie na parapecie w oknie staruszki. Ale chyba najbardziej cieszą fikuśne neologizmy wokół magicznych przedmiotów, w których tworzeniu również Gliński emanował niezwykłą pomysłowością. Nie jest ich dużo, ale ładnie rezonują w tekście. Taka gra baśniowymi motywami: świadome uwspółcześnianie, baśnie na opak, baśnie zbuntowane, retellingi cieszą się obecnie dużym zainteresowaniem i stanowią niewyczerpane źródło inspiracji. Mają jednak swój próg wejścia, bez przekroczenia którego nie da się ich zrozumieć. 

Na przeczytanie "Współczesnego bajarza polskiego" poświęciłyśmy razem z 9-letnią córką kilkanaście miłych okołoświątecznych wieczorów. Ten dobry wspólny czas zamknęło dobitne pytanie o kolejny tom. To z pewnością najlepsza rekomendacja.

1/03/2022

Tyle miłości nie może umrzeć

 


Tyle miłości nie może umrzeć, Moni Nilsson, il Joanna Hellgren, tł. Agnieszka Stróżyk, Zakamarki 2021.

Tak się składa, że niedawno sama straciłam mamę, więc emocjonalne naciski, jakie generują książki o śmierci, rezonują we mnie doskonale. A skandynawska literatura znowu udowadnia, że umie sobie radzić z trudnymi tematami. Niezależnie od tego czy czytelnik ma 9 lat, czy dużo więcej.

Lea ma kochającą rodzinę, cudowną przyjaciółkę Noję i jest najlepszym strzelcem w drużynie. Jednak w tej chwili nie to się liczy. Jej mama umiera na raka i wszystko inne praktycznie przestaje mieć znaczenie. Gdyby tylko dało się coś z tym zrobić, Lea nie musiałaby nienawidzić Noi ze wszystkich sił, ani bać się, że jak wróci ze szkoły, mamy już nie będzie. Póki co mama jest w domu prawie cały czas, poza krótkimi pobytami w szpitalu. Czasem czuje się lepiej i wtedy robi Lei piękne fryzury albo pozwala wywieźć się wózkiem na spacer, a czasem gorzej, wtedy wymiotuje, ciężko oddycha albo po prostu śpi.

Moni Nilsson z niebywałą wrażliwością odmalowuje pewną delikatną sferę intymności, która kryje się za relacją mamy i córki: dotyk, wzajemna otwartość, brak tabu. Szczera, nielukrowana relacja z domu, który powoli przygotowuje się na odejście kochanej osoby uderza w czytelnika falą emocji, która nie oszczędza. Kontrast pomiędzy tym wszystkim a światem, który Lea pozostawia za sobą jest trudny do udźwignięcia nie tylko dla bohaterki. Wydaje się, że ta i tamta rzeczywistość po prostu nie są ze sobą kompatybilne. Mimo to autorce udaje się przeprowadzić nas na drugą stronę, udowadniając, że śmierć ma swoje miejsce w życiu, a odchodzenie bliskiej osoby to jego naturalny element. 

Przyznam, że po raz pierwszy przeczytałam w książce dla dzieci tak szczerą, wzruszającą i prostą opowieść o odchodzeniu. Mam poczucie, że Moni Nilsson potraktowała młodych czytelników z należną im powagą, jednocześnie gładko i z wyczuciem weszła w emocje głównej bohaterki. Świetnie napisana postać mamy, dała Lei podstawę, żeby przez proces rozstania przejść w poczuciu bezpieczeństwa i stabilności. Pięknie by było, gdyby każde dziecko mogło w ten sposób żegnać swoich bliskich.

Książka świetnie nadaje się do samodzielnego czytania, choć pewnie lepiej byłoby przeczytać ją wspólnie.

 


12/14/2021

Już, już!



Już, już!, Katarzyna Wasilkowska, Literatura 2021


 

Bez wątpienia najmocniejsza książka dla dzieci, jaką przeczytałam w tym roku. Budząca emocje, ważna, świetnie napisana. Poznajcie Lulę i jej Kryształowy Zamek.

Katarzyna Wasilkowska jest mistrzynią dialogu, bystrą obserwatorką i wprawną pisarką. To właśnie dzięki temu historia kilkuletniej bohaterki tchnie życiem, emocjami i dużą autentycznością. Biorąc pod uwagę trudny temat, dynamika tekstu i jego szczerość wysuwają się na plan pierwszy i mają niebagatelne znaczenie. "Już, już!" to proza inicjacyjna w świetnym wydaniu, a do tego zapadająca w pamięć i dająca do myślenia.

Lula jest w trzeciej klasie. Ma kochających rodziców, fajne rodzeństwo i psa, zajmujące hobby i świetne stopnie w szkole. Właściwie trudno sobie wyobrazić, że coś mogłoby pójść nie tak. Nawet rodzice, którzy wstawiają Luli do pokoju używany komputer starszej siostry, nie spodziewają się, że już niebawem okaże się on źródłem poważnych problemów. Punkt zapalny pojawia się w szkole, ale zasadniczo mógłby wziąć się skądkolwiek: z reklamy na przystanku, od znajomych z parkouru, z podwórka. Kryształowy Zamek rozpala emocje wśród dziewczyn w klasie, powoduje wykluczenie, ma smak zakazanego owocu.

 

 "W Kryształowym Zamku czas leci, jak chce, raz szybko, raz wolno. Punkty tak samo. Niczego nie możesz przewidzieć, wszystkim rządzi gra".

 

Początkowo akcja gry zagląda do książki sporadycznie. Z czasem świat Kryształowego Zamku zdominowuje narrację powieści. Częściej jesteśmy tam niż w realnym świecie bohaterów. Konfrontujemy się z nagłymi skokami adrenaliny Luli, doznajemy zwycięstw i porażek, tracimy punkty, zyskujemy poziomy. 9-latka powoli gubi kontakt z rzeczywistością, a my śledzimy to tak wnikliwie jak widzowie Big Brothera.

Wasilkowska niewiarygodnie sprawnie buduje napięcie, żongluje emocjami bohaterów, pozwala zapomnieć, że ta historia nie dzieje się naprawdę. Nie pokazuje palcem kto jest winny. Bohaterowie mają jednak swoje za uszami: nieuważni rodzice, nauczycielka przypinająca łatkę grzecznej uczennicy, zazdrosne koleżanki, pochłonięte swoimi sprawami rodzeństwo. Każdy z nas odnajdzie siebie w szerokim spektrum postaci i zapewniam, że będzie to zderzenie bardzo brutalne, zarówno dla dużych jak i małych czytelników.


11/26/2021

Małe Licho i babskie sprawki

 

Małe licho i babskie sprawki, Marta Kisiel, il. Paulina Wyrt, Wydawnictwo Wilga 2021.

"Najmocniej przepraszam wszystkich zagubionych, ale to się naprawdę dzieje samo z siebie… Przychodzi mi do głowy bohater czy historia i ruszają przed siebie dzikim pędem, a ja się staram za nimi nadążyć, nie wybijając sobie przy tym zębów" - ostrzega Marta Kisiel w wywiadzie dla portalu Lubimy Czytać. 

Kiedy w latach 80. Małgorzata Ostrowska nagrała piosenkę o meluzynie do ścieżki dźwiękowej filmu "Pan Kleks", nikt nie podejrzewał, że za 40 lat  legendarna czarodziejka stanie się bohaterką jednej z najciekawszych serii dla starszych dzieci. Nie wiem na ile poczytność prozy Marty Kisiel to fakt a nie tylko moja płonna nadzieja, ale na rynku, zdominowanym w tej grupie wiekowej przez zagraniczną fabułę, seria o Małym Lichu wyróżnia się  i frapuje. Ila razy przy okazji wizyty w księgarni biorę do ręki współczesną powieść dla dzieci, dziewięć na dziesięć zdarza mi się odłożyć ją z rozczarowaniem. Nie mamy niestety w Polsce szczęścia do świetnych autorów dziecięcych.

Wracając do meluzyny i jej radosnego powrotu na łono kultury, w "Małym Lichu" znowu roi się od fantastycznych postaci, a z każdą częścią, chyba nieprzypadkowo, wydaje się ich być coraz więcej. Stare domostwo zamieszkiwane przez dziesięcioletniego Bożka i jego nietypową rodzinę stało się już bowiem pełnoprawnym pensjonatem dla dziwnych stworzeń. Pojawiają się nieco niesforne krasnoludki, duchy żołnierzy Wermachtu dają korki z niemieckiego, a Bożek pierwszy raz się zakochuje i to w zupełnie  normalnej dziewczynie. Kibicuje mu w tym, całkiem bez zaproszenia, tata - nieszczęsny panicz Szczęsny - widmo z zaświatów. Nadprzyrodzoność znowu perfekcyjnie miesza się z codziennością, a do fabuły coraz chętniej zagląda szkoła. Nowy wychowawca sieje postrach i ewidentnie nie przepada za Bożkiem, zresztą z wzajemnością. Na domiar złego do szuflady nauczycielskiego biurka trafia zielona łza, służąca do kontaktu z zaświatami. Jak ją stamtąd wydobyć i dlaczego nad głową nauczyciela unosi się smolisty, czarny cień? Oraz co wreszcie ma z tym wspólnego meluzyna?

Powieść czyta się wartko i jak zwykle u Kisiel inteligentne poczucie humoru nie pozwala ani na moment stracić koncentracji. Autorka puszcza oko do starszego czytelnika, nie stroni od intertekstualności i chyba sama bawi się w tym wszystkim nie najgorzej. A my, zbliżając się do ostatniej strony mamy nadzieję, że to jednak jeszcze nie koniec.


Poprzednie części serii: Małe Licho i tajemnica Niebożątka / Małe licho i anioł z kamienia oraz Małe Licho i lato z diabłem

 

11/04/2021

Tkaczka chmur


 Tkaczka chmur, Katarzyna Jackowska-Enemuo, il. Marianna Sztyma, Wydawnictwo Albus 2021.

"W bajkach najbardziej mnie denerwują takie typowe szczęśliwe zakończenia. W prawdziwym życiu spotyka nas tyle samo niespodzianek co w baśniach i zakończenia bywają bardzo różne, wcale nie koniecznie złe, po prostu inne" - mówi autorka, Katarzyna Jackowska-Enemuo w przedmowie do słuchowiska "Tkaczka chmur". I o tym jest ta książka, o szczerości wobec życia i uczciwości wobec śmierci. O tym, że w życiu nie ma szczęśliwych zakończeń. Są prawdziwe.

Chyba mamy z autorką podobnie. Ja też unikam bajek z powodu przewidywalnego schematu. Co to za przyjemność z czytania, gdy wiadomo jakie będzie zakończenie. Dlatego mimo początkowej nieufności, "Tkaczkę" zakończyłam z satysfakcją, jaką przynosi ciekawie domknięta opowieść. Na domiar wszystkiego miałam pod ręką słuchaczkę, więc książkę przeczytałam tak jak się powinno - na głos - bo to bez wątpienia opowieść wyłącznie do głośnego czytania.

Tytuł firmują dwie fantastyczne artystki. Katarzyna Jackowska-Enemuo śpiewa, gra, pisze własną muzykę, prowadzi warsztaty z tańca, propaguje wiedzę o kulturach etnicznych, a co najważniejsze kultywuje sztukę opowiadania. Marianna Sztyma, malarka i ilustratorka, na co dzień mieszka w górach Izerskich, blisko przyrody i z dala od miejskiego zgiełku. W tej atmosferze tworzy niezwykłe obrazy za pomocą kredek, ołówków, farb i tuszu.

Za baśniową historią rodzeństwa, które z pomocą Trzech Zórz i złotej nici losu uczy się wytrwałości, odwagi i samodzielności w konfrontacji z chorobą i odchodzeniem, kryje się osobista strata autorki związana ze śmiercią córki. Mimo to historia opowiedziana w książce nie mieści się w prostych ramach książki o śmierci i pożegnaniu. Czytając ją po raz pierwszy, otworzyłyśmy drzwi do rozmowy o chorobie i żałobie, a właściwie drzwi uchyliły się same, bo siła metafor jest tak duża, że czytając z dzieckiem nie sposób pozostawić ich bez komentarza. Początkowo wydawało mi się, że to słaba strona książki. Mając w pamięci doświadczenie czytania "Pustki", autorskiego picture booka Marianny Sztymy o żałobie po stracie kota, spodziewałam się książki, która nie zostawi dopowiedzeń. "Pustka" była jak szybko działająca tabletka przeciwbólowa. "Tkaczka" jest jak antybiotyk o przedłużonym działaniu. Wymaga leku osłonowego w postaci uważnego dorosłego.

"Tkaczka chmur" napisana jest językiem niedzisiejszym, ale nie archaicznym, subtelnym, ale zrozumiałym. Poetyckim refrenem wplecionym w prozatorski tekst autorka przywołuje opowiadania Ewy Szelburg Zarembiny czy klechdy Hanny Kostyrko. Miłe to i swojskie. Nastrojowe ilustracje Marianny Sztymy z sukcesem mierzą się z napotkanymi w tekście metaforami, pozostając jednocześnie blisko świata dziecka. Złota wstążka farby konsekwentnie sunie po stronach, spinając całą historię jak nić losu, którą dziewczynka otrzymuje od Trzech Zórz w momencie urodzenia. Świat makro i mikro przenika się, tworząc atmosferę niepewności, ale światło spowija wszystko ciepłym całunem bezpieczeństwa.

Atutem książki pozostanie również możliwość czytania jej na różnych poziomach, z dziećmi w różnym wieku i o różnym stopniu wrażliwości. Ta historia otwiera się na tyle, na ile jesteśmy na to gotowi. Polecam wszystkim, którzy chcą porozmawiać z dziećmi o żałobie po stracie najbliższych, ale również tym, którzy po prostu chcą przeczytać piękną książkę.



 

10/05/2021

O, choroba


O, choroba, Boguś Janiszewski & Max Skorwider, Agora dla dzieci 2021.

Słuchałam ostatnio rozmowy z Mirą Marcinów na temat jej najnowszej książki "Bezmatek". Autorka mierzy się w niej z ostatnią fazy choroby onkologicznej swojej matki, jej odchodzeniem oraz żałobą po stracie. W wywiadzie Marcinów przyznała, że ma poczucie tabuizacji tematu śmierci w przestrzeni publicznej oraz braku języka na opisanie tego wszystkiego, co w tej intymnej rzeczywistości się dzieje. Boguś Janiszewski i Max Skorwider biorą się za podobny temat lecz z niższej półki wiekowej i z sukcesem łamią tabu dziecięcego raka. Tę książkę trzeba przeczytać.

Mira Marcinów przełamała barierę tematu niezwykłą otwartością i szczerością. Mówienie o raku ujęte w ramach medycznych nie wyczerpuje kwestii codzienności nowotworowej zarówno chorego jak i jego bliskich. Autorka znalazła w sobie potencjał do zajrzenia głębiej, na szczerą wiwisekcję, którą osobiście bardzo doceniłam. Boguś Janiszewski i Max Skorwider z kolei odczarowali raka za pomocą przystępnej formy komiksu i spersonifikowania choroby pod postacią miłej staruszki. Sprytny zabieg, trochę w kontrze do tego z czym zwykle utożsamiamy chorobę, powiódł się znakomicie, dając przestrzeń dla pozytywnej historii o specyficznej relacji nastoletniej Adeli i jej uciążliwej Choroby.


Pozytywna to chyba słowo klucz do tej historii. Powstanie książki poprzedziły długie godziny spędzone przez autora na oddziałach onkologicznych w towarzystwie chorych dzieci i ich rodziców. To dzięki temu Boguś Janiszewski nabrał dystansu do problemu i specyficzne poczucie humoru jakie towarzyszy małym pacjentom onkologicznym przeniósł na karty komiksu. Pojawia się chemia jako kroplówka z domestosa, czy stojak na kroplówkę jako chłopak, z którym wychodzi się na spacer "na miasto" - czyli na szpitalny korytarz. Odczarowanie choroby na poziomie najbardziej podstawowym zaowocowało książką lekką, ale rzeczową, której nie bałabym się podarować zarówno czytelnikowi znającemu temat z autopsji jak i takiemu, który z nowotworem nigdy nie miało kontaktu. 

Szczerość otwiera drzwi do mówienia o różnych aspektach choroby, również tych najbardziej tragicznych, ale nie pozwala sprowadzić narracji na tory zwątpienia, rezygnacji czy negacji. Adela przechodzi momenty wściekłości i wyparcia, jednak Choroba konsekwentnie pokazuje jej, że przy odrobinie szczęścia i wytrwałości to przejściowy. Zdrowie kiedyś wraca, a choroba odchodzi.

Autorzy nie byliby sobą, gdyby w książce nie przemycili sporej dawki wiedzy czysto naukowej, jak zwykle czyniąc to przystępnie i z pomysłem. Adela choruje na białaczkę, która statystycznie jest nowotworem najczęściej występującym wśród dzieci. Dlatego część historii dzieje się w układzie krwionośnym pokazanym jako sieć podziemnej kolejki. To Choroba jest przewodniczką po swoim rodzinnym mieście (Sick City). Spersonifikowane elementy ludzkiego organizmu tworzą ciekawy kalejdoskop postaci, który przypomina świat zamknięty we francuskim cyklu animowanym "Było sobie życie".

Książka stanowi cegiełkę na rzecz Fundacji Iskierka wspierającej dzieci z chorobą nowotworową i ich najbliższych.

 


9/24/2021

Paczłorkowcy

 

Paczłorkowcy, Jarosław Murawski, projekt graf. Maja Wolna, Wytwórnia 2021.

Chyba od tego trzeba zacząć, że to bardzo szczere spojrzenie na rodzinę nienuklearną. Bez posypki, niepolukrowane, bez dodatkowej śmietanki. Jest taki szwedzki serial na Netfliksie, który bardzo lubię, "Rodzina plus", tam też jest bez dodatków. Tu mocniej, bo z perspektywy dziecka.

Okładkowy blurb mówi, że książka opowiada historię "z dużym humorem", i niby potrafię wskazać te wszystkie momenty, na przykład to, że każdy chłopak mamy to Tomek, nawet jak ma na imię Marek albo że w Polsce tęskni się za Zachodem, czyli że być może "tęskni się jedynie ze Wschodu na Zachód, a w odwrotnym kierunku już nie?", ale "Paczłorkowcy" mnie nie śmieszą. 

To może mieć znaczenie, że wszyscy się tu jakoś nazywają, oprócz głównego bohatera. Jest mama, tata, babcia, pierwsza żona taty - Teresa i jego kolejna partnerka - Gosia, dzieci Teresy i taty - Marysia i Kuba, Tomkowie - przyjaciele mamy, jest Sebastian - najlepszy kumpel i Inka - "wspaniała" 12-letnia imienniczka kawy. Ten kolorowy patchwork ma swoją dynamikę, silnie zależną od tego, kto kogo w danym momencie potrzebuje lub unika, jaki jest czas, jakie miejsce. Chłopak jest uważnym obserwatorem tych relacji. Trochę naiwnym, może zbyt dziecinnym, ale dociekliwym. Zna swoje miejsce w tej układance i wydaje się z nim pogodzony. Czy szczęśliwy? Nie jestem pewna.

Na drugim biegunie świata jest Inka. To w odniesieniu do niej chłopak bada związki swoich najbliższych, to ją stawia na miejscu Tomków i Goś. Jego uczucia i spostrzeżenia dotyczące tej relacji są bardzo dojrzałe, obawy przemieszane z nadziejami autentyczne i ciekawe. Powstaje jednak pewien dysonans między dojrzałością bohatera pokazaną w odniesieniu do rodziny, a tą związaną z pierwszą miłością. Pewnie gdyby to nie była książka dla dzieci, pomyślałabym, że to celowy zabieg pokazujący miejsce i rolę, jaką bohater pełni w domu.

"Paczłorkowcy" to też projekt graficzny. Bardzo odważny: od zewnątrz niebiesko-żółty, ale w środku sporo jest też różu, czerwieni, zielonego. Ilustracje zajmują całe strony, czasem rozkładówkę. Popartowe kompozycje Mai Wolnej dobrze rezonują z tekstem. Podobnie jak narracja są wyraziste i bezpośrednie.


8/30/2021

Pajacyk, pestka, śliwka, polano i znów pajacyk

 

Pajacyk, pestka, śliwka, polano i znów pajacyk, Vojtěch Mašek, il. Chrudoš Valoušek, typ. i projekt graf. Juraj Horvath, tł. Katarzyna Dudzic-Grabińska. Centrala 2021. 

"W tej psychodelicznej, popowej, absurdalnej, dowcipnej, satyrycznej książce obrazkowej wszystko jest nieoczekiwane", napisało jury Bologna Ragazzi Award w uzasadnieniu werdyktu. I mimo że nagroda docenia wkład graficzno-edytorski, "Pajacyk" to w istocie książka totalna. Nieoczekiwana i ponadprzeciętna zarówno w warstwie wizualnej jak i tekstowej.

Format oversize, tłoczenia na przyjemnie szorstkiej, papierowej okładce, fluorescencyjna farba drukarska, odważna typografia, wyraźna paginacja, kontrastowe wyklejki. To chyba jedna z najstaranniej wydanych pozycji w mojej biblioteczce. Biorąc pod uwagę spory format, ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że ilustracje są przeskalowane, a rozkładówką rządzi chęć zapełnienia pustej przestrzeni. Przeciwnie, wszystko wydaje się perfekcyjnie przemyślane. Bardzo szeroki margines zewnętrzny na stronie rozpoczynającej rozdział, ciekawie kontrastuje z wąskim marginesem zewnętrznym kolejnych stron. Tekst  wyrównany do lewej to kolejny rzadko spotykany zabieg poprawiający czytelność na dużej stronie. "Pajacyk" zachwyca od pierwszego kontaktu i mimo że jego oniryczny nastrój może wydać się nieco zbyt ciężki dla młodego czytelnika, nie sposób odmówić mu wyjątkowości. 

Obie z Najmłodszą (9 lat) wpadłyśmy w tę historię jak w masło, dając się porwać dynamicznej akcji i fabule równie abstrakcyjnej jak warstwa graficzna. Historia w sposób ewidentny nawiązuje do tradycyjnej baśni o Pinokiu. O burzliwych losach pestki, która wyrosła na dorodne drzewo, stała się Polanem a następnie Pajacykiem słyszymy z ust samego bohatera. Obfitująca w nagłe i niewiarygodne zwroty akcji historia, po pewnym czasie zaczyna wzbudzać niedowierzanie nie tylko u słuchającego opowieści Piotrusia, ale również u samego czytelnika. Mimo to Pajacykowi nie rośnie nos, ale z drugiej strony nie przechodzi też spektakularnej przemiany, która wzbudza w nim normalnego chłopca. W książce pojawiają się za to aluzje polityczne (marionetka na prezydenta) i ontologiczne rozkminy, równie zabawne co intrygujące.

Dopełnieniem opowieści o drewnianym bohaterze są awangardowe linoryty Chrudoša Valouška, przygotowane z dużym rozmachem artystycznym, ale również swobodnie rozwijające pomysły i motywy zasugerowane przez autora, Vojtěcha Maška. Sam Valoušek przyznał w jednym z wywiadów, że jest artystą raczej niepokornym i trudno mu zamknąć się w ramach tekstu, z którym pracuje. Nic dziwnego więc, że picture book zaskakuje złożonością, którą można zgłębiać na wielu poziomach. Początkowo zresztą koncepcja artystyczna przygotowywana była pod tłumaczenie oryginalnej historii Collodiego, dopiero później, w wyniku problemów z prawami autorskimi, narodził się pomył zabawienia się motywem Pinokia.

 


 

8/10/2021

Wojna skowronków


 Wojna skowronków, Hilary McKay, tł. Łukasz Witczak, Dwie Siostry 2021.

Niespieszna, krzepiąca powieść o trudnych czasach, do czytania w trudnych czasach. O tym, że życie toczy się własnym rytmem niezależnie od okoliczności.

 Okładka projektu Aleksandry Cieślak  przywołuje w pamięci "Rok, w którym nauczyłam się kłamać" Lauren Wolk. Lubię te nostalgiczne, malarskie sceny, chociaż tak niewiele mówią o samej książce. A w środku znowu słychać wyraźne echa I Wojny Światowej i znowu dziecięcy bohaterowie tracą grunt pod nogami. Tym razem jednak jesteśmy po drugiej stronie oceanu. Hilary McKay za "Wojnę skowronków" otrzymała w 2018 roku prestiżową brytyjską nagrodę Costa Award, przyznawaną wyłącznie pisarzom na stałe mieszkającym na Wyspach. Co ciekawe, to szczególne wyróżnienie McKay otrzymała już po raz drugi.

"Wojna skowronków" nie jest książką z głębokim konfliktem. Hilary McKay wydaje się nie być zainteresowana nagłymi zwrotami akcji, przygodą, która nie miałaby szansy wydarzyć się naprawdę, ani wachlarzem postaci o nietypowych cechach. Takich dzieciaków jak Clarry, Peter i Rupert z pewnością było w tamtym czasie wiele. Akcja toczy się niespiesznie, płynnie przechodząc od zwyczajności do wojennej zawieruchy, która z premedytacją wchodzi w codzienność bohaterów. Główny wątek stanowi temat dojrzewania, uchwycony w szerokiej perspektywie czasowej ich dorastania, ale również wzajemnych relacji, rodzinnych sporów, własnych marzeń i ambicji. Rupert decyduje się wyruszyć na front, Peter nie cofnie się przed niczym, żeby ustrzec się przed szkołą z internatem, natomiast Clarry pokaże, że dziewczynki też mogą się kształcić. Na pograniczu światowego konfliktu toczą się małe wojny o niezależność, autonomię, bycie sobą.

Niezwykle poruszająca, napisana pięknym językiem i znakomicie przetłumaczona przez Łukasza Witczaka powieść udowadnia, że fabuła około wojenna nie musi oznaczać epatowania przemocą.  Jeżeli dodać do tego szczęśliwe zakończenie i wnikliwe spojrzenie na przekrój ludzkich charakterów otrzymujemy książkę kojącą i szczerą. Idealną na trudne czasy.

W maju tego roku, nakładem wydawnictwa Macmillan ukazał się się sequel powieści pt. "Swallows Flight" (Lot jaskółek). Nowi bohaterowie i kolejna wojna, a w tle Clarry, Peter i Rupert - już dorośli.


7/14/2021

Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej


 Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej, Justyna Bednarek, il. Marianna Oklejak, Nasza Księgarnia 2021.

Słowo daję, że o legendach maryjnych nigdy nie słyszałam, choć z kulturą i teologią chrześcijańską, na różne sposoby, flirtuję już od wielu, wielu lat. W jednym z wywiadów Justyna Bednarek powiedziała, że chęć odświeżenia tych ludowych podań wzięła się w niej właśnie z potrzeby przywrócenia ich do kulturowego obiegu. I oto mamy je z powrotem, w dodatku w klimatycznym opracowaniu graficznym Marianny Oklejak, która z powodzeniem bawi się ludowymi motywami od premiery „Cudów wianków” w 2015 roku.

Pamiętam, że jako przedszkolak, pod czujnym okiem mamy, dokonywałam w swojej głowie intelektualnej rewolucji. Najpierw, że Maryja nie była z Polski (jak to?), nie mieszkała pod lasem, raczej w pobliżu pustyni, nie hodowała kur, prędzej owce, nie jadła przy stole, tylko na podłodze. To było dość trudne i smutne na swój sposób, zwłaszcza, że przy tej okazji dowiadywałam się, że św. Józef wcale nie był stary, a na dodatek nie był ojcem Jezusa (ratunku, o co tu chodzi!). Może dlatego maryjność jako forma religijności nie była mi nigdy bliska. Kto wie, może gdyby ktoś wtedy wręczył mi „Maryjki” Justyny Bednarek, czułabym się usprawiedliwiona w swoich fantazjach o swojskiej Matce Boskiej w kwiecistej chustce, czy o Jezusku wesoło igrającym po śniegu i sprawy potoczyłyby się zgoła inaczej.

Justyna Bednarek wróciła mi to, co współczesna, często może zbyt przeintelektualizowana religijność odebrała na bardzo wczesnym etapie. Dlatego też razem z dziewięciolatką wpadłyśmy w te historie jak w masło. Znane biblijne motywy ożyły w swojskim klimacie zza przysłowiowego płota. Anioł Gabriel przed zwiastowaniem prosi Maryję o pomoc dla ciężarnej kotki, uciekająca przed Herodem Matka Boska korzysta z pomocy odważnej leszczyny, łotr z Golgoty okazuje się być lokalnym, leśnym zbójem. Jak nie ulec czarowi Maryi, która podążając leśną ścieżką do domu Elżbiety zrywa po drodze czarne jagody. Jak nie docenić ludowej intuicji, która kazała prostym ludziom nie zbierać jagód do 2 lipca, żeby nie zabrakło ich dla Matki Boskiej Jagodnej. Autorka wplata w te historie pewien rodzaj wrażliwości, który sprzyja szacunkowi dla zwierząt (Maryja najbardziej lubi jamniki!), życiu w rytmie natury, otwartości na innych. Proste morały biorą się z wnętrza opowieści: motywacji bohaterów, naturalnych konsekwencji działalności przyrody, wreszcie intuicji samej Maryjki, która korzysta z natury z rozmachem, ale i szacunkiem. Justyna Bednarek pisze lekko, z klasą, bez jachowiczowskiego moralizowania.

W warstwie graficznej możemy do woli nasycić oczy kolorami, rodzimym folklorem, ale też poszukać elementów współczesnego świata, który nieśmiało wkradają się tu i tam. Marianna Oklejak czerpie garściami z ludowego folkloru religijnego. Swój talent w tym kierunku pokazała już w grudniowej premierze „O kolędach. Gawęda”. Tu robi to nawet nieco śmielej. Maryjka z torebką i na obcasach. Jezusek w dresach. Wszystko ze smakiem. Z szacunkiem. Jestem stale pod wrażeniem.

 





6/18/2021

Skunks i Borsuk


 

Skunks i Borsuk, Amy Timberlake, il. Jon Klassen, tł. Barbara Łukomska, Mamania 2021. 

Kojarzycie książki, których siłą jest zestaw bohaterów, a zwłaszcza to jak się od siebie różnią? Cięte riposty, inteligentna ironia, inność rozciągnięta pomiędzy dwoma przeciwnymi biegunami na skali nieskończoności. Taki jest skuns i borsuk. Prima sort!

Trzeba przyznać, że to nie jest szalenie odkrywcza historia, ani szczególnie wyważona pod względem przesłania. Można by dyskutować na temat tego, na ile własna strefa komfortu jest czymś z czego powinniśmy umieć zrezygnować i czy w tym konflikcie wina leży faktycznie tylko po jednej stronie. Kiedy Skunks pojawia się w domu Borsuka (a ściślej rzecz ujmując w domu, w którym borsuk mieszka), żaden z nich do końca nie ma pojęcia na czym polega szanowanie cudzych granic i przyzwyczajeń. Borsuk to introwertyk, naukowiec pochłonięty "ważną pracą nad kamieniami". Skunks to łagodny hedonista, wydawałoby się nieszkodliwy, ale i on ma swojego na pozór niewinnego fioła - kury. Ciocia Lula, właścicielka feralnej nieruchomości, w której do tej pory, samotnie i szczęśliwie, zamieszkiwał borsuk, ewidentnie nie zdawała sobie sprawy do czego doprowadzi, przysyłając skunksa na współlokatora. A może przeciwnie, miała w tym swój chytry plan?

Wyznaczenie wspólnych granic przy tak skrajnych różnicach charakterów okazuje się karkołomne, dla czytelników to jednak świetna lekcja budowania relacji, nawet tych trudnych, podana z fantazją i dystansem. "Skunks i borsuk" to jedna z tych książek, które ujmują wdziękiem i bezpretensjonalnością. Przeważnie monochromatyczne rysunki Jona Klassena jak zwykle znakomicie współtworzą nastrój powieści. Lubię światłocień, którym Klassen po mistrzowsku operuje, eksponując to co istotne. Lubię niepozorne oczy w kształcie migdałków, którymi bohaterowie tak wiele potrafią wyrazić. Amy Timberlake nie pozostaje dłużna ilustratorowi. W tej książce wiele dzieje się nie wprost. Nastrój tworzą atrybuty: walizka, stado kur, ukulele, regały z kamieniami. Dialogi są żywe, spontaniczne, pozwalają sporo wyczytać między słowami. Do tego duża dawka sensualnych wrażeń, które czają się w opisach: aromat gofrów, powietrze przesycone obłokami kurzego pierza, nastrojowe światło księżyca, a wreszcie odór skunksowej wydzieliny przypominający "zapach zgniłych jaj, starej kawy i grzybowej".

Drugi tom przygód niepokornych bohaterów pojawia się już w jesiennych zapowiedziach za oceanem. Tym razem czeka nas wyprawa po agat oraz niecodzienne znalezisko w postaci jaja dinozaura. Przekład Barbary Łukomskiej znakomicie buduje klimat powieści, dlatego, niczego nie przyspieszając, z niecierpliwością czekam na polskie wydanie.

 



5/26/2021

Historia starego mieszkania

 


Historia starego mieszkania. Fascynująca podróż po XX-wiecznej Rosji, Aleksandra Litwina, il. Ania Diesnicka, tł. Agnieszka Sowińska, Prószyński i S-ka 2020.

Picture book, wyszukiwanka, kalejdoskop historii Rosji bez wychodzenia z mieszkania. Mozaika stworzona z wnętrz, przedmiotów i ludzkich losów. Sto lat z życia fikcyjnej rodziny Muromcewów pokazane w perspektywie politycznej, społecznej, dziejowej. Wciągająca podróż przez czas, utkana z materialnych przedmiotów i ludzkich historii.

W zamyśle "Historia starego mieszkania" powstała dla dzieci. Rosyjskich dzieci i ich rodziców, dla których rozliczenie się z historią swojego kraju bywa częstokroć trudne, a opowiedzenie o niej dzieciom to nie lada kłopot. Aleksandra Litwina i Ania Diesnicka znalazły sposób na to, by sto burzliwych lat przekuć na opowieść o życiu konkretnych ludzi zamieszkujących pewien petersburski apartament. Różnorodność charakterów, poglądów, życiowych wyborów rzuca światło na kolejne dekady historii Rosji. Szalenie trudno, bez odpowiedniego skupienia, rozeznać się w gęstej od faktów i szczegółów sadze rodzinnej. Oglądając fotografie na wyklejkach, rzucając okiem na odręczne zapiski i dokumenty, czytając fragmenty rosyjskiej prozy i poezji tkwiącej w rękach bohaterów, można odnieść wrażenie, że te wymyślone historie zaczynają żyć własnym życiem. 

Dla dorosłego czytelnika, nawet tego nie zaznajomionego z cyrlicą, której na stronach sporo, "Historia starego mieszkania" otwiera się jak tajemnicza skrzynka skarbów. Powoli odkrywamy kolejne wątki, zerkając do drzewa genealogicznego, sprawdzamy kolejne rodzinne powiązania. Wciąż jednak nie jestem pewna, na ile niedorosły polski czytelnik da się wciągnąć w tę historyczną wyszukiwankę, która, żeby sprawić przyjemność, wymaga podstawowej orientacji w najnowszej historii Europy. Autorki zdają się zakładać, że dziecięcy czytelnik nie pozostanie z tą książką sam. Zostawiają jednak drogę na skróty: czerwonymi strzałkami oznaczone zostają przedmioty, które można wyszukać na bogatych w szczegóły rozkładówkach przedstawiających mieszkanie.

Bardzo lubię Anię Diesnicką, ilustratorkę. Na jej instagramowym profilu (@anyadesnitskaya) często pojawiają się fascynujące scenki sytuacyjne, miejskie pejzaże blokowisk, portrety ludzi z ulicy. Obwiedzione cienkim markerem, pociągnięte flamastrem szkice, żyją autentyzmem uchwyconych chwil. "Historia starego mieszkania" to artystyczna perełka. Niestety, ten dopracowany do perfekcji projekt momentami zostaje zaburzony na poziomie typografii, nieudolnie przygotowanymi wstawkami z tłumaczeniem oryginalnych materiałów (wycinki prasowe, listy, plakaty, pocztówki). Trudno oprzeć się wrażeniu, że pośpiech polskiego wydawcy miał tu wiele do powiedzenia. Oczami wyobraźni widzę przezroczyste strony kalki, które mogłyby prezentować tłumaczenia rosyjskich tekstów.

Pomijając niedociągnięcia edytorskie i problem z poszukiwaniem właściwego na naszym rynku odbiorcy, książka daje ciekawą i rzadką możliwość, przy okazji przystępnej lektury, spojrzenia na Rosję od drugiej strony. Na dodatek w bardziej ludzkiej niż imperialnej scenerii. Z nadzieją czekam na ukazanie się polskiego tłumaczenia picture booka autorek o podróży Koleją Transsyberyjską. Rysunki na profilu autorki zaostrzają apetyt (https://www.instagram.com/anyadesnitskaya/).






 

 



 

5/18/2021

Milczenie hipopotama


 

Milczenie hipopotama, David Böhm, tł. Michał Słomka, Centrala 2021.

Niesamowity teatr cieni, żar południowego słońca i kadry gęsto poutykane afrykańską mentalnością. Komiksowe baśnie Davida Böhma powstały na podstawie wypracowań uczniów z niewielkiej afrykańskiej szkoły. Zaskakujące, przedziwne, miejscami szokujące. Po prostu inne.

 Kiedy siostra Böhma wyjeżdżała jako wolontariuszka do praca na Czarny Kontynent, obiecała poszukać ciekawych materiałów do stworzenia książki. Ponieważ trafiła do pracy w szkole, skorzystała z okazji i poprosiła dzieci, żeby w ramach pracy domowej napisały bajkę osadzoną w ich rodzimej kulturze. Spisane utwory nie do końca spełniały wymagania. Niektóre w ogóle nie miały finału, inne nie kończyły się żadną konkluzją. Zaledwie garstka, po pewnej redakcji, okazała się zdatna do wykorzystania i pokazania w formie obrazków.

Tym sposobem powstał debiutancki komiks czeskiego artysty, ciekawy zarówno w warstwie merytorycznej jak i w formie graficznej. Kilkanaście krótkich opowiadań tworzy mozaikę historii, z których wynurza się inny świat, mentalnie i kulturowo daleki od tego, który znamy na co dzień. Baśnie afrykańskie zapisane przez dzieci, mimo że tu i ówdzie pobrzmiewa w nich Ezop a nawet Ewangelia, nie rezonują bliskim nam systemem wartości. Na nieudolność dziecięcego stylu można próbować zrzucić fakt, że często krwawe, naznaczone prostym mechanizmem odpłaty opowieści, kończą się lekkim morałem o czysto praktycznym charakterze. Zamiast dobra przeważnie zwycięża tu spryt, a zło istnieje jako równoważne narzędzie do osiągnięcia zamierzonego celu.

Taki komiks na półce wydawnictwa Centrala to nie lada gratka. Medium na wskroś nowoczesne, stanowiące kwintesencję zachodniej cywilizacji, wchodzi w świat z gruntu inny, a przy tym bardzo śmiało sięga po technikę, przypominającą rzeźby afrykańskiej sztuki ludowej lub naskalne rysunki lub teatr cieni. Czarne postacie, mimo braku twarzy, pokazują emocje gestami, postawą ciała, teatralnie przerysowaną mimiką. Zaburzone proporcje ciała i ograniczona perspektywa to również ukłon w stronę tradycyjnej afrykańskiej stylistyki. Mimo sporego uproszczenia, kadry są dynamiczne i paradoksalnie zyskują na wyrazistości.

"Milczenie hipopotama" nie jestem zbiorem opowiadań dla młodszych dzieci. Z pewnością ucieszy nastoletnich czytelników gotowych na pewną dosadność, a przy tym otwartych na nieco inną komiksową stylistykę. Zwłaszcza ci wychowani na czarno-białych ilustracjach Fiep Westendorp mogą poczuć się jak w domu.

 




 

4/22/2021

Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok


 Marek Kamiński. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok, Agatha Loth-Ignaciuk, il. Bartłomiej Ignaciuk, Wydawnictw Druganoga 2020.

Pierwsze skojarzenie: "Wyprawa Shackletona" [klik]. Jeśli mieliście okazję zachwycić się tym poruszającym picture bookiem od Kultury Gniewu, koniecznie sięgnijcie po "Marka Kamińskiego. Jak zdobyć bieguny Ziemi... w rok". Przeszyje was na wskroś.

Tematyka polarna to jedno, drugie to bardzo starannie poprowadzona graficzno-słowna narracja. Obie książki stanowią majstersztyk w dziedzinie snucia opowieści trzymającej w napięciu, poprzetykanej solidną dawką praktycznej wiedzy. Książki bez docelowego czytelnika, jednak z potencjałem, by w każdym, małym czy dużym, obudzić podróżniczą żyłkę. 

Osobiście nie mogę powstrzymać się od wertowania "Biegunów" w tę i nazad. Wydawałoby się, że opracowanie graficzne książki, poświęconej w dużej mierze śniegowi, jest trudne i obarczone sporym ryzykiem monotonii. Tym czasem nic bardziej mylnego. Każda rozkładówka to projekt, który spina ze sobą tekst i obraz w taki sposób, że nastrój książki i komunikat sączą się jakby jednym kanałem. Szczegółowa prezentacja ekwipunku, mapka przelotu samolotem z Europy do miejsca rozpoczęcia wyprawy,  schemat rytmu dnia,  przegląd warstw ubioru podróżników - czujemy się, jak byśmy tajniki wypraw polarnych poznawali z pierwszej ręki. Z drugiej strony, pojawiają się rysunki, które świadczą o zmaganiu człowieka z żywiołem. Niemal słyszymy trzask pękającego lodu, czujemy pieczenie skóry zmęczonej arktycznym mrozem. To gra na emocjach, która bardzo mi pasuje i której lubię się poddać. Sporą rolę grają kolory: chłodny niebieski kontrastuje z ciepłym pomarańczem. To też gra na emocjach: ciepło - zimno, nadzieja - zwątpienie. Projekt graficzny daje ponadto poczucie ogromnej różnorodności ujęć i perspektyw. Nie sposób się nudzić.

Tekst w trzecioosobowej narracji bardzo dobrze rozkłada akcenty. Dwie wyprawy na biegun pokazane są precyzyjnie i z godną podziwu systematycznością. Lubię to, że autorzy mają pomysł, co i w jakiej kolejności chcą nam powiedzieć. Nie mam poczucia przypadkowości, które często towarzyszy książkom non-fiction. Praca nad tekstem musiała być poprzedzona gruntownym wywiadem z bohaterami. Dużo tu osobistych wtrętów, które nadają książce autentyczności i sprawiają, że czujemy się jak byśmy też tam byli.

Książka otrzymała nominację w kategorii OBRAZ w trzeciej edycji Plebiscytu Blogerów - Książka dla niedorosłych - Lokomotywa 2020. [klik]

 



3/05/2021

Zamek

 

Zamek, Emma Adbåge, tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2021.

Trzeba bywać na kinder party, żeby zrozumieć. Najpierw dłużące się minuty oczekiwania na wyjście: pospieszna toaleta, łapanie w locie ulubionej zabawki, ostatnie siku już w kurtce. Potem impreza. Odświętny rozgardiasz, nowe twarze (niekoniecznie sympatyczne), tort na dywanie, guma do żucia przylepiona do twojego talerzyka. No i prezent.

Emma Adbåge jak zwykle wchodzi tam, gdzie nikt jej nie zaprasza. Perspektywa dywanu, szczery rzut oka dookoła. Dziecięcemu obserwatorowi nic nie umyka. Tu czas ma swój własny rytm, a dorosłe sprawy odchodzą na bok, w niedaleki, jednak wciąż obecny cień. To z pozoru książka o dawaniu. O tym jak czasem ciężko rozstać się z prezentem, który się dla kogoś przygotowało. Ale na tym nie koniec. Społeczny wachlarz doświadczeń przedstawiony w "Zamku" jest bogaty, a jak na pandemiczne czasy wręcz sentymentalnie nierealny. Ostatecznie fabułę zamyka uczucie "Schadenfreude" i wtedy na pewno już wiemy, że impreza była udana. Symbolizuje to radośnie powiewający na wietrze czerwony balonik, jakże różny od innych balonów porzuconych na poprzednich stronach. 

Przyznam, że ta zaskakująca wolta doskonale podsumowuje nieme pytanie, które zawsze smętnie błąka się po urodzinowych imprezach: dlaczego to nie ja zdmuchuję te świeczki? Emma Adbåge ma swój sposób na to, by bez udziału dorosłych i dosadnych puent powiedzieć wszystko to co ważne, ale cały czas pozostawiając miejsce na własny odbiór. Szczerość jest obecna w tekście, ale w lapidarnych rysunkach autorki niemal się o nią potykamy.

 

inna książka Emmy Adbåge: DOŁEK  (nominacja w trzeciej edycji Plebiscytu blogerów Lokomotywa - Książka dla niedorosłych)

 

12/11/2020

Zabójstwo Brangwina Kąkola

 

Zabójstwo Brangwina Kąkola, M. T. Anderson & Eugene Yelchin, tł. Rafał Lisowski, Wydawnictwo Dwie Siostry.

Anderson i Yelchin, żeby stworzyć "Zabójstwo Brangwina Kąkola" spotkali się w pół drogi.  Anderson - idealista, człowiek misji i piewca głębokiej refleksji, kochający mięsiste fantasy. Yelchin - realista, wielbiciel żywej akcji i szczerej postawy wobec czytelnika, amator thrillerów. Kiedy do współpracy siada dwóch tak różnych twórców, nie może powstać nic bardziej zwyczajnego niż ta niezwyczajna powieść.

Aż trudno uwierzyć, że ta książka w ogóle się udała. Zazwyczaj, w przypadku podwójnej narracji pojawiającej się w picturebookach, mamy do czynienia z wzajemnym dopełnianiem się tekstu i obrazu. Zachwycamy się wielopłaszczyznowym odwzorowaniem wizji autora/ów i cieszymy, kiedy obraz dostarcza nam nowych danych do złożenia układanki. Tymczasem "Zabójstwo Brangwina Kąkola" mówi narracyjnym dwugłosem, który za nic nie chce wybrzmieć jako jeden. Co ciekawe, subiektywizm obu z nich sprawia, że próżno doszukiwać się obiektywnej wersji wydarzeń. Jako czytelnicy stoimy w zaklętym kręgu i nie pozostaje nam nic innego, jak rzucić się w ten narracyjny chaos i czerpać z niego swoistą przyjemność.

Już sam tytuł sprowadza nas na manowce intelektualnej rozkminy: "Zabójstwo Brangwina Kąkola". Kto jest mordercą, kto będzie zabity? Wieloznaczność tytułu okazuje się mieć swoje realne odzwierciedlenie w przygodach bohaterów i jeszcze bardziej zaciemnia obraz historii, która tylko z pozoru może wydawać się prosta i pozbawiona nadmiernej liczby zwrotów akcji. Kiedy elf Brangwin Kąkol wyrusza w dyplomatyczno-szpiegowską misję do krainy goblinów, nie spodziewa się, że jest tylko niewiele wartym narzędziem w rękach swoich mocodawców. Kiedy goblin Werfel przyjmuje w swoich gościnnych progach elfiego wysłannika, nie ma pojęcia jak wiele będzie go kosztować ta bezinteresowna otwartość. Autorzy z niebywałym wdziękiem bawią się nie tylko kosztem czytelników, ale również samych bohaterów. W historii opowiedzianej słowami, zaprzeczeniu ulegają nawet tak utarte stereotypy jak przyjazność elfów i gburowatość goblinów. A może wcale nie? Może prawdy należy szukać właśnie na obrazkach.

Książka utrzymana jest w klimacie fantasy z inklinacją w stronę średniowiecznych manuskryptów. Kilka rozdziałów tekstu przerywa co i raz sekwencja kilkunastu całostronicowych rysunków, pokazujących wydarzenia z perspektywy Brangwina. Na rysunkach jest gęsto i niejednoznacznie, biorąc pod uwagę, że cały czas musimy konfrontować je z całkiem odmienną narracją tekstową goblina Werfla. Bywa trudno, bo koncepcja autorów dopiero powoli kształtuje się w umyśle czytelnika. Dyplomatyczne przepychanki, polityczne podchody, kryminalne zapędy, wszechobecna podejrzliwość, zastarzałe urazy i uprzedzenia wyciągają na światło dzienne najbardziej dotkliwe przywary nie tylko elfio-goblińskich relacji. Ten uniwersalizm przesłania, obok świetnie skonstruowanej fabuły, to zasadnicza wartość książki, ale też bolesny prztyczek w nos wymierzony czytelnikom. Jednocześnie jednak "Zabójstwo Brangwina Kąkola" to piękna opowieść o bezinteresownej przyjaźni i nadziei, która umiera ostatnia.


11/23/2020

Zaczarowany zamek

 

Zaczarowany zamek, Edith Nesbit, il. Adrianna Szwedkowicz, tł. Magdalena Sobolewska, Muchomor 2020.

Kto nie czytał w dzieciństwie ani jednej powieści Edith Nesbit, ręka do góry? Ta skromna Angielka wychowała całe pokolenia czytelników na całym świecie. Co ciekawe, do czerpania z bogactwa stworzonych przez nią motywów literackich przyznawali się liczni pisarze XX wieku, m.in. Tolkien i Lewis. Wydawnictwo Muchomor wraz z serią Pożeracze książek, znowu zabrało nas o przeszło sto lat wstecz, a my chętnie z tego skorzystałyśmy.

Zawsze zazdroszczę obcym autorom, że w świeżych przekładach ich dzieła mogą odżyć na nowo. Kto wskrzesi dla polskich czytelników Konopnicką? Kto odświeży pokolenie młodszą Szelburg-Zarębinę? Próżno marzyć o takiej możliwości. Tymczasem przed popularnymi tytułami przekładu, drzwi zawsze stoją otworem. Nowe tłumaczenie "Zaczarowanego zamku" w wykonaniu Magdaleny Sobolewskiej sprawiło mi dużo czytelniczej przyjemności. Bogaty, plastyczny język doskonale oddał charakter klasycznej powieści wiktoriańskiej, a odkurzona fabuła nie oznaczała archaizmów i przestarzałej składni. Obszerne rozdziały doskonale czytało się na głos, za co zawsze przyznaję tłumaczowi dodatkowy punkt.

Fabuła to klasyczna powieść tamtych lat, znajdująca się na styku realizmu i magiczności. Bohaterowie żyją w normalnym świecie, który w pewnych momentach ożywa za sprawą czarodziejskich działań lub po prostu bogatej wyobraźni. Trójka rodzeństwa, spędzająca wakacje na angielskiej wsi, trafia do zaczarowanego zamku, gdzie w towarzystwie jego małej lokatorki, kilkuletniej Mabel, poznają moc czarodziejskiego pierścienia. Anegdotyczny charakter fabuły sprawia, że z rozdziału na rozdział poznajemy co raz to inne przygody, które Gerald, Kathleen i Jimmy, z podziwu godną fantazją generują za sprawą magicznego artefaktu i nieokiełznanej pomysłowości. W książce pojawiają się wątki społeczno-ekonomiczne, odnoszące się do kapitalistycznych praktyk początku XX wieku, finansowych problemów zubożałej arystokracji oraz sytuacji kobiet. Edith Nesbit prywatnie sympatyzowała z frontem socjalistycznym, nie angażowała się jednak w ruchy emancypacyjne.

To właśnie magiczny pierścień Nesbit tak zdominował literacką wyobraźnię Tolkiena, że uczynił go bohaterem swoich powieści. Jako czytelnik, wcale nie jestem zdziwiona. Nazywana matką chrzestną współczesnej fantasy, Nesbit wkupiła się we względy dziecięcych odbiorców (dorosłych jak widać również), podsuwając im bohaterów z krwi i kości, którzy może nie zawsze umieją czynić dobro, ale z powodzeniem uczą się naprawiać swoje błędy. Czasem używając do tego właśnie magii.

 

Książka dofinansowana ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

inne tytuły z serii Pożeracze książek:

Był sobie dwa razy Baron Lamberto 

Wiatr z księżyca

 

 

10/29/2020

Wirus i inne drobne ustrojstwa

 

Wirus i inne drobne ustrojstwa, Boguś Janiszewski, il. Max Skorwider, Publicat 2020.

Dla jednych to wada: "Janiszewski i Skorwider znowu łapią gorący temat", dla mnie zaleta: Janiszewski i Skorwider znowu łapią gorący temat. "Wszystkie ich książki są takie same". To prawda. Wszystkie tak samo dobre.

Pod szyldem kolektywu autorskiego Katastrofa ukazują się obecnie dwie serie popularnonaukowe. Obie bardzo cenię i lubię. Choć różnią się stylem i poziomem oczekiwań w stosunku do czytelnika, łączy je rzetelnie przepracowany temat, odpowiednia doza dystansu, zrozumiały język i świetna szata graficzna. Wydawnictwo Publicat ma szczęście wydawać jedno z najlepiej opracowanych kompendiów wiedzy, poruszających szerokie spektrum zagadnień (Ekonomia, Polityka, Mózg, Kosmos, Sztuczna inteligencja). Wydawnictwo Albus gromadzi zaś kolejne gorące tytuły na tematy społeczno-polityczne (Mury, Rewolucje). W zalewie książek non-fiction, Janiszewski i Skorwider to autorzy, którzy w godny pozazdroszczenia sposób nawiązują więź z czytelnikiem. Profesjonalnie przygotowany temat łączą z przystępnym językiem, który nie uderza ani w ton infantylny, ani mentorski, ani też sztucznie kumpelski. Złoty środek jaki osiągają zdaje się być absolutnie nie do podrobienia. 

 "Wirus i inne drobne ustrojstwa" nie ukazał się w serii "To, o czym dorośli ci nie mówią", ale graficznie i koncepcyjnie stanowi jej kontynuację. Mocnym wejściem tego cyklu była "Ekonomia", która trafiła w pustą niszę tematyczną i została ciepło przyjęta przez wielu znajomych chłopców lat około 10. "Wirus" niesie ze sobą atrakcyjność książki "na czasie", ale na tym zalety się nie kończą. Autorzy poszli ciekawą ścieżką. Głównym bohaterem uczynili Piotrka - wirus SARS-CoV-2. Mamy okazję śledzić jego karierę od mutacji zwierzęcej, do spektakularnych sukcesów na polu ludzkich organizmów. Zwarty tekst przeplata się z dowcipnymi, komiksowymi  historyjkami, których bohaterami są spersonifikowane mikroorganizmy i ich lekko surrealistyczne, jednak osadzone na gruncie naukowym, przygody. To właśnie dzięki absurdalnemu poczuciu humoru, uczłowieczenie bohaterów uszło autorom na sucho i nie wyszło infantylnie. Dawka wiedzy podana przystępnie i fachowo zaspokoiła głód zarówno mój jaki i ośmiolatki. Na dodatek nie zdążyłyśmy się znudzić.

 "Mury" Bogusia Janiszewskiego i Maksa Skorwidera były nominowane w kategorii Fakt w Plebiscycie Blogerów - Książka dla niedorosłych LOKOMOTYWA 2019.