Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty

11/23/2020

Zaczarowany zamek

 

Zaczarowany zamek, Edith Nesbit, il. Adrianna Szwedkowicz, tł. Magdalena Sobolewska, Muchomor 2020.

Kto nie czytał w dzieciństwie ani jednej powieści Edith Nesbit, ręka do góry? Ta skromna Angielka wychowała całe pokolenia czytelników na całym świecie. Co ciekawe, do czerpania z bogactwa stworzonych przez nią motywów literackich przyznawali się liczni pisarze XX wieku, m.in. Tolkien i Lewis. Wydawnictwo Muchomor wraz z serią Pożeracze książek, znowu zabrało nas o przeszło sto lat wstecz, a my chętnie z tego skorzystałyśmy.

Zawsze zazdroszczę obcym autorom, że w świeżych przekładach ich dzieła mogą odżyć na nowo. Kto wskrzesi dla polskich czytelników Konopnicką? Kto odświeży pokolenie młodszą Szelburg-Zarębinę? Próżno marzyć o takiej możliwości. Tymczasem przed popularnymi tytułami przekładu, drzwi zawsze stoją otworem. Nowe tłumaczenie "Zaczarowanego zamku" w wykonaniu Magdaleny Sobolewskiej sprawiło mi dużo czytelniczej przyjemności. Bogaty, plastyczny język doskonale oddał charakter klasycznej powieści wiktoriańskiej, a odkurzona fabuła nie oznaczała archaizmów i przestarzałej składni. Obszerne rozdziały doskonale czytało się na głos, za co zawsze przyznaję tłumaczowi dodatkowy punkt.

Fabuła to klasyczna powieść tamtych lat, znajdująca się na styku realizmu i magiczności. Bohaterowie żyją w normalnym świecie, który w pewnych momentach ożywa za sprawą czarodziejskich działań lub po prostu bogatej wyobraźni. Trójka rodzeństwa, spędzająca wakacje na angielskiej wsi, trafia do zaczarowanego zamku, gdzie w towarzystwie jego małej lokatorki, kilkuletniej Mabel, poznają moc czarodziejskiego pierścienia. Anegdotyczny charakter fabuły sprawia, że z rozdziału na rozdział poznajemy co raz to inne przygody, które Gerald, Kathleen i Jimmy, z podziwu godną fantazją generują za sprawą magicznego artefaktu i nieokiełznanej pomysłowości. W książce pojawiają się wątki społeczno-ekonomiczne, odnoszące się do kapitalistycznych praktyk początku XX wieku, finansowych problemów zubożałej arystokracji oraz sytuacji kobiet. Edith Nesbit prywatnie sympatyzowała z frontem socjalistycznym, nie angażowała się jednak w ruchy emancypacyjne.

To właśnie magiczny pierścień Nesbit tak zdominował literacką wyobraźnię Tolkiena, że uczynił go bohaterem swoich powieści. Jako czytelnik, wcale nie jestem zdziwiona. Nazywana matką chrzestną współczesnej fantasy, Nesbit wkupiła się we względy dziecięcych odbiorców (dorosłych jak widać również), podsuwając im bohaterów z krwi i kości, którzy może nie zawsze umieją czynić dobro, ale z powodzeniem uczą się naprawiać swoje błędy. Czasem używając do tego właśnie magii.

 

Książka dofinansowana ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

inne tytuły z serii Pożeracze książek:

Był sobie dwa razy Baron Lamberto 

Wiatr z księżyca

 

 

10/29/2020

Wirus i inne drobne ustrojstwa

 

Wirus i inne drobne ustrojstwa, Boguś Janiszewski, il. Max Skorwider, Publicat 2020.

Dla jednych to wada: "Janiszewski i Skorwider znowu łapią gorący temat", dla mnie zaleta: Janiszewski i Skorwider znowu łapią gorący temat. "Wszystkie ich książki są takie same". To prawda. Wszystkie tak samo dobre.

Pod szyldem kolektywu autorskiego Katastrofa ukazują się obecnie dwie serie popularnonaukowe. Obie bardzo cenię i lubię. Choć różnią się stylem i poziomem oczekiwań w stosunku do czytelnika, łączy je rzetelnie przepracowany temat, odpowiednia doza dystansu, zrozumiały język i świetna szata graficzna. Wydawnictwo Publicat ma szczęście wydawać jedno z najlepiej opracowanych kompendiów wiedzy, poruszających szerokie spektrum zagadnień (Ekonomia, Polityka, Mózg, Kosmos, Sztuczna inteligencja). Wydawnictwo Albus gromadzi zaś kolejne gorące tytuły na tematy społeczno-polityczne (Mury, Rewolucje). W zalewie książek non-fiction, Janiszewski i Skorwider to autorzy, którzy w godny pozazdroszczenia sposób nawiązują więź z czytelnikiem. Profesjonalnie przygotowany temat łączą z przystępnym językiem, który nie uderza ani w ton infantylny, ani mentorski, ani też sztucznie kumpelski. Złoty środek jaki osiągają zdaje się być absolutnie nie do podrobienia. 

 "Wirus i inne drobne ustrojstwa" nie ukazał się w serii "To, o czym dorośli ci nie mówią", ale graficznie i koncepcyjnie stanowi jej kontynuację. Mocnym wejściem tego cyklu była "Ekonomia", która trafiła w pustą niszę tematyczną i została ciepło przyjęta przez wielu znajomych chłopców lat około 10. "Wirus" niesie ze sobą atrakcyjność książki "na czasie", ale na tym zalety się nie kończą. Autorzy poszli ciekawą ścieżką. Głównym bohaterem uczynili Piotrka - wirus SARS-CoV-2. Mamy okazję śledzić jego karierę od mutacji zwierzęcej, do spektakularnych sukcesów na polu ludzkich organizmów. Zwarty tekst przeplata się z dowcipnymi, komiksowymi  historyjkami, których bohaterami są spersonifikowane mikroorganizmy i ich lekko surrealistyczne, jednak osadzone na gruncie naukowym, przygody. To właśnie dzięki absurdalnemu poczuciu humoru, uczłowieczenie bohaterów uszło autorom na sucho i nie wyszło infantylnie. Dawka wiedzy podana przystępnie i fachowo zaspokoiła głód zarówno mój jaki i ośmiolatki. Na dodatek nie zdążyłyśmy się znudzić.

 "Mury" Bogusia Janiszewskiego i Maksa Skorwidera były nominowane w kategorii Fakt w Plebiscycie Blogerów - Książka dla niedorosłych LOKOMOTYWA 2019.







10/22/2020

Kury, czyli krótka historia o wspólnocie

 

Kury, czyli krótka historia o wspólnocie, Laurent Cardon, tł. Tomasz Swoboda, Adamada 2020.

Bez wątpienia najlepszy picturebook jaki ostatnio mieliśmy w rękach. O zaletach i wadach demokracji, parytetach, priorytetach, a nawet o małżeńskiej zdradzie. Bez obaw, każdy wyciągnie z tej książki tyle ile zdoła i to bez uszczerbku dla czytelniczej satysfakcji.

Kiedy białe kury orientują się, że z kurnika zniknął kogut Marcel, wszczynają alarm. Szybko okazuje się, że również u rudych kur kogoś brakuje. Tylko czarne są nadal w komplecie. Kury dość szybko znajdują winowajcę. To lis. Migiem również postanawiają, że najlepszą obroną jest atak. Czy należy działać wspólnie, a może lepiej utworzyć trzy armie? Kto będzie dowódcą? Brać pod uwagę liczebność stada czy mocne... skrzydła? A może decyzje trzeba przegłosować? 

Laurent Cardon wchodzi w temat jak w masło i z rozmachem kreśli na wielkich formatach coraz to nowe układy kurzych zastępów. Wreszcie czuję, że szukanie na półce miejsca na niestandardową książkę nie wiąże się wyłącznie z widzimisię autora. Wychodzi też na wierzch animatorskie zaplecze Cardona. Ilustracje mają w sobie coś z dobrej krótkometrażówki, w której za pomocą prostych środków i dynamicznych kadrów, twórca jest w stanie przemówić głośno i dobitnie. Psychologia tłumu odbija się w pozornie jednorodnym kłębowisku białych, rudych i czarnych ptaków. Tu nie ma wiodących postaci. Główną bohaterką jest armia, w kolejnych stadiach swego powstawania.

"Kury" mają urok historii, która otwiera drogę do wielu pytań, ale bez ambicji na podsuwanie gotowych odpowiedzi. Inteligentna, zaskakująca, z przewrotnym finałem, u nas w domu zyskała szerokie grono zachwyconych. Z nadzieją wyglądamy pozostałych "kurzych" tytułów Cardona, tym razem o zaufaniu i o akceptacji.




9/18/2020

Wszyscy się liczą

 


Wszyscy się liczą, Kristin Roskifte, tł. Milena Skoczko, Dwie Siostry 2020.

Właśnie mija czwarty dzień przymusowej kwarantanny. Telefon z lokalnej stacji Sanepidu przerwał normalną rutynę codzienności. Świat kończy się za drzwiami. Liczymy tylko do pięciu. Picture book Kristin Roskifte nabiera nowego wymiaru. Uwypukla dokładnie to, co sytuacja izolacji zabiera nam w stopniu dotąd niespotykanym. Relacje.

Obrazkowa wyszukiwanka jakiej dotąd nie było. Wysmakowana artystycznie, ale przede wszystkim zaskakująca koncepcją, która wznosi się ponad prosty schemat śledzenia postaci na kolejnych stronach. Linearność kończy się na przyrastającej liczbie osób obecnych na ilustracjach. Historia wielu z nich toczy się za pośrednictwem podpisów pod rysunkami. Nie wystarczy uważnie patrzeć, trzeba czytać, dociekać, wyciągać wnioski i nieustannie poruszać się między stronami w tył i przód, szukając odpowiedzi. Wiele z nich kryje się w pozornie nieistotnych szczegółach, mnóstwo odczytać można w mimice twarzy, czy na podstawie przypadkowych kontaktów między bohaterami. W tekście znaczenie mają zwłaszcza czasowniki i to wcale nie koniecznie te związane czynnościami. Ktoś się o czymś dowiaduje, ktoś inny ma nadzieję, ktoś przeżywa żałobę, ktoś inny zapomina o całym świecie. Co ciekawe nie ma tu głównych bohaterów. Zgodnie z tytułem, każdy się liczy. Autorka nie rozróżnia. Do wszystkich stosuje uniwersalne określenie OSOBA.

Książkę fabularnie, bardzo zgrabnie zamyka motyw gwiazd. W pierwszej scenie samotny chłopiec patrzy w niebo, w ostatniej perspektywa świata ujęta jest z kosmosu. Kristin Roskifte wychwytuje różnorodność za pomocą szerokiej palety kolorów. Jednocześnie podobieństwo osób sprawia, że książka bardzo dobrze sprawdza się jako trudna do rozpracowania wyszukiwanka. Bez wątpienia koszmar dla każdego daltonisty, za to z uniwersalnym przesłaniem, że mimo różnic wszyscy jesteśmy tacy sami.

"Wszyscy się liczą" to picture book, który swojego odbiorcę znajdzie w bardzo szerokiej grupie wiekowej. Wysublimowane konteksty, konieczność szerokiego spojrzenia przy jednoczesnej potrzebie bardzo szczegółowej analizy sprawiają, że książka naprawdę jest wyzwaniem. Jednocześnie dla młodszych czytelników nadal może pełnić rolę prostej wyszukiwanki, wspieranej przez zestaw zagadek obrazkowych zamieszczonych na ostatnich stronach oraz podpowiedzi dostępnych na stronie internetowej wydawcy.

 




 





8/19/2020

Była raz starsza pani

 

Była raz starsza pani, tekst tradycyjny, il. Abner Graboff, Kropka 2020.

 Mamy to! Przekład na język polski  kultowego angielskiego wiersza "There was an Old Lady Who Swallowed a Fly" można śmiało porównać do przetłumaczenia "Rzepki" Tuwima na język obcy. Porównanie nie jest zresztą przypadkowe. Oba wiersze łączy nie tylko ogromna popularność i epoka powstania, ale również charakterystyczna łańcuszkowa struktura.

Absurdalna historyjka o starszej pani, która połyka muchę, a następnie podejmuje kolejne drastyczne kroki konsumpcyjne, żeby pozbyć jej się z brzucha, doczekała się mnóstwa wydań, wersji i reinterpretacji. W naszym domu szczególną estymą cieszy się wersja muzyczna, skoczna i wpadająca w ucho, spopularyzowana w latach 50. przez amerykańskiego aktora i piosenkarza folkowego Burla Ivesa. Dołączona w postaci płyty do kolorowego picturebooka, już na zawsze narzuciła nam swój galopujący rytm czytania. Wbiła się w głowy jak "Jedzie pociąg z daleka", którego nie sposób recytować, zapominając o tradycyjnej melodii. Ostateczna wersja wiersza przypisywany jest Rose Bonne, ale pierwotny autor nie jest znany.

Polskie tłumaczenie autorstwa Emilii Kiereś ukazało się w graficznej interpretacji Abnera Graboffa. Amerykanin, syn pary rosyjskich emigrantów, narysował "Starszą panią" na początku lat 60. Był już wtedy dość znanym i cenionym artystą, ale kariera ilustratorska nie przynosiła mu wystarczających dochodów, by na jej rzecz porzucić pracę w komercyjnym edytorstwie. Graboff podszedł do specyficznej, kumulatywnej struktury wiersza bardzo niestandardowo. Poszczególne wydłużające się zwrotki, w których pojawiają się kolejne zwierzęta i charakterystyczny refren: "Dziwne, że nie umarła", wymuszają skojarzenie z wyliczanką. Ilustrator nie skorzystał jednak z okazji do podkreślenia powtarzalności. Skoncentrował się na plamie, kontraście i poczuciu humoru.

Tłumaczenie Emilii Kiereś bardzo wiernie oddaje treść wiersza. Autorka nie skorzystała z przysługującego jej prawa do dokonania wolnego przekładu, które Stanisław Barańczak w swoim eseju: ">Rice pudding< i kasza manna" uzasadniał chęcią lub koniecznością „wpaso­wania tekstu słownego w sztywne ramy tekstu muzycznego", dlatego "Była raz starsza pani" nie zaśpiewamy sobie na melodię Allana Millsa. Mimo to cieszę się, że po tylu latach tekst trafia w ręce polskiego czytelnika i ma szansę stać się kolejną ulubioną wyliczanką.








7/27/2020

Nolens volens, czyli chcąc nie chcąc


Nolens volens, czyli chcąc nie chcąc. Prawie 100 sentencji łacińskich i kilka greckich, Zuzanna Kisielewska, il. Agata Dudek i Małgorzata Nowak, Wydawnictwo Druganoga 2020.

O łacinie w szkołach mówią ostatnio wszyscy lecz mało kto wspomina o premierze wydawnictwa Druganoga. A szkoda, bo świetna książka mogłaby stanowić niezłą zachętę do nauki nowego przedmiotu. "Nolens volens" to przede wszystkim publikacja bardzo efektowna. Szalona feeria soczystych kolorów wybucha, kiedy egzemplarz bierzemy do ręki. Nie widać tego na elektronicznych wyświetlaczach, ani gazetowych wydrukach. Stając oko w oko z książką, przekonujemy się, że nie sposób się jej oprzeć.

Elegancki szafir, nasycony pomarańcz i świetlista żółć to dość odważny strój dla książki na bardzo klasyczny temat. Kolorystyczne odcięcie idzie w parze z kontrastem treści i formy. To bardzo ciekawe podejście projektowe sprawiło, że książka już na wstępie nabrała lekkości. To ważne, bo temat starożytnych sentencji nie jest bliski współczesnym nastolatkom. Swoją drogą, Zuzanna Kisielewska, autorka książki, zrobiła kawał dobrej roboty, bo zebrane przez nią znane (głównie łacińskie) cytaty okrasiła ciekawym tłem historycznym i kulturowym. Dzięki temu mamy okazję dowiedzieć się dlaczego kości zostały rzucone, komu przysłużyło się odkrycie Archimedesa albo co mieszkańcy Amsterdamu sądzą o sikaniu pod wiatr. W efekcie, napisany lekkim i przystępnym stylem tekst można czytać w sposób ciągły, praktycznie bez zmęczenia, chociaż istnieje również opcja skorzystania z wygodnego indeksu.

To pierwsza tego typu książka na polskim rynku skierowana do młodego odbiorcy, która na dodatek sprawnie przełamuje pokutujący od lat stereotyp, że łacina to język martwy, hermetyczny, a co najważniejsze, nie mający zastosowania współcześnie. Do tej pory z przywracaniem jej do świata żywych doskonale radziła sobie Małgorzata Musierowicz ustami dziadka vel taty Borejko, dzięki temu wiele czytelniczek, zwłaszcza tych dorastających pod koniec XX wieku, kojarzyło sporo łacińskich sentencji. Jednak i ta saga przechodzi już do literackiego lamusa. Dowcipne, często nieco groteskowe rysunki Agaty Dudek i Małgorzaty Nowak znoszą kulturę klasyczną z wysokiego piedestału, czyniąc to z szacunkiem i klasą. Warto podsunąć "Nolens volens" nastolatkom, warto przeczytać samemu. Zakupiona i postawiona na półce nie zniknie pośród innych okładek. Co do tego nie ma wątpliwości.






6/22/2020

Mój przyjaciel Percy, Buffalo Bill i ja


Mój przyjaciel Percy, Buffalo Bill i ja, Ulf Stark, il. Magdalena Kucharska, tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2020.

 To już kolejne nasze spotkanie ze szwedzką trylogią na motywach wspomnień Ulfa Starka, z dzieciństwa spędzonego na przedmieściach Sztokholmu. Trzecie, ostatnie i jak zwykle bardzo "chłopakowe".
  
Kiedy ktoś mnie pyta o książkę dla chłopca, zawsze na pierwszym miejscu wskazuję "Percy'ego". Mimo wielu krytycznych opinii z jakimi się spotkałam, że obsceniczna, że brzydkie słowa i nieodpowiednie wzorce zachowań, to właśnie tę nieskrępowaną niegrzeczność traktuję jako jej podstawowy atut. Stark faktycznie bardzo niebezpiecznie lawiruje na granicy dobrego smaku, jednak autentyczność i pewna przyjemna chropowatość świata przedstawionego sprawia, że od kilku lat czytam go swoim dzieciom z prawdziwą przyjemnością.

Trylogia Ulfa Starka to po prostu literatura inicjacyjna, z całą nieporadnością, jaka towarzyszy chłopakowi wchodzącemu właśnie w zwariowany, pełen kompleksów i ideałów wiek nastoletni. Autor mierzy się z własnym dojrzewaniem, przypadającym na lata 50. XX wieku, z niebywałą lekkością. Pierwszoosobowa narracja w czasie przeszłym nie pozostawia złudzeń, że bohater i autor to ta sama osoba, ale Stark idzie o krok dalej. Przedstawia czytelnikom nie tylko perspektywę nastoletniego, szczerze naiwnego siebie sprzed lat, ale przecedza wszytko przez sito ironii powstałe z biegiem lat.

Przez wszystkie części serii z przyjemnością obserwowałam ewolucję jaką przechodziła przyjaźń Ulfa i Percy'ego. Dość szybko okazało się, że naiwny Ulf i cwany Percy to mieszanka wybuchowa, która potrzebuje czasu, by stworzyć razem coś dobrego. I faktycznie tak się dzieje, mimo że w praktyce obu chłopców więcej dzieli niż łączy. Autor serwuje czytelnikom ciekawą próbkę rozwarstwienia szwedzkiego społeczeństwa, które niedostrzegalne dla bohaterów, w realny sposób dawało o sobie znać w wielu aspektach ich wspólnego funkcjonowania. Dziecięcy narrator stoi obok Ulfa, zadbanego dziecka dentysty, któremu do szczęścia brakuje co najwyżej trochę więcej swobody.  W tym samym czasie dorosły Ulf Stark bardzo czujnie, choć delikatnie sugeruje czytelnikom, że przedwcześnie dojrzały Percy musi się w tym czasie mierzyć z niezaradnym życiowo ojcem i obojętną, zamkniętą we własnym świecie matką. Ta podwójna perspektywa to kolejny powód dla którego po trylogię Ulfa Starka po prostu trzeba sięgnąć.

Przy tym wszystkim, świat powieści napisanej w latach 90. XX wieku, nadal pozostaje światem uniwersalnym, do którego każde dziecko może się odwołać i, wbrew moim początkowym sugestiom, dotyczy to nie tylko chłopców. To świat nieskrępowanej zabawy, nieograniczonych marzeń, prostoty i radości płynącej z najprostszych rzeczy. Świat, który wspominamy i jakiego po cichu byśmy chcieli dla własnych dzieci.

Ps. Rysunki do polskiego wydania z gracją i prostotą stworzyła Magdalena Kucharska. To taki nieimportowany (sic!) element, który jest dodatkowym, dużym atutem książek.


1 część
>> Magiczne tenisówki mojego przyjaciela Percy'ego<<

2 część
 >>Mój przyjaciel szejk w Stureby<<










 

6/10/2020

Piżamorama. Warszawa


Piżamorama. Warszawa, Frederique Bertrand & Michael Leblond, red. Tatiana Audycka-Szatrawska,Wytwórnia 2020.

Ombro cinema, inaczej zwana kinegramem, to stara i bardzo prosta technika animacji wykorzystująca złudzenie optyczne.  Wystarczy kartka oraz folia i już jesteśmy w XIX wieku. No nie do końca. To przecież współczesna Warszawa.

Dotąd z dużym dystansem podchodziłam do francuskiej serii "Piżamorama". Książka zabawka? To nie dla nas. Jak bardzo się myliłam okazało się, kiedy książka znalazła się na naszym stole. Każdy chciał się bawić. Nawet małoczcinkowy ojciec, który chwyta każdą książkę o Warszawie, i tym razem nie został w tyle. Nawet ja, która podobne eksperymenty, kwituję zwykle krótkim: "no i co z tego, że się rusza". Bo ombro cinema w wydaniu "Piżamoramy"nie polega tylko na prostym przełożeniu strony. Ten teatr trzeba tworzyć samemu.

Folia z równo nadrukowanymi paskami działa jak okienko, w którym na zmianę pojawiają się i znikają pewne kolorystyczne i kompozycyjne sekwencje. Dzięki bezwładności wzroku, czyli cesze która sprawia, że jeszcze przez chwilę po odebraniu bodźca widzimy obraz, który wywołał, jesteśmy w stanie połączyć w całość poszczególne obrazy, które powstają podczas przesuwania folii. To my decydujemy, którą część strony wprowadzamy w ruch i od nas zależy na ile precyzyjne będzie złudzenie optyczne, któremu się poddamy.

Francuski duet artystów funduje nam wycieczkę po Warszawie, którą dobrze znamy, niezależnie od tego, czy mieszkamy tu na stałe, czy tylko wpadamy w odwiedziny. Podobno  pracę nad książką poprzedziło kilka dni zwiedzania miasta pod opieką ekipy wydawnictwa Wytwórnia. Bardzo wyraźnie widać, że autorzy zaakcentowali w książce wszystkie turystyczne evergreeny, które powinny się znaleźć w dobrze zaprojektowanym przewodniku-pamiątce ze stolicy. Tak też widzę tę książkę i chciałabym móc ją znaleźć w punktach informacji turystycznej, muzealnych sklepikach i budkach z pamiątkami. Wyraźnie widać też jednak, że i oni mieli swoje ulubione miejsca, które wypadły najatrakcyjniej, np. świetnie zanimowane warszawskie muzeum neonów.

Książkę bardzo silnie cechuje ruch, ale nie koniecznie tylko ten związany z miganiem świateł miasta. Warszawa cała wiruje. W kołach rowerów, pawich ogonach, pierzastych chmurach, wiślanych wirach, czy korku na rondzie de Gaule'a. Nawet Kopernik wrzuca swoje wirujące dwa grosze ze schematem układu słonecznego. Zachwyca mnie główny bohater, jako jedyny spośród wszystkich postaci występujących w książce jest wyraźny. Narysowany dobrze zaostrzonym ołówkiem na kartce z zeszytu w linię wybija się ponad resztę szczegółów. Samotny podróżnik przez sen jak Max z książki Sendaka. I podobnie jak tam, tekst nie zaburza wizualnej uczty, która rozgrywa się na kartach książki. Pozostaje poetyckim komentarzem.




6/03/2020

Truchlin


Truchlin, Vojtěch Matocha, il. Karel Osoha, tł. Anna Radwan-Żbikowska, Afera 2020.

Czeski thriller dla nastolatków zatrzymał mnie w fotelu na kilka wieczorów. W gruncie rzeczy stało się to nie za sprawą trzymającej w napięciu akcji, ale z powodu tajemnicy. Praska dzielnica, w której czas stanął w miejscu wymyka się spod kontroli. Co stoi za jej istnieniem i dokąd zmierza?

"Truchlin" Vojtěcha Matocha był dla mnie dużym zaskoczeniem. Pomysł na książkę, w której w prawdziwym mieście pojawia się dzielnica jak ze snu, od początku wydawał mi się ekscytujący. Pachniał powieściami Rafała Kosika, którego bardzo cenię, a który już od dawna z powodzeniem wplata wątki fantastyczne we współczesne warszawskie plenery. Matocha cofnął nas w przeszłość i w sam środek czeskiej Pragi wrzucił steampunkową dzielnicę, w której z nieznanych przyczyn współczesna technologia nie chce działać. Spodziewałam się przygodówki dla dzieci, a dostałam cały czas dość naiwną, ale napisaną bez taryfy ulgowej, miejscami dość brutalną, powieść dla młodzieży.

Potyczki trójki nastolatków z grupą lokalnych mafiosów przypominają  przejażdżkę na rollercoasterze, któremu wysiadły hamulce. Zasadniczo już po kilku pierwszych rozdziałach przestajemy zwracać uwagę na prawdopodobieństwo zdarzeń. Wszystko dzieje się tak szybko, a dzieciaki pokonują tak niewyobrażalne przeszkody, że starczyłoby na kilka żyć w dobrej grze strategicznej. Gdyby chcieć sprawdzić karty, znalazłoby się parę momentów niekonsekwencji, które pozwalają autorowi uratować bohaterów przed niechybną śmiercią, ale końcowa konkluzja powieści, która zasadniczo zmienia sens intrygi, rekompensuje drobne nagięcia fabuły. "Truchlin" to powieść z pomysłem i czuć to na każdym kroku.

To również książka świetnie wydana. Dobrej jakości papier, udany projekt graficzny i nastrojowe ilustracje sprawiają, że czyta się ją z dużą przyjemnością. Podobnie przekład, czego dowodem jest choćby niebanalna gra językowa oryginalnym tytułem "Prašina" (prašivý - parszywy, gnijący), również nie pozostawia w niedosycie. Z zainteresowaniem czekam na kolejną część powieści. Być może zagadka Truchlina odkryje jakieś drugie dno.


5/28/2020

Którędy do Yellowstone?


Którędy do Yellowstone? Dzika podróż po parkach narodowych, Aleksandra i Daniel Mizielińscy, Wydawnictwo Dwie Siostry 2020.

Mizielińscy z komiksem nie byli dotąd kojarzeni. Lata dłubania w książkach edukacyjnych musiały ich jednak sprowadzić również na te ścieżki. Komiks i talent autorskiego małżeństwa to mieszanka wybuchowa, która wypaliła. Poznajcie "Którędy do Yellowstone?".

Jeśli kiedykolwiek mieliście problem z przebrnięciem przez pełną informacji i szczegółów książkę non-fiction, witajcie w klubie. Nie każdy ma w sobie wystarczająco dużo cierpliwości i determinacji, żeby przeczytać encyklopedię od deski do deski. Mizielińscy pokonali niemożliwe i "Którędy do Yellowstone?" skończyłam w jeden wieczór. Fabuła osnuta jest wokół podróży po parkach narodowych pary zwierzaków z Puszczy Białowieskiej - wiewiórki Uli i żubra Kuby - w asyście marudnego gołębia Filipa. Katalizatorem wyprawy staje się list od bizonicy Dakoty, która śle zaproszenie do Stanów. Podróż niespodziewanie nabiera tempa, gdy okazuje się, że amerykańskiej kuzynki chwilowo nie ma w domu i trzeba jej szukać aż w dalekich Chinach.

Mizielińscy bardzo wprawnie łączą komiksowe kadry z informacjami przyrodniczo-historycznymi, cały czas nie wychodząc poza przyjętą konwencję. W praktyce oznacza to, że komiks trwa nadal, mimo że raz na jakiś czas historia umyka na boczny tor dygresji i przez chwilę odciąga nas od przygód bohaterów. Jedyny formalny przerywnik stanowią plansze z charakterystyką poszczególnych parków narodowych oraz wyimki z notatnika Uli, w którym znajdują się rysunki charakterystycznych dla danego obszaru gatunków roślin. Co ciekawe, rośliny umieszczone w notatniku w większości przypadków, zachowują skalę jeden do jednego względem autentycznych okazów, przez co jestem w stanie wybaczyć autorom kolejny nieporęczny format książki, który nie mieści się na standardowej półce w biblioteczce.

Plus przyznaję też książce za posuniętą do granic łopatologii przejrzystość wykładu teoretycznego. Jak dowcipnie i obrazowo wyjaśnić mechanikę ruchu słońca i występowania dnia i nocy polarnej, korzystając z pomocy komiksowych dymków i polarnego niedźwiadka? Albo opowiedzieć o rożnych teoriach dotyczących migracji prehistorycznego przodka żubra i bizona? Okazuje się, że z komiksem to żaden kłopot.

Mizielińscy znowu rozbili bank i dam się porąbać na kawałki, że "Którędy do Yellowstone?" w różnych przekładach odbędzie równie satysfakcjonującą podróż dookoła świata jak jej bohaterowie. Mam nadzieję, że autorzy przy tej okazji nie zaprzepaszczą szansy, by książka stała się ambasadorką naszej małej Białowieży. Trzymam kciuki.







5/20/2020

#instant / Amelia i Kuba. Złota karta


Kakao rozpuszczalne instant lub dla chętnych kawa, modny Instagram, aparaty Instax, a w tym wszystkim pokolenie instant. Musi być szybko, krótko i na temat.  Zaczynamy.


 "- Wydaliśmy dwadzieścia tysięcy złotych - poinformował  resztę. - Czas na spłatę mamy do północy. (...)
- To trochę straszne - szepnęła dziewczyna. (...)
- Straszne to by było, gdybym nie sprzedał fabryki maseczek - wtrącił Albert. - Mielibyśmy do zapłacenia dziesięć razy więcej".


 Zastanawiam się, kiedy kultura popularna odpowie zmasowanym natarciem na obecną, bądź co bądź totalnie absurdalną, sytuację na świecie. Podobno odbiorcy strawy duchowej od początku pandemii chętnie sięgają po książki o epidemiach (sprzedaż "Dżumy wzrosła w Polsce pięciokrotnie!)  i filmy katastroficzne na kanałach streamingowych. Popyt rodzi podaż.

Rafał Kosik zareagował szybko. Fabuła najnowszego tomu "Amelii i Kuby" zbudowana jest wprawdzie na motywie legendy o Złotej Kaczce, bokiem przedziera się już jednak kichający ojciec Kuby i Mi (alergia? wirus?) oraz dochodowa inwestycja w postaci udziałów w fabryce maseczek. Wszystko podane jest niezwykle subtelnie i  z właściwym dla Kosika poczuciem humoru, a biorąc pod uwagę wczesnowiosenny termin premiery, prawdopodobnie dopracowywane było w dużym pośpiechu. Trudno nie ulec czarowi Złotej Kaczki, która twierdzi, że liczą się tylko szybkie decyzje.


4/06/2020

Złodziejaszki


Złodziejaszki, Katherine Rundell, tł. Paulina Braiter, Poradnia K 2020.

Początek XX wieku. Nowy Jork. Nastoletnia Vita przybywa wraz ze swoją matką na Nowy Kontynent z misją ratunkową dla pogrążonego w apatii dziadka. Na miejscu okazuje się, że staruszek, niedawno owdowiały arystokrata, padł ofiarą oszusta i stracił cały majątek, w tym zabytkowy zamek, przeniesiony do Ameryki przez jego dziadka. Vita postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Wraz z przypadkowo poznanymi dzieciakami organizuje misję ratunkową, której celem jest przechwycenie rodzinnego skarbu - cennego szmaragdowego naszyjnika pozostawionego w zamku, a za pieniądze ze sprzedaży, wynajęcie prawnika, który rozwikła sprawę oszustwa.

Kathrine Rundell wprowadza główną bohaterkę w barwne środowisko rosyjskich cyrkowców, z którego pochodzą Samuel i Arkadij oraz świat drobnych miejskich złodziei, z którego wywodzi się Silk - kieszonkowa złodziejka. Wykwintne nocne życie, niebezpieczne zaułki, bezwzględni mafiosi. Bieda i bogactwo Manhattanu tworzą ciekawe socjologiczne tło dla dość prostej historii, która bez specjalnej finezji prowadzi czytelników do niestety rozczarowująco naiwnego finału. "Złodziejaszki" zdają się nawiązywać do tradycji powieści awanturniczo-przygodowych spod pióra Twaina, Stevensona czy Verne'a, ale książka, choć czyta się szybko i przyjemnie m.in. dzięki zgrabnemu tłumaczeniu Pauliny Braiter, nie gwarantuje zaskakujących zwrotów akcji ani pogryzionych z niecierpliwości paznokci. Czytelnik dość szybko, szybciej niż sami bohaterowie, przeniknie intencje autorki, a jako zadośćuczynienie słabej intrydze otrzyma zakończenie rodem z taniej hollywoodzkiej produkcji. Rundell nie wykorzystuje potencjału książki. Bohaterom  brakuje indywidualności. Przez ponad 300 stron powieści pozostają dalecy i nie dają się polubić. "Złodziejaszki" to lekka lektura, która nie pozostanie z czytelnikiem na dłużej.

3/12/2020

#instant / Dołek


"Gdy tylko zaczyna się przerwa, biegniemy do Dołka. Nie musimy się wszyscy bawić w to samo, bo dla każdego jest miejsce. Jedni urządzają zawody w skakaniu, inni turlają się z górki, a my bawimy się w rodzinę sarenek".

Emma Adbåge ma siostrę bliźniaczkę Lisen Adbåge. Obie są ilustratorkami i autorkami picturebooków. W dzieciństwie siedziały w tym samym dołku. Rysowały nałogowo. W ich dołku nie było dużo dzieci, a te które były niespecjalnie je interesowały. Miały więc dużo czasu na indywidualne działania z kartką i kredkami. Inspirowały się wzajemnie, tworzyły historie. Kiedy wydały swoje debiutanckie książki, miały zaledwie 18 lat. Jako nastolatki nadal pozostały niemal obojętne na dołkowe interakcje. Kariera ilustratorska pochłonęła obie, ale działały na własną rękę. Inne pomysły, inne realizacje, inni wydawcy. Ale dołkowe zabawy odcisnęły się na ich stylu na tyle mocno, że bywają mylone nie tylko one same, ale również ich rysunki. Tworzą, używając tradycyjnych narzędzi. Obie świetnie czują realizm sytuacyjny. Lisen używa nieco odważniejszych kolorów. Emmę wyróżniają charakterystyczne oczy w kształcie migdałów. Mimo że ich dołek zwykle był raczej pusty, znalazły w nim swoje miejsce. Bo przecież nie musimy się wszyscy bawić  w to samo.

Dołek, Emma Adbåge, tł. Katarzyna Skalska, Zakamarki 2020.

2/25/2020

Leśne wędrówki


Leśne wędrówki, Maria Dunin-Wąsowicz, il. Elżbieta Wasiuczyńska, Muchomor 2019.

"Leśne wędrówki" po ponad pół wieku wróciły do pokoju dziecięcego za sprawą Elżbiety Wasiuczyńskiej.  Stary tekst z klasą broni się po latach nieużywania. Ilustracje wyciągają na wierzch jego klimatyczny nastrój.

Letni dzień w lesie jest długi i obfituje w niezwykłe spotkania: dzięcioł, wiewiórka, kret, zając. Za każdym zakrętem leśnej drogi kryje się ktoś inny. Wystarczy go wypatrzeć, a następnie spróbować nie spłoszyć. Maria Dunin-Wąsowicz jest naszym przewodnikiem: uważnym, życzliwym i stale zwróconym w stronę czytelnika. Klimatyczna narracja przypomina gawędy pana Michała Sumińskiego z telewizyjnego Zwierzyńca. Autorka wspaniale maluje słowem.

Przed Elżbietą Wasiuczyńską poprzeczka została postawiona bardzo wysoko. Na szczęście udało się. W jej obrazach wspaniale zagrało światło. Las ma swoją strukturę, głębię, odcienie. Za pomocą wyobraźni da się zajrzeć w jego odległe zakamarki. Rozróżnić porę dnia, poczuć ciepło letniego słońca i magię zapachów. Wzorem pierwszego wydania, na końcu książki schowana jest rozkładówka z mieszkańcami lasu. Zwierzęta można wyciąć, a następnie znaleźć dla nich miejsce na odpowiednich stronach opowieści. W eleganckim projekcie graficznym Doroty Nowackiej zabrakło jedynie małej koperty przyklejonej do wyklejki, do której zwierzęta mogłyby wrócić po skończonej zabawie.

Motyw wycinanych elementów był dość rozpowszechniony w latach 60. ubiegłego wieku. Na naszej półce stoją "Cztery misie i ten piąty" Janiny Krzemińskiej z ilustracjami Heleny Bechlerowej i "Zaczynamy przedstawienie", tej samej autorki z ilustracjami Czesława Janczarskiego. Niestety papierowe kukiełki nie są już w komplecie. Po latach widać, że koperta jest wręcz nieodzowna.











2/19/2020

Marvin


Marvin, Marta Guśniowska, il. Robert Romanowicz, Tashka 2019.

Marta Guśniowska to nie imię i nazwisko. Dla nas to już tak naprawdę marka. Przed premierą "A niech to gęś kopnie" (2017) i "Smacznego, proszę wilka!" (2018) kojarzona z Białostockim Teatrem Lalek i Opolskim Teatrem Lalki i Aktora autorka sztuk teatralnych, zyskała nowe, literackie oblicze. I bardzo jej w nim do twarzy.

Błyskotliwa inteligencja i nieprzeciętny dowcip to atuty Guśniowskiej, które sprawiają, że po jej książki można sięgać w ciemno. Slogan, uogólnienie, chwyt marketingowy? Gdybym mogła wskazać jedną osobę, która w polskiej literaturze współczesnej dla dzieci wykonuje naprawdę genialną robotę, wybrałabym właśnie ten adres. Guśniowska jest prawdziwą czarodziejką słowa. Język gęsty a przy tym nieprzegadany, ciągle domaga się uwagi. Gra słów i skojarzeń, nagromadzenie idiomów, żywe dialogi, a z drugiej strony niebywała plastyczność i  bardzo dynamiczne zmiany scenerii, idealnie łączą to co w autorce książkowe z tym co teatralne. Teatr chcąc nie chcąc przenika tu bez trudu. Fabuła ożywa. Otwarcie i zamknięcie okładki zaczyna przypominać ruch kurtyny.

"Marvin" to przy tym wszystkim dowód niezwykłej subtelności i dobrego smaku. Po raz kolejny sięgamy do tematu śmierci i o dziwo, tak samo jak za pierwszym i za drugim razem (poprzednie książki autorki), Guśniowska znajduje sposób na to, by nie ograć go schematycznie. Poczucie humoru świetnie łączy z taktem i wrażliwością. Powołując do życia dinozaura, który boi się wymarcia, żółwia liczącego się z perspektywą długiego życia, ale w samotności i motyla, który ma czas tylko do wieczora, pokazuje, że każdy ma prawo do swojego strachu, a jednocześnie, że tak naprawdę liczy się tu i teraz w towarzystwie prawdziwych przyjaciół. Droga, która wiedzie bohaterów do odkrycia tej uniwersalnej prawdy jest pełna niecodziennych spotkań, pozostawiających w czytelniku wrażenie wielkiej przygody, ale też wyjątkowej nieuchwytności, która czai się w intertekstualnych aluzjach i prostych prawdach. Bo Guśniowska już taka jest: zabawna i przenikliwa.


1/28/2020

Gdzie jest noc


Gdzie jest noc, Agnieszka Wolny-Hamkało / Maria Ekier, Wydawnictwo Hokus-Pokus 2019.

Jeśli wierzyć tekstowi Agnieszki Wolny-Hamkało, noc jest wszędzie, jeśli zaufać ilustracjom Marii Ekier, noc z pewnością jest w środku. Zaglądam ostrożnie do poetyckiego picturebooka i cieszę się, że wydawnictwo Hokus-Pokus po raz kolejny pokazuje jak stawiać dzieciom literackie wyzwania.

 Maria Ekier jest mistrzynią metafory, Agnieszka Wolny-Hamkało, wręcz przeciwnie, zarówno w prozie jak i poezji pozostaje blisko świata rzeczywistego, jego zmysłowych detali i całkiem przyziemnych atrybutów. Ten duet iskrzących przeciwieństw tworzy książkę nieoczywistą i tylko jakby przy okazji wpisującą się w schemat lubianych przez dzieci historii z nocnym backgroundem. Śledzimy noc w jej całodobowej wędrówce. Co robi kiedy jest ciemno? Gdzie bywa w ciągu dnia?  Za lustrem, w małej kwiaciarni, na dnie lodówki w Lidlu, w pojemniku na pościel, w nieudanych rysunkach. Noc w tych poetyckich opisach zaczyna dominować również po stronie dnia, tworząc tym samym całkiem przedziwny kalejdoskop zdarzeń. Ilustracje Marii Ekier świadomie przełamują tę nocną dominację. Czarne wnętrze zostaje domknięte bielą okładek, wyklejki, dwóch pierwszych i dwóch ostatnich stron oraz środkowej rozkładówki. Ta piękna symetryczność kolorów porządkuje chaos poetyckich opisów i przerabia na symbole to, co Agnieszka Wolny-Hamkało pięknie opisuje bogactwem epitetów.










 

1/13/2020

Mury



Mury, Boguś Janiszewski, il. Max Skorwider, Albus 2019.


Kiedy książka o krzykliwym haśle MURY trafia w ręce indywidualistki, która z zestawienia jednostka - wspólnota niemal zawsze wybierze to pierwsze, musi pojawić się wahanie. Jaką narrację będzie chciał mi sprzedać autor? Czy starczy w niej miejsca na moją autonomiczność?

Potrzebowałam chwili, żeby zdystansować się od prześladującego mnie przeczucia, że autor zaserwuje mi za chwilę lekcję otwartości na moje strachy i fobie, kurs szybkiego wydostawania się ze strefy komfortu, a na koniec wariant wyrzutów sumienia dla niepokornych. Jednak styl narracji dość szybko uświadomił mi, że mogę czytać spokojnie. To było zresztą pierwsze i największe zaskoczenie związane z "Murami": charakterystycznie swobodny, nawet lekko zblazowany język, który nic nie chce sprzedać, ani wkupić  się w niczyje łaski. Dawka wiedzy podana przez dobrego kumpla, który co i rusz mrugnie okiem, jakby chciał zaznaczyć, że nie ma tu miejsca na moralizatorstwo i belferskie lekceważenie. Ta doza zaufania przejawia się również w kredycie zaufania, że czytelnik przychodzi już z pewną bazową wiedzą, którą chce rozwinąć.

Gawędziarska, zdystansowana narracja "Murów" pokazała inne oblicze Bogusia Janiszewskiego niż to zaprezentowane w konkretnej, nieco podręcznikowej serii społeczno-przyrodniczej opublikowanej nakładem Publicatu. Doceniam to, bo w ten sposób autor uniknął przeładowania tekstu informacjami, zostawiając nas z przystępną charakterystyką poszczególnych murów i małą metryczką zawierającą istotne fakty.

W zestawieniu znalazły się różne przykłady fortyfikacji: od starożytnej Troi, poprzez płot Stoczni Gdańskiej, aż do współczesnej granicy amerykańsko-meksykańskiej. Wszystko po to, żeby zadać pytanie o funkcje murów, sposoby ich obalania, a przede wszystkim o ludzkie motywacje, które kryją się za poszczególnymi historiami. W tyglu tych wszystkich namiętności Janiszewski umiał stanąć z boku i za to najbardziej go podziwiam.

Przy wszystkich zaletach, "Mury" nie są lekturą przyjemną i poprawiającą nastrój.  Narysowane zdecydowaną, dynamiczną kreską ilustracje Maxa Skorwidera pogłębiają atmosferę niepewności. Ludzkie twarze, beznamiętne lub wykrzywione grymasem, nie budzą nadziei. Naturalną konsekwencją panujących nastrojów okazuje się "Rewolucja". Czyżby panowie planowali kolejną część serii?






11/19/2019

Hedwiga i lato ze Sznyclem


Hedwiga i lato ze Sznyclem, Frida Nilsson, il. Anke Kuhl, tł. Barbara Gawryluk, Dwie Siostry 2019.


"Książka bez taryfy ulgowej" - stwierdził mój mąż, gdy nie ukrywając emocji, na głos czytałam "Hedwigę". Nigdy nie wierzyłam, że można śmiać się do bólu brzuchu i płakać na zmianę. Dotychczas myślałam, że to chwyt retoryczny. Autentyczna szczerość trzeciego tomu "Hedwigi" rozłożyła nas wszystkich na łopatki.

 Frida Nilsson znowu zabiera czytelników do małej szwedzkiej wioski, w której mieszka dziewięcioletnia Hedwiga razem ze swoimi rodzicami, kotem i osłem. Upalne lato zionie nudą prowincji i choć kilka kilometrów dalej babcia Hedwigi powoli umiera z powodu wylewu, ta z dziecięcą ufnością rozdziela oba światy, pozwalając by angażowały ją w zupełnie osobny sposób. Kiedy na wsi zjawia się gruby Sznycel wraz z nieziemsko przystojnym ojcem i na kilka tygodni zajmuje podupadającą drewnianą chatę zwaną przez lokalnych Chicago, wakacyjna przygoda zaczyna pukać do drzwi. Ukrywający swoje głębokie kompleksy chłopak powoli otwiera się przed Hedwigą, choć ta zdaje się nie dostrzegać ani jego platonicznego uczucia, ani fatalnej niepewności, które szarpią nim z równą siłą. Jej głowę z większym powodzeniem zajmuje postać samotnika Högmana, domniemanego narkomana, żywiącego się ślimakami i dżdżownicami oraz piękna kolekcja żołnierzyków, które babcia obiecuje przekazać na własność Hedwidze, a potem o tym zapomina i nie może sobie przypomnieć.

"Hedwiga i lato ze sznyclem" w niebywale subtelny sposób przeplata ze sobą szereg trudnych tematów, które zestawione razem tworzą nieco może kuriozalną mozaikę ludzkich zmagań z nieuchronnością i to zarówno tą związaną ze śmiercią, jak też obiektywnymi okolicznościami, na które nie mamy wpływu w codziennym życiu. Frida Nilsson jest szczera do bólu, gdy pokazuje żałobę dziecka. Nie brnie jednak w rozpacz i poczucie straty, ale jak w wierze w św. Mikołaja, szuka sposobu, by gorzka prawda nie musiała się sprawdzić. Z taką samą szczerością pokazuje otyłość i związane z nią ograniczenia, ale nie moralizuje, nie zabiega o akceptację inności za wszelką cenę. To zresztą znamienne dla tej książki, że autorce udaje się odciąć od narzucającej się formuły pocieszania. Zostajemy z otwartym zakończeniem. To w głowach czytelników i bohaterów wszystko się rozstrzyga. To tam Frida Nilsson widzi źródło i rozwiązanie sytuacji, na które obiektywnie nie mamy wpływu.


10/08/2019

Ćśśś! Mamy plan / Trochę się zgubiłam / O nie, Dudusiu!


Ćśśś! Mamy plan / Trochę się zgubiłam / O nie, Dudusiu!, Chris Haughton, Dwie Siostry 2019.

Chris Haughton to po Jonie Klassenie kolejny Mistrz Oczu. Czarne, nieregularne źrenice w obowiązkowych białych obwódkach mówią nawet więcej niż oszczędny tekst. Ta biel to zresztą często jedyny biały element na stronie. Koncentruje uwagę, wręcz hipnotyzuje. Nie sposób oprzeć się urokowi gapiących się na nas bohaterów.

Kartonówki Haughtona w dużej mierze działają właśnie obrazem. Prawdopodobnie wystarczy jedno głośne czytanie, by kilkulatek mógł czerpać maksimum radości z samodzielnego kartkowania i śledzenia historii. Mamy tu kontakt z małym teatrem. Czterej panowie, psiak Duduś i mała sowa prowadzą nas do finału książek, skupiając na sobie prawie sto procent naszej uwagi. Dopiero po pewnym czasie, z tła pełnego różnorodnych konturów wyławiamy szczegóły: inne ptaki, skradającego się kota, mamę sowę. Haughton pokazuje tylko to, co chce pokazać. Jego oszczędne dekoracje nie odwracają uwagi od najważniejszego. Jest przy tym dowcipny, przenikliwy i pozwala czytelnikowi uczestniczyć w intrydze niemal na równych prawach z autorem, jednocześnie atrakcyjny finał, pozostawiając do końca wyłącznie do własnej wiadomości.

Mały człowieczek z "Ćśśś! Mamy plan" od pierwszej rozkładówki wydaje się znać rozwiązanie i jako jedyny rozumie, gdzie leży problem. Jesteśmy z nim, podskórnie czując, że kolejne HOP również nie przyniesie spodziewanego rezultatu. Ptak ucieka, grając bohaterom szpetnie na nosie. Każda próba złapania ptaka to mistrzostwo stopniowania napięcia, rozgrywające się aż w trzech scenach, a bliźniaczy tekst towarzyszący każdej próbie intensyfikuje wrażenia ze spodziewanej porażki bohaterów. Uwielbiam rytmiczne "Idziemy powolutku, idziemy po cichutku", które zaproponowała tłumaczka, w zamian za angielskie "tip-toe slowly, tip-toe slowly". Odczuwam pewne rozdwojenie, bo  obraz w "Ćśśś! Mamy plan" jest najbardziej samowystarczalny, przy czym tekst ze wszystkich trzech książek jest równocześnie najbardziej wdzięczny do głośnego czytania. Być może to jednak zaleta świadcząca o uniwersalności tego picturebooka. Uniewersalności, która przekłada się na szerokie spektrum odbiorców twórczości Chrisa Haughtona.

ps. Na trzeciej stronie okładki autor zawsze wieńczy dzieło adekwatnym cytatem z kogoś sławnego. Bezcenne.