Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nominacjaplebiscytulokomotywa. Pokaż wszystkie posty

9/23/2019

Fale


Fale, Aj Dungo, tł. Marcin Wróbel, Marginesy 2019.

Komiksowy dział Wydawnictwa Marginesy ruszył zaledwie pół roku temu, a ciekawe pozycje sypią się jedna za drugą, tworząc już ciekawą i dosyć spójną kolekcję. Odnoszę wrażenie, że wydawca skutecznie zapełnia niezagospodarowaną niszę komiksu środka. Może po niego sięgnąć szerokie grono czytelników, spotykając sztukę o wysokich walorach artystycznych, ale jednocześnie niezastrzeżoną wyłącznie dla komiksowych geeków.

Nie lubię w ten sposób szufladkować książek, ale w przypadku "Fal" mam dojmujące wrażenie, że to komiks bardzo kobiecy a jednocześnie wyraźnie męski. Ze spokojnym sumieniem podsunęłam go więc zarówno synowi, adeptowi surfingu, jak i córce, wrażliwej czytelniczce Charlotte Brontë. Autentyczna historia, która za nim stoi sprawia, że ten mariaż sportu i miłości po prostu świetnie działa.

Aj Dungo stworzył "Fale" jako rodzaj hołdu oddanego swojej zmarłej na nowotwór dziewczynie. Ponad 300 stron powieści graficznej, którą dostajemy do rąk jest opowieścią o ich związku, bardzo trudnym czasie naznaczonym zmaganiem z chorobą, krótką historią surfingu, ze szczególnym uwzględnieniem Duke'a Kahanamoku i Toma Blake'a - ikon tej dyscypliny, ale po wszystkim zostaje z czytelnikiem wrażenie, że to komis przede wszystkim o nieuchronności i zmienności ludzkich losów. Tytułowe fale mają swoje przełożenie zarówno na zagmatwane losy protoplastów surfingu, remisje i nawroty choroby Kristen, ale również nielinearną strukturę powieści. Aj Dungo ma swój niewątpliwy zamysł w miotaniu czytelnikiem między różnymi osiami czasu. Dziesięć lat poszatkowane i poprzestawiane wzmaga emocjonalną huśtawkę. Grzbiet i dolina, przypływ i odpływ.

Pewien dualizm da się również zauważyć w warstwie graficznej komiksu. Brązowe i malachitowe rozdziały przeplatają się, zaznaczając granicę między historią i współczesnością. Aj Dungo śmiało sięga również po technikę stosowaną w mandze. Żeby podkreślić zmiany zachodzące w Kristen pod wpływem choroby, rysuje ją z jasnymi lub ciemnymi włosami.  Dziewczyna jest dla czytelnika praktycznie nierozpoznawalna, jednak ładunek emocjonalny jaki niesie ze sobą to zróżnicowanie jest właściwie nie do przecenienia. 

"Fale" to powieść niezwykle wnikliwa i mimo swej objętości doskonale trzymająca w napięciu. Surfing staje się w niej naturalnym spoiwem, środowiskiem, w którym skomplikowana relacja obojga młodych bohaterów rodzi się, rozkwita i umiera. Aj Dungo w naturalny sposób zestawia swoją historię, historię surfingu i wszechobecny wodny ekosystem. W tej pięknie skomponowanej całości strata zostaje przekuta w nadzieję, a śmierć w odrodzenie.










9/18/2019

Ciało. Ty i miliardy twoich mieszkańców



Ciało. Ty i miliardy twoich mieszkańców, Jan Paul Schutten, il. Floor Rieder, tł. Małgorzata Diederen-Woźniak i Iwona Mączka, Wydawnictwo Format 2019.

Ostatnio więcej grzebię w popularnonaukowych pozycjach dla dzieci. Wreszcie doczekałam się w domu przychylnego testera w postaci Najmłodszej, więc z radością korzystam. 

Letnim hitem okazało się "Na dworze" od Dwóch Sióstr, regularnie wracaliśmy też do "Małych atlasów" Pawlaków, aktualnie niestrudzenie brniemy przez "Balticarium". "Ciało" Jana Paula Schuttena spotkało się z ciepłym przyjęciem 7-latki, choć nie przeczytałyśmy go w całości. Zwłaszcza rozdział o prawidłowej pozycji do robienia kupy i inne zagadnienia dotyczące wędrówki jedzenia przez brzuch wzbudziły duże zainteresowanie.  Do lektury całej książki, wrócimy pewnie za rok lub dwa, bo mimo że autor po mistrzowsku przechodzi od konkretu do abstraktu, niektóre konkrety wymagają jeszcze silniejszego osadzenia w wyobraźni pierwszoklasistki.

Schutten ma w ręku ogromny atut: nie jest naukowcem, jest autorem książek dla dzieci. Dzięki temu informacje, które zamieszcza w książce sprawiają wrażenie przepracowanych, podanych w ciekawych kontekstach i skojarzeniach. Ponadto, mimo dość gęstego podziału na rozdziały i podrozdziały (te zwłaszcza opatrzone chwytliwymi tytułami), całość dobrze się czyta ciągiem. Nie sposób przecenić tu wprawnego przekładu. "Ciało", mimo nagromadzenia specyficznej naukowej terminologii, naprawdę brzmi lekko i przyswajalnie.

Co ciekawe, odkrywam w tej książce dysonans między jej przystępną treścią a bardzo eleganckim i budzącym respekt projektem wizualnym. Ryciny wykonane przez Floor Rieder wprawdzie tylko na pierwszy rzut oka są poważne, a po bliższym poznaniu okazują się dowcipne i stworzone z dystansem, ale już choćby grzbiet pokryty imitującą tkaninę okładziną z wybitymi na niej złotymi literami, mówi: "jestem książką z wyższej półki". W sumie czytelnik może się poczuć wystrychnięty na dudka albo w bardziej optymistycznej wersji nobilitowany do rangi znawcy tematu, naukowca sięgającego po specjalistyczną literaturę. Ale o tym dowie się dopiero po przeczytaniu "Ciała".

Są takie książki non-fiction dla dzieci, które tworzą prawdziwą barierę: krzyczą kolorami, rozrzucając tekst w nieharmonijny sposób po stronie, posługują się hermetycznym językiem albo nadmiernie infantylizują. "Ciało" na szczęście tylko straszy. Jest ciekawsze od podręcznika do przyrody i z pewnością lepiej niż podręcznik pozwala zapamiętać informacje. A że przy okazji można się pośmiać, to dodatkowy atut. Więcej o endorfinach na stronie 123. ;)







8/30/2019

Encyklopedia Wczesnej Ziemi



Encyklopedia Wczesnej Ziemi, Isabel Greenberg, tł. Łukasz Buchalski, Kultura Gniewu 2019.

Wbrew tytułowi nie jest to encyklopedia.  Z pierwotnego zamysłu autorki pozostał tylko tytuł. To gawęda o gawędziarzu, opowieść o opowieściach. Komiks z gruntu szlachetny i pełen subtelności, ale o sile rażenia, która nie sprostała moim oczekiwaniom.

Gdyby Wczesną Ziemię chcieć zakotwiczyć w konkretnych geograficznych rejonach, nie byłoby z tym większego problemu, podobnie kulturowe realia aż kipią od różnorodnych aluzji, mających swe źródło w mitologicznych i biblijnych opowieściach, na trwałe osadzonych w zachodniej kulturze. Isabel Greenberg wykonała niemałą ekwilibrystykę, żeby ze znanych motywów utkać własną opowieść o "arche-świecie", w którym bóstwa miały realną władzę, ludzie stronili od podróży, a opowieści ustne stanowiły jedyny sposób na skuteczne przekazywanie informacji. Ale wbrew pozorom historia o krainie Nord, bogu Ptakoludzie i jego kruczych dzieciach, wieży Migdal Bavel czy o Dagu i Halu, dzieciach pierwszych rodziców, to tylko pretekst do opowiedzenia o wielkiej miłości gawędziarza z Nord do dziewczyny z Bieguna Południowego. A może jest odwrotnie. Może wielka odyseja toczy się nie po to, żeby Isabel Greenberg mogła pobawić się w Homera, ale żeby połączyć w całość setki kulturowych wątków, które razem tworzą tę przedziwną, wielokulturową mozaikę.

Ta druga hipoteza wydaje się o tyle bardziej prawdopodobna, że sama historia chłopaka, począwszy od fatalnego rozdzielenia do postaci trójcy, które przeżył w dzieciństwie, poprzez zjednoczenie w całość, długą podróż na południe i pechową, miłość skazaną na niespełnienie z powodu magnetycznego odpychania, nie stanowi satysfakcjonującej osnowy, żeby cały scenariusz komiksu uznać za trafiony. Świetne kadry, stylowe liternictwo i udana kreska nie zaspokajają potrzeby komiksu domkniętego, w którym postacie pojawiają się nieprzypadkowo a wydarzenia mają swoje konsekwencje. Zabrakło niewiele, a w każdym razie takie odniosłam wrażenie, gdy zbyt szybkie zakończenie odbiło się smutnym echem wśród lodów Południowego Bieguna. Greenberg zaskakuje za to nieszablonowym zastosowaniem języka. Obiera strategię dwóch stylów. Język narracji jest nieco archaiczny, jak w starych baśniach czy legendach, za to dialogi są na wskroś współczesne, jakby żywcem wyjęte z młodzieżowego komiksu. To sprawia, że cała historia, mimo ogromnego poszarpania graniczącego z bałaganem, nabiera cech uniwersalnych, które umiejętnie koegzystują z uniwersalizmem biblijnych i mitologicznych aluzji.





8/11/2019

Dziennik Anne Frank // Widziałem pięknego dzięcioła



Dziennik Anne Frank, Ari Folman, il. David Polonsky, tł. Alicja Dehue-Oczko, Kamil Budziarz,
Wydawnictwo Stapis 2019.
Widziałem pięknego dzięcioła, Michał Skibiński, il. Ala Bankroft, Wydawnictwo Dwie Siostry 2019.

Trafiłam ostatnio na dwie książki z nurtu literatury wojennej. Pozornie różne, przy bliższym poznaniu mówią tym samym głosem. Jedna cienka, ale bogato ilustrowana, druga obszerna, komiks, ale z dużą liczbą pełnotekstowych wtrąceń. Dwa dziecięce pamiętniki z burzliwych czasów niemieckiej okupacji.

Bałam się "Dziennika Anne Frank", raz bo Anne to ikona Holocaustu, wprawdzie dziecko, ale owiane nimbem niezwykłości, który nie sposób pominąć, dwa, bo popkulturowa forma przekazu, która, choć jak doświadczenie pokazuje, jest bardzo pojemna, skazana jest jednocześnie na dużą dosłowność. Twórcy, Ari Folman i David Polonsky, porwali się w dodatku na bardzo karkołomną formułę wplecenia całych stron dziennika Anne między komiksowe okienka. Do tej pory nie wiem jak to się udało, ale całość czyta się płynnie, bez wrażenia poszarpania. Cytaty z dziennika stanowią komentarz do kadrów, innym razem wstęp do rozdziału, a często samodzielny tekst, który jednak nie powoduje przestoju, ale popycha historię do przodu. Jak przyznają autorzy w posłowiu, skondensowana formuła przekazu wymusiła na nich dokonanie wyboru tekstów oryginalnych, które zaadoptowali na potrzeby komiksu. Starali się przy tym zachować wierność oryginałowi i poruszyć możliwie wszystkie tematy, które Anne Frank zawarła w swoim Dzienniku. Komiksowi nie brak lekkości i dowcipu w portretowaniu zdarzeń i postaci. W kadrach bardzo wyraźnie wybrzmiewa perspektywa samej Anne, jej znajomość świata, wrażliwość i stosunek do ludzi. Ciekawe ujęcia i zróżnicowane projekty plansz przykuwają uwagę, a podobizny bohaterów w udany sposób odzwierciedlają ich rzeczywisty wygląd. Jednocześnie mistrzowski sposób, w jaki oddane zostało całe bogactwo emocjonalne postaci, w powiązaniu z prozaicznością niektórych sytuacji, przywraca im pełnię ich człowieczeństwa, tak łatwo zatartą w odmętach historii. Mimo trudnej tematyki "Dziennik Anne Frank" nie przestaje być komiksem skierowanym do młodego odbiorcy, a w dodatku bardzo przystępnym w formule i treści.

"Widziałem pięknego dzięcioła" niesie w sobie ten sam walor zaadaptowanego pamiętnika. Tym razem jesteśmy w Polsce, w wakacje poprzedzające wybuch wojny i kilkanaście kolejnych wrześniowych dni. Towarzyszymy ośmioletniemu Michałowi w pisaniu nietypowych ćwiczeń z kaligrafii. Treść książki stanowią pojedyncze zdania ilustrujące ten niezwykły czas. Redaktorzy książki zdecydowali się dokonać wyboru wpisów z pamiętnika. Te wyróżnione, zostały zilustrowane przez Alę Bankroft za pomocą rozkładówkowych, barwnych pejzaży, skoncentrowanych na leśnych plenerach. W książce znalazły się również skany oryginałów, dzięki czemu wiemy z czego zrezygnowano. Właśnie trafność, a właściwie chybioność! tych decyzji sprawiła, że w moim odbiorze pamiętnik Michała stał się nieautentyczny, a ja jako czytelnik poczułam się zmanipulowana. Z opisów dni po wybuchu wojny zniknęły te opowiadające o codziennych czynnościach, pozostały tylko dwa informujące o odwiedzinach rodziny, przez co pojawiła się wyraźna cezura, dzieląca normalne życie od nieludzkiego czasu. Również towarzyszące słowom  obrazy stały się bardziej mroczne, o wiele częściej niż na początku spowite tylko nocnym światłem.

Mam poczucie, że zabiegi redakcyjne dokonane na "Widziałem pięknego dzięcioła" pozostawiły ostre szramy na dokumencie historycznym, który wymaga przecież specjalnej delikatności i zachowania w nienaruszonym stanie. Nawet biorąc pod uwagę, że w decyzji o ostatecznym kształcie książki uczestniczył prawdopodobnie sam autor pamiętnika, dokonany wybór ani trochę bardziej mnie nie przekonuje. W tym samym czasie komiks historyczny o Anne Frank widzę jako świetną furtkę dla małego odbiorcy, by w przystępny sposób zrozumiał wojnę w jej obu aspektach - i tym powszednim, i tym tragicznym.


"Dziennik Anne Frank"

"Widziałem pięknego dzięcioła"

"Widziałem pięknego dzięcioła" 


7/27/2019

Na dworze


Na dworze. Przewodnik dla odkrywców przyrody, Maria Ana Peixe Dias, Inês Teixeira do Rosário, il. Bernardo P. Carvalho, tł. Tomasz Pindel, adapt. Mikołaj Golachowski, Dwie Siostry 2019.

Od miesiąca wertujemy z Sadzonką "Na dworze". Czytamy, sprawdzamy, najgorętsze niusy przekazujemy dalej innym członkom rodziny. Mam wrażenie, że książka trafiła na odpowiedni moment i nie mam tu jedynie na myśli letniej pory. Narracja jest idealnie skrojona na potrzeby siedmiolatki, a może to siedmiolatka jest wymarzonym konsumentem tak pomyślanej książki.

Elegancka materiałowa oklejka, matowy papier, niebieska wyklejka z przodu, pomarańczowa z tyłu, perfekcyjnie dobrana niebieska kapitałka i utrzymane w tej samej, naprzemiennej kolorystyce rysunki. Przyjemny retro-klimat książki dobrze komponuje się z nowocześnie zaprojektowaną treścią i bardzo przystępną narracją. Nie sposób nie powiedzieć tego już na samym wstępie: "Na dworze" mimo swej objętości (ponad 300 stron), "niekolorowych" ilustracji i zaawansowanej informacyjnie treści, nie przestaje być ani na moment książką przystępną dla kilkulatka.

Autorki obierają ciekawą strategię wspólnego odkrywania przyrody. Bezpośrednie zwroty do czytelnika, porady i wskazówki, liczne rysunki ilustrujące przykłady, ciekawe anegdoty, a wreszcie podpowiedzi atrakcyjnych aktywności czynią z "Na dworze" prawdziwy przewodnik. Dzięki takiej formule, znalezione w lesie piórko szybko zidentyfikowałyśmy jako lotkę z ogona i pozbyłyśmy się wątpliwości, czy nie jest to przypadkiem element skrzydła. Wyeliminowałyśmy również w naszym ogrodzie gałęzie, które nie nadają się do powieszenia huśtawki. Faktem jest, że "Na dworze" gromadzi przede wszystkim informacje przydatne: jak i gdzie przygotować domek dla ptaków, jakie płazy żyją w Polsce i jak je odróżnić, ciekawe: kto jeszcze może mieszkać w mrowisku, z czego robi się korki do butelek i niezbędne: czym są i jak rozpoznać fazy księżyca.

Polskie akcenty to efekt doskonałej współpracy Wydawnictwa Dwie Siostry i portugalskiego wydawcy - Planeta Tangerina. Niemała praca została włożona w to, by polski czytelnik ani na chwilę nie odczuł, że książka pierwotnie opowiadała o środowisku naturalnym innego rejonu świata. I choć pojawiają się również informacje spoza naszego podwórka, zawsze są one opatrzone odpowiednim komentarzem. Zresztą już pobieżne przewertowanie Sieci potwierdziło moje przypuszczenie, że nie tylko polska edycja, ale na przykład również brytyjska doczekała się adaptacji zgodnych ze środowiskiem przyrodniczym regionu. Zmiany są na tyle daleko posunięte, że w polskim wydaniu znajdziemy na przykład dorysowany przez portugalskiego ilustratora liść klonu zwyczajnego, owoce jarzębiny a nawet rodzime motyle na kolorowych planszach w środku książki. Zmiany odnoszą się również do całych fragmentów tekstu, opowiadających o polskich regionach, ciekawych miejscach, pomnikach przyrody i specyfice środowiska. Wydawca zadbał również o docenienie różnorodności języka, wypuszczając na rynek małopolski egzemplarze opatrzone banderolą z tytułem: "Na polu".

Adaptacja naprawdę robi wrażenie i wydaje się być ewenementem na rynku dziecięcego non-ficition. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że sama w sobie stanowi wartość i jest świadectwem ogromnej dbałości. Biorąc również pod uwagę bardzo liczne nagrody przyznane przez międzynarodowe gremia, w tym prestiżową Bologna Ragazzi "Opera Prima" Award, jest to książka, której nie powinno zabraknąć w roli towarzysza rodzinnych wypraw i spacerów.

wersja polska


wersja brytyjska

wersja polska

wersja brytyjska

wersja portugalska



7/19/2019

Księga pytań



Księga pytań, Pablo Neruda, il. Isidro Ferrer, tł. Filip Łobodziński, Wydawnictwo Tako 2018.

"Księga pytań" została znaleziona wśród kilku rękopisów leżących na biurku Pabla Nerudy, tuż po jego śmierci. Znamienne, że swoistym testament poety został ubrany w formę pytań. Dziecięca ciekawość towarzyszyła mu do końca. I może dlatego, choć nie jest to książka ściśle dla dzieci, trafiła pod skrzydła wydawnictwa Tako.

Pablo Neruda, chilijski poeta, laureat Nagrody Nobla oraz Isidro Ferrer, hiszpański projektant i ilustrator - dzieli ich 60 lat, łączy "Księga pytań". Gdyby chcieć na serio potraktować ten tytuł, należałoby na nim poprzestać i serdecznie polecić książkę czytelnikom. Poetycki kwestionariusz Nerudy wraz z fotograficznymi kolażami i instalacjami Ferrera nie jest bowiem książką, która domaga się odpowiedzi, wyjaśnień i omówień.

316 pytań zgromadzonych w 74 wierszach otwiera nieprzebraną liczbę mniej lub bardziej prawdopodobnych scenariuszy, które sprawiają, że wyobraźnia szybuje w najbardziej nieprzewidywalnych kierunkach. Neruda opiera się pokusie zadawania pytań egzystencjalnych, jest szalenie niepokorny, w sposób, który nie boi się śmieszności. W prostych, poetyckich, retorycznych pytaniach nie stara się też czytelnika postawić do pionu, ani omieść spojrzeniem starca, który doświadczenie życia nosi z dumą i pewnością siebie. Mówi się, że u Nerudy ciekawość dziecka spotyka się z doświadczeniem dorosłego. Doświadczeniem, które wiąże się jednak nie z szukaniem odpowiedzi, ale umiejętnością trafnego zadawania pytań.

Towarzyszące poezji noblisty instalacje Ferrera tworzą drugą warstwę znaczeniową książki, która koresponduje z pierwszą na poziomie sensów i motywów, a nie poprzez próbę prostego odzwierciedlania. Ferrer tworzy własną historię, równie abstrakcyjną, totalną i poruszającą, ale działającą na zmysły za pomocą faktury, przestrzeni i wszystkiego co znajduje się poza kadrem. Pełna niedopowiedzeń opowieść jaką snuje artysta ma wiele z Nerudowskich pytań pozostawionych bez odpowiedzi. Ferrer zaprasza zresztą Nerudę do swojej historii jak do teatru (niemal) jednego aktora. Obecny w tekście i w żartobliwy sposób ujęty w obrazie poeta, podkreśla jeszcze bardziej dystans autora do całej koncepcji książki. Trudno przewidzieć, czy gdyby sam o tym decydował, zdobyłby się na niego z łatwością, czy byłby skłonny do tak daleko posuniętej autoironii.

"Księga pytań" to książka totalna, która mimo swej niewielkiej objętości, zabiera czytelnika w podróż długą i pełną przygód, mądrą choć nie pouczającą, piękną choć nie pozbawioną rys. Pełną pytań trudnych niezależnie od wieku, ale ujętych w wyjątkowo zapraszającą formułę, otwartą na eksperymentowanie i zabawę.






6/27/2019

Rok, w którym nauczyłam się kłamać



Rok, w którym nauczyłam się kłamać, Lauren Wolk, tł. Sebastian Musielak, pr. okł. Aleksandra Cieślak, Dwie Siostry 2019.

"Rok, w którym nauczyłam się kłamać". Polski przekład tytułu mówi znacznie więcej niż angielskojęzyczne "The Wolf Hollow" - Wilczy Jar. Książka okrzyknięta następczynią "Zabić drozda" Harper Lee, mierzy się z tematem dziecięcej niewinności w sposób bezkompromisowy. Lauren Wolk pokazuje, że prawda nie zawsze zwycięża. Nawet w książce dla młodszych nastolatków.

Annabelle mieszka w Wilczym Jarze od zawsze. Wydaje się, że sielanki dzieciństwa na pensylwańskiej wsi nic nie jest w stanie zaburzyć. Jednak gdy w szkole pojawia się Betty, a za jej przyczyną bezrozumna, pierwotna przemoc, Annabelle przechodzi pierwszą inicjację w dorosłość. Kiedy zaś Betty ginie bez wieści, a podejrzenie pada na samotnika Toby'ego, Annabelle po raz drugi podejmuje dorosłe wyzwanie obrony bezpodstawnie oskarżonego przyjaciela.

Akcja powieści rozgrywa się w pierwszej połowie lat 40. XX wieku, ale echa wojny docierają do małego amerykańskiego miasteczka prawie wyłącznie za sprawą radia. W sposób fizyczny wojna zabiera dwóch jego mieszkańców, którym nie udaje się cało wrócić z frontu. W perspektywie ogromu wojny - zaledwie dwóch. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że fala zdarzeń, jaką wywołuje przybycie nastoletniej Betty, również zbiera plon dwóch żyć. Książka Lauren Wolk pełna jest podobnych symbolicznych akcentów, które autorka przemyca z godną pozazdroszczenia swobodą: okrucieństwo Hitlera, ludzi polujących na wilki, dziewczyny z satysfakcją mordującej przepiórkę, pogrążonych w żądzy odwetu mieszkańców miasteczka, a wreszcie Betty, dla której przemoc i kłamstwo początkowo jest formą rozrywki, a następnie rewanżu.

Wielowarstwowość fabuły spięta jest osobą głównej bohaterki - Annabelle, która przefiltrowuje całą historię za pomocą dziecięcej wrażliwości, ale jej spojrzenie niepozbawione jest jednak komentarza dorosłej kobiety. Właśnie te fragmenty sprawiają, że debiutująca jako pisarka dziecięca Lauren Wolk, wydaje się mało przekonująca w swym kodzie literackim jaki dobiera dla młodego czytelnika. Odniesienia i nawiązania, których musi dopatrzeć się dziecko, żeby w pełni docenić walory opowieści mają swoją wagę, którą prawdopodobnie zauważy dopiero dorosły odbiorca. Wolk wzorem Lee bierze na warsztat pewien rodzaj społecznego linczu, emocji jakie udzielają się zbiorowości, psychologii tłumu w obliczu wydarzeń niepodlegających łatwej ocenie. Mimo pokrewieństwa czasu i miejsca akcji, Wolk rezygnuje jednak z pokazywania konfliktu na tle rasowym. Jej kozioł ofiarny - Toby -  to po prostu Inny. Wyrzucony poza nawias społeczności przybysz znikąd.

Toby nie jest jednak drugim Tomem z "Zabić drozda", podobnie jak Annabelle nie jest drugą Skaut. Wolk ma swój własny pomysł na książkę, dzięki czemu "Rok, w którym nauczyłam się kłamać" jest książką autentyczną i nienachalną w swojej wymowie.Wyciąga na światło dzienne nie tylko temat prześladowań, ale również a może przede wszystkim, złożoność natury kłamstwa, które w przypadku Betty pokazuje swoje negatywne, a w osobie Annabelle pozytywne oblicze. Kłamstwa, którego konsekwencje są najlepszym świadectwem wagi wypowiadanych słów.





6/12/2019

12 miesięcy byliśmy szczęśliwi (a potem nam było już tylko wesoło)


12 miesięcy byliśmy szczęśliwi (a potem nam było tylko wesoło), Agnieszka Wolny-Hamkało, il. Agata Juszczak, Hokus-Pokus 2019.

"Trzeba pisać białym wierszem! Białym wierszem, nie rymować!" - radziła Emma Tacie Muminka, gdy ten pisał swoją pierwszą sztukę. Agnieszka Wolny-Hamkało odważnie idzie za radą. "12 miesięcy byliśmy szczęśliwi" dopieszcza nas poetycko, ale bez rymów. Jak to tak do dzieci bez rymów? A tak to.

Pierwszy raz mam książkę, która sprawia wrażenie permanentnie zakurzonej. Aksamitnie matowa okładka nie ślizga się pod ręką. Czerń nie osiąga swojej głębi. Kiedy coś działa bez ustanku, trudno to posprzątać. Coś jak sklep całodobowy, albo autobus na nocnej linii, albo rok. Dwanaście wierszy na dwanaście miesięcy to nieustanny kołowrót zmian, który Agnieszka Wolny-Hamkało napędza siłą swojej fantazji i niestandardowej wręcz wrażliwości. Każdy miesiąc to odrębna postać, opisana za pomocą żywych skojarzeń i zupełnie przedziwnych odniesień. Bajeczny świat, powstający pod piórem autorki ma swój niepowtarzalny klimat, który z każdym kolejnym czytaniem, obudowuje się następnymi poruszeniami wyobraźni pochylonego nad książką czytelnika.

Na początek zaskakuje nas gramatyka. Coś tu nie gra. Czytamy raz, drugi, trzeci.

"Czerwiec wolała być Ulą,
 więc ule zamienia w szafy grające,
w pudła pełne wiatru - w czym
bywa naprawdę stanowcza".

 Kiedy już się przyzwyczajamy, że czerwiec Hamkało jest kobietą, raptem okazuje się, że jest ich więcej. Pani Lipiec śpi w lipie albo na wózku pełnym siana. Na cześć Wrześni (sic!) lisy śpiewają nocą na lisich weselach. Ta nieoczekiwana zabawa językiem ma swój filuterny urok. Sadzonce nie przeszkadza, że lekko zawraca nam w głowach. Lubi zwłaszcza Czerwiec, bo to jej miesiąc urodzin, ale wizja pszczół przenoszących swoje ule nad morze i karmiących plażowiczów kanapkami z miodem, też działa na wyobraźnię siedmiolatki.

Agata Juszczak perfekcyjnie dopełnia wizualną stronę książki. Nie mogę się opędzić od wrażenia, że to dzieło autorskie. Ilustracje nie powtarzają motywów wierszy, idą własną drogą, ale są w pobliżu. Dobrze się czuję w ich wiejskim klimacie. Nieco bardziej ludowym niż wskazywałyby na to teksty.  Dużo w nich starości i samotności, ale pogodnej, jakby pogodzonej ze specyfiką przemijania.

"Dziesięć byłoby za mało. Z trzema miesiącami byłoby
nudno i smutno. Gdyby był jeden, sam by się wykończył
 Ale dwanaście jest w sam raz. (...)"















5/28/2019

Kolumb


Kolumb. Całkiem inna historia, Artur Domosławski, il. Gosia Herba, Egmont 2019.

Wyłuskałam "Kolumba", spośród nowo wydanych tytułów "Czytam sobie", po ilustracjach zamieszczanych przez Gosię Herbę na Instagramie. Wyjątkowo jak na artystkę wyłącznie czarno-białych, a w tej świeżości artystycznej ekspresji jednocześnie bardzo vintage. Treść zaskoczyła mnie w drugiej kolejności. Również in plus. Ale po kolei.

Trzeci poziom Serii to dla autorów prawdziwa wolnoamerykanka. Ponad dwa i pół tysiąca wyrazów i możliwość stosowania wszystkich głosek stanowi ogromny luksus, a dla czytelników okazję do przeczytania pełnowartościowej, czytelnie zaprojektowanej książki, bez skrótów i językowej ekwilibrystyki.

Za napisanie "Kolumba" zabrał się Artur Domosławski, reportażysta, amerykanista, znany m.in. z głośnej biografii "Kapuściński non-fiction". Właściwy człowiek na właściwym miejscu, biorąc pod uwagę tematykę i fakt, że autor słynie z tego, iż nie waha się w swoich książkach silnie forsować własnych poglądów. Podobnie stało się i tym razem, co zresztą wyszło książce na dobre. "Kolumb" napisany jest z pazurem, a jednocześnie lekko i sugestywnie. Autor skutecznie rozprawia się z mitem odkrycia Ameryki i otwarcie pokazuje, z czym dla rdzennych Amerykanów wiązało się krzewienie cywilizacji zachodniej, które zapoczątkowali przybyli wraz z Kolumbem osadnicy. Książka to jednocześnie odważna polemika z amerykańskim Dniem Kolumba i próba pokazania, że wielkość bohatera nie zasadza się na odwadze lecz czynach i to one powinny przesądzać o jego wielkości.

Gosia Herba swoimi rysunkami bardzo ciekawie nawiązała do historycznych akcentów książki. Monochromatyczne ilustracje przypomniały mi klasyczne drzeworyty Rychlickiego z lat 60., opublikowane w "Klechdach domowych". Ten styl to prawdopodobnie nie przypadek, bo autorka chętnie wykonuje również prace pokrewną metodą linorytu.

"Kolumb", dzięki świetnej oprawie graficznej i oryginalnemu podejściu do tematu, stał się moją ulubioną pozycją z półki "Czytam sobie". Kibicuję zatem dalej rozwojowi serii i czekam na więcej ciekawych nazwisk wśród grona autorów. Zapraszanie "dorosłych" pisarzy, to być może ryzykowny, ale z pewnością ciekawy eksperyment.






5/07/2019

Bardzo dzika opowieść


Bardzo dzika opowieść 1. Las złamanych serc, scen. Tomasz Samojlik, rys. Marcin Podolec, kol. Agata Mianowska, Kultura Gniewu 2019.

W marcowym wywiadzie dla zagrano.pl Tomasz Samojlik chwalił się i cieszył nowo zadzierzgniętą współpracą z Marcinem Podolcem. I oto mamy jej efekt: świeżutki komiks z nurtu ekologiczno-edukacyjnego. Trio z Agatą Mianowską zadziałało jak dobrze naoliwiona maszyna.

Samojlik nie wyprze się tego komiksu. Mimo że kreska Podolca i kolory Mianowskiej implikują odrobinę inny klimat niż byliśmy dotychczas przyzwyczajeni, scenariusz zdradza wszystko. Zawsze mam tak podczas czytania komiksów Tomasza Samojlika, że w pewnym momencie fabuła mnie zaskakuje. Lubię ten moment. Nigdy nie jest w oczywisty sposób ciągła, nie grzęźnie w banałach i nie zdradza wszystkiego od razu.

Znowu jesteśmy w lesie, tym razem jednak z dala od puszczańskiej głuszy, lecz na leśny parkingu, w towarzystwie śmietnika i szybko przemykających samochodów. Świetnie dobrany zespół bohaterów gwarantuje dobrą zabawę, mimo że problem jest poważny. Waży się przyszłość rezerwatu, z którego nielegalnie został uprowadzony ostatni ryś. Misję ratunkową organizuje kocica Rysia, uciekinierka z transportu do schroniska, porzucone w lesie egzotyczne zwierzęta, patyczak i ekipa tubulców, na czele z rezolutną sową z rozdwojeniem jaźni.

Autor nie byłby sobą, gdyby nie przemycił trochę edukacyjnego smrodku, ale jak zwykle w normie i z właściwą sobie elegancją. Tematem przewodnim jest więc los porzuconych zwierząt i zwyczaje rysiów. Na dalszy plan schodzą natomiast antagonizmy międzygatunkowe i zasadniczo panuje tu pokojowa współpraca. Źródłem posiłków jest bowiem wspomniany wcześniej śmietnik, a nie wnętrzności sąsiada.

Zaskakująco dla siebie samej, dość płynnie zaakceptowałam w samojlikowym uniwersum kreskę Marcina Podolca. Siłą rzeczy cisną się porównania z "Ryjówkami" i "Bajką na końcu świata", ale komiksowego laika jakim jestem, style pracy obu twórców: sposób uchwycenia detali, oddawanie emocji, budowanie dynamiki, są na tyle zbliżone, że nie powoduje to dysonansu. Jestem zatem na tak i jeżeli ta forma współpracy ma przynieść coś więcej niż zapowiadaną drugą część "Bardzo dzikiej opowieści", nie będę miała nic przeciwko.







4/24/2019

Zwierzyniec. Okazy wybrane


 

Zwierzyniec. Okazy wybrane, Maciej Byliniak, opr. graf. Ewa Stiasny, współprac Karolina Grabarczyk-Chochołek, Wydawnictwo Dwie Siostry i Międzynarodowe Centrum Kultury 2018, wiek odbiory: 6+.


"Zwierzyniec" jest książką niezwykłą. W tym dosłownym i przenośnym sensie. Kilkaset zgromadzonych tu dzieł sztuki tworzy osobliwy album zwierzęcych portretów. Lapidarne teksty, często absurdalne, napisane wierszem i prozą przenoszą obraz do zupełnie nowych kontekstów. Czuć tu wyraźnie zaduch muzealnych wnętrz i świeży powiew językowej odwagi.

W "Zwierzyńcu" wiele się dzieje na polu artystycznym, choć prawdopodobnie nie rozpoznamy większości rycin, obrazów, rzeźb, płaskorzeźb, plakatów i elementów sztuki użytkowej zgromadzonych na kartach książki. Pochodzą z elewacji krakowskich i warszawskich kamienic, stołecznych parków, ilustracji książkowych, licznych muzealnych zbiorów, zasobów Biblioteki Narodowej, oddziałów Muzeum Narodowego i Etnograficznego. Skromni zwierzęcy bohaterowie polskiej kultury tłoczą się na kartach książki uszeregowani gatunkami. To książka galeria, którą można kartkować bez czytania, ciesząc się różnorodnością i od czasu do czasu zerkając do indeksu reprodukcji zamieszczonego na końcu*.

Można oczywiście też czytać, bo to czytelnicza zabawa, przeznaczona dla odbiorców o otwartych głowach, poczuciu humoru i odpowiednich zasobach zdrowego dystansu. Maciej Byliniak zdaje się celowo nawiązywać do różnych gatunków literackich, typów wiersza, czynić aluzje literackie, serio lub z przymrużeniem oka. Czytanie "Zwierzyńca" niezależnie od wieku jest zaskakujące i znajome zarazem. Pobrzmiewają w nim echa dawnych lektur, ale nawet rymowane strofy niosą w sobie swadę, dowcip i językową błyskotliwość.









* Opis reprodukcji znajdujący się na czarnym pasku pod ilustracją nie jest umieszczony na stronicy książki. Funkcjonuje tylko w elektronicznym podglądzie książki.


3/15/2019

Jak ciężko być królem


Jak ciężko być królem, Janusz Korczak & Iwona Chmielewska, Wydawnictwo Wolno 2018.

Kanoniczna, wizualna interpretacja postaci Króla Maciusia, w wykonaniu Jerzego Srokowskiego towarzyszy nam już od ponad półwiecza. Migdałowe, właściwie pozbawione tęczówki oczy, niemal niewidzące, melancholijne spojrzenie, długa szyja i duża głowa. Srokowski-lalkarz zasklepił odbiorców w myśleniu o Maciusiu jako o chłopcu-marzycielu, bezwolnej pacynce na scenie nietrafionych decyzji i manipulujących nim dorosłych. Czy Chmielewska odczaruje małego króla?

Chciałabym zobaczyć minę Korczaka, gdyby pokazać mu "nowego" Maciusia, czyli właściwie jego samego, skopiowanego z portretu, wybranego, przez samego Goldszmita, do pierwszego wydania książki w 1923 r. Dobrze skrojony, czerwony (może w nawiązaniu do barw narodowych) mundurek nabiera faktury, biały kołnierzyk lśni czystością jeszcze lepiej niż na sepiowej fotografii. Korczak patrzy śmiało. Jakby wiedział, że w XXI-wiecznej interpretacji swojej powieści stanie się Maciusiem. Odważnym chłopcem bez wad, ale i bez siebie dla siebie.

Iwona Chmielewska podjęła się trudnej misji. W toku przygotowań do obchodów 100-lecia niepodległości i związanej z nimi wystawy realizowanej przez Muzeum POLIN, stworzyła cykl obrazów, których celem było przybliżenie trudu jaki wiąże się z odbudową państwowości i władzy jako takiej. Kluczem miał być Korczak i "Król Maciuś Pierwszy", swoisty manifest odrodzeniowej ufnej nadziei na lepsze jutro, ubranej w powierzchowność małego dziecka. To z tych obrazów powstała książka, bazująca na cytatach z powieści Korczaka, oraz korespondująca z nią wystawa, która od listopada 2018 do lipca 2019 roku stanowi główną atrakcję Muzeum POLIN.

Chmielewska okazała się właściwą osobą na właściwym miejscu. Organizatorki wystawy - Anna Czerwińska i Tamara Sztyma - w jednej z rozmów przyznały, że ten wybór był niemal oczywisty. Skojarzenie Chmielewskiej z Korczakiem już od 2011 roku, czyli od premiery "Pamiętnika Blumki" jest jednoznaczne. Autorka nie omieszkała skorzystać z tego atutu. Nie dość że nowatorsko wykorzystała wizerunek Starego Doktora, naznaczając go i tak należnym mu piętnem tragicznego wojownika o sprawiedliwość, to jeszcze korzystając z okazji, zdecydowała się na wzajemne wywołanie "Jak ciężko być królem" i "Pamiętnika Blumki".

Wielopoziomowe ilustracje pozwalają dostrzec motywy graficzne obecne w "Blumce": niezapominajki, lilia, poliniowane kartki. Wreszcie sama dziewczynka. Ale jest też nowy, stale przewijający się motyw: korona - podczas gdy Srokowski unikał jej niemal jak ognia, Iwona Chmielewska używa korony jak swoisty fetysz. I jak każdy fetysz również korona Maciusia kończy tragicznie, na stałe wrośnięta w drzewo, na którym dwóch Korczaków - duży i mały - siedzą obejmując się i beztrosko machając nogami.

Autorka urywa opowieść zgodnie z jej dystopijnym scenariuszem, bo i sama dylogia Korczaka jest pierwszą lekcją gorzkiej prawdy, że z niektórymi decyzjami losu po prostu wypada się pogodzić. Książka dodatkowo zamknięta jest w ramach scenerii okna, które w otwierającej letniej odsłonie budzi nadzieję, zaś w kończącej, zimowej wizji opuszczonych chat jeszcze raz pozwala poczuć bolesny zawód niespełnienia.

Melancholijny król Maciuś z ilustracji Srokowskiego u Chmielewskiej nie odchodzi w niebyt. Autorka nie porzuca wizji bezradnego chłopca, jakby bała się, że jeśli bohater wykaże się większym hartem ducha, my czytelnicy, nie będziemy czuli powinności  wzmacniania go własnym optymizmem i pomysłami. Maciuś rośnie w siłę za naszą sprawą. Ma też specjalnego pomocnika - Starego Doktora.  Korczak w podwójnej roli wstępuje do książki o swoim własnym bohaterze. Rękawy jego fioletowego fartucha znowu przypominają o "Pamiętniku Blumki". Dzieci z sierocińca nie zostały same. Maciuś też nie.