1/08/2016

Świąteczne czytanie 2015


Długa cisza w eterze nie była świadomym wyborem. Zawdzięczacie ją mojemu świątecznemu rozkojarzeniu. Zwyczajnie, router z wi-fi nie został spakowany na czas do torby i nie pojechał z nami na poświąteczny odpoczynek. Na szczęście pokaźny zapas książek znalazł się w bagażniku, a i czasu na czytanie było z oczywistych względów o wiele więcej niż ze stałym łączem w eterze.

Pojechały z nami dwie kontynuacje naszych ulubionych młodzieżowych serii, które miały premierę pod koniec roku. Jak to zwykle bywa przed lekturą "nastego" tomu, obie z Najstarszą byłyśmy pełne obaw, czy autorzy dadzą radę nas jeszcze zaskoczyć. "Felix, Net i Nika oraz (nie)Bezpieczne Dorastanie" w nietypowej okładce, pierwszy raz nie autorskiej lecz wyłonionej w konkursie, okazał się świeży, nieprzegadany i dowcipny. Jest to właściwie kontynuacja poprzedniego tomu, ale potraktowana bardzo autonomicznie. Znajdziemy tu również zgrabne nawiązanie do starszych "Felixów", co poczytuję książce na duży plus. Zagadka tajemniczego Mortena wciąż elektryzuje i daje do myślenia. Rafał Kosik wyraźnie wraca do formy po słabszym "Sekrecie Czerwonej Hańczy" i "Klątwie domu McKillianów", w których postawił na pastisz horroru.

Bardzo dobrze mają się również "Zwiadowcy". Stworzenie prequelu "Turniej w Gorlanie", wbrew moim obawom nie okazało się strzałem we własną piętę. John Flanagan jak zwykle dostojnie i bez nadmiernie szybkich zwrotów akcji, a mimo to w pełnym napięciu do ostatniej kartki, prowadzi nas przez lenna Araulenu z czasów młodości Halta. Mamy okazję po raz pierwszy zobaczyć zwiadowców ze wszystkimi ich słabościami, na dodatek działających nietypowo, w pełnym składzie jako pełnoprawna drużyna. Co więcej, można spodziewać się kolejnych prequelów, jako że "Turniej w Gorlanie" jest pierwszym tomem podserii "Wczesne lata".

Dużym (i nie chodzi mi tylko o format) zaskoczeniem okazały się "Pszczoły" Piotra Sochy. Idealna pozycja dla wszystkich pszczołologów  w wieku 7+ lub tych, którzy o pszczołach chcą się dowiedzieć wszystkiego lub prawie wszystkiego. Dodatkową umiejętnością, którą szybko będzie musiał posiąść zaangażowany, samodzielny czytelnik jest sprawna orientacja w cyfrach rzymskich. Książka pozbawiona typowej numeracji stron posługuje się numerami tablic rozmieszczonych na rozkładówkach, które bazują na klasycznej strukturze tablic encyklopedycznych. Drobny tekst umieszczony na dole strony stanowi zgrabny, choć niestety nie zawsze w pełni adekwatny komentarz do gigantycznych ilustracji. Luźne, niepodpisane rysunki czasem trudno jest odnieść do konkretnego fragmentu tekstu i na odwrót. Wielkość king size wydaje się być w tym momencie jakby ciut niewykorzystana, choć pewnie gdyby format był mniejszy, tekstu nie dałoby się łatwo odczytać. Jednego możecie być pewni: razem z "Mapami" i "Pod ziemią, pod wodą", "Pszczoły" ustawią się na półce w równym szeregu.

Bardzo sympatyczny też swego rodzaju powrót zaproponowali nam Poławiacze Pereł książką "Bahar znaczy wiosna" Agnieszki Ayşen Kaim. Pisałam już jakiś czas temu o świetnym, interkulturowym zbiorze "Opowieści spod oliwnego drzewa" poświęconym tradycji Bliskiego Wschodu. "Bahar" łączy z poprzednią książką nie tylko postać ilustratorki Nežki Šatkov, ale przede wszystkim genialny patent na książkę spinającą dwie kultury, tym razem polską i turecką, w formule legendy nawiązującej do tradycji obu regionów, ale opowiedzianej stylem zaczerpniętym ze środkowoazjatyckiego eposu. Genialna do głośnego czytania. W tej formie sprawdza się najlepiej i prezentuje wszystkie swoje walory. Przypadła równie silnie do gustu małym jak i tym dużym, rozkochanym w twórczości tureckiego noblisty Orhana Pamuka.

Na koniec została lektura zupełnie już dorosła, ale nie mogę o niej nie wspomnieć w dwóch zdaniach. Podobno nie da się zrozumieć Tove Jansson nie poznawszy jej dorosłej twórczości. I mimo że nie przepadam za opowiadaniami, "Wiadomość" przeczytałam z ogromną przyjemnością. To książka bardzo namacalna i szczera, nawiązująca do osobistych wątków z życia Tove, dająca wręcz zmysłową przyjemność obcowania ze światem bardzo realnym, zarysowanym w drobnych szczegółach i pozornych nieistotnościach. Autorka skomponowała ten zbiór opowiadań na kilka lat przed śmiercią. Osiem z nich powstało specjalnie do niego. Doskonały przekład Teresy Chłapowskiej i Justyny Czechowskiej pozwala zanurzyć się w książce po uszy i pozostać z nią jeszcze na długo po lekturze.

Ruszamy w 2016 z nowymi literackimi nadziejami. Cieszymy się na niespodzianki i nadrabianie zaległości, zarówno tych czytelniczych jak i recenzyjnych. Nowych odkryć książkowych życzymy Wam i Waszym dzieciom w nowym roku. Niech będą co najmniej tak dobre jak zeszłoroczne.

12/21/2015

The Day the Crayons Quit


The Day the Crayons Quit
(Dzień, w którym kredki się zbuntowały)
Drew Daywalt
il. Oliver Jeffers
HarperCollins 2014









Z kredkami mam mały problem. Budzą u mnie współczucie samym faktem swojego istnienia, jak zbity pies albo stłuczone jajko. Mamy ich w domu kilka pudełek. Niektóre pamiętają jeszcze czasy mojego dzieciństwa. Krótkie i długie, z połamanym grafitem albo całe, w niechodliwym kolorze albo z obdartym papierkiem. Zawsze żal wyrzucić nawet te najkrótsze, bo przecież jeszcze można nimi rysować. Mało które mieszkają jeszcze w swoim prawowity, firmowym pudełku.

O zbuntowanych i niezadowolonych ze swego losu kredkach powstała książka. I to obrazkowa, ale z największą ilością tekstu jaką chyba kiedykolwiek w obrazkowej książce zdarzyło mi się zobaczyć. Za stronę graficzną odpowiedzialny jest Oliver Jeffers, który swoim charakterystycznym pismem wykaligrafował kilkanaście listów od kredek, które uciekły z pudełka. Formuła książki epistolarnej (epistolary book) -  to dość znany i sprawdzony gatunek w literaturze anglosaskiej dla dzieci. Jeśli pamiętacie "Listy Felixa", to zasada jest ta sama. Tam można było nawet samodzielnie wyjmować listy z kopert. Tu wszystko jest zintegrowane. Jeffers zrobił świetną robotę. Jest naprawdę nieoceniony w udawaniu dziecięcej kreski i mimo że na końcu, małym drukiem są wyszczególnione dzieci, które pomogły mu w stworzeniu części rysunków, trudno jest się zorientować, gdzie przebiega granica ich twórczych działań.

Treść listów to najczęściej potok żalów i pretensji, jednak trafionych w punkt. Biała kredka skarży się, że rysuje tylko po białym, żółta z pomarańczową kłócą się o pierwszeństwo w kolorowaniu słońca, często używana niebieska boi się, że jest już bardzo krótka, a cielista płacze, że nie ma już papierka i wstydzi się wyjść z pudełka. W to wszystko, co w historiach kredek może uwieść kilkulatka wpisana jest druga, bardzo subtelnie podana warstwa skierowana do dorosłego. Temperamenty kredek parafrazują charaktery dzieci z ich otwartymi, nieskrywanymi emocjami domagającymi się uwagi i zadośćuczynienia.

Jak zareaguje Duncan, na użytek domowego przekładu zwany przez nas Darkiem? Czy przejmie się losem swoich małych towarzyszy? Od razu mówię, że zakończenie nie jest zaskakujące, ale zgrabne i wspierające tezę o potrzebie dziecięcej kreatywności. W tym roku ukazała się zresztą druga część książki (The Day the Crayons Came Home), o tym jak kredki wróciły do domu, stąd finału nie należy traktować zbyt definitywnie. Obie książki znalazły się na prestiżowej liście bestsellerów New York Timesa, zajmując pierwszą pozycję. I jakkolwiek chciałoby się je zobaczyć w polskim przekładzie, jak namówić Olivera Jeffersa, żeby wykaligrafował tekst dla dzieci znad Wisły?










12/16/2015

5 książek, którym się nie udało


Nie będę owijać w bawełnę. Przy opracowywaniu tego wpisu nie sprawdzałam rankingów w największych sieciach księgarskich, nie konsultowałam wyników sprzedaży wiodących hurtowni, ani nie robiłam podchodów u wydawców. Ranking 5 książek jest wyjątkowo subiektywnym zestawieniem książek, którym w 2015 roku się nie udało. Przez nieudanie mam namyśli to, że nie wypłynęły masowo na książkowe blogi, nie było o nich głośno na facebookach i innych instagramach i pewnie nie znajdziecie ich powszechnie obecnych wśród świątecznych polecanek. Zwyczajnie jest o nich za mało. Worstsellery? Być może. Dla mnie to książki, którym się nie udało. A powinno.


"Romeo i Julia" Wydawnictwa Format to zaledwie przedsmak tego, co seria Babylit oferuje w całym swoim przekroju: żłobek klasycznej literatury, element edukacyjny (w przypadku "RiJ" nauka liczenia do 10) oraz przyciągające wzrok ilustracje. Do tego należy dodać niezawodny karton oraz wersję dwujęzyczną. Dałabym się uwieść wszystkim tytułom, nawet tym bardziej egzotycznym jak "Jabberwocky" Lewisa Carrolla, gdyby tylko pojawiły się po polsku.

"Jestem miasto. Kraków" jest jakby drugą częścią miejskiej serii z mapami. Wprawdzie "Jestem miasto. Warszawa" Marianny Oklejak ukazało się pod szyldem Czułego Barbarzyńcy, a "Kraków" firmuje już Wilga oraz zespół autorski Artur Wabik & Marcin Surma, jednak pomysł, projekt okładki, a wreszcie tytuł, wyraźnie łączą je ze sobą. W pełni ilustrowana historia miasta od pierwszych Słowian do dziś. Polecam obie. Dla przypomnienia, porównania, przyjemności.

"Dźwięk". Duża dawka przystępnie podanej wiedzy i odważna szata graficzna. Prawdziwa gratka dla małych fascynatów fizyki, chociaż i ci mniej zagorzali nie zanudzą się na pewno. Można się dowiedzieć w szczegółach jak działa ucho, a nawet jak rozmawiają ze sobą rośliny. "Dźwięk" to również druga część serii, tym razem "czego nie widać". Książka nominowana do Nagrody Złotej Roży 2015 na Warszawskim Festiwalu Nauki. Poprzedził ją równie fascynujący "Brud" duetu autorskiego Olga Woźniak i Patryk Mogilnicki.

Na deser zostały dwie dziewczyny: Madeline i Ninka. "Madeline w Paryżu" to klasyka znana dobrze z filmowych adaptacji. Pierwsza książka z serii została wydana w 1939 r. Pierwsze w Polsce kompletne wydanie ukazało się w tym roku, nakładem Znaku. Ponad 300 pełnowymiarowych, zachwycających ilustracji i po dwie linijki tekstu na stronie.W sam raz do samodzielnego czytania.

Zestawienie zamyka "Ninka. Dziadku, chodź!" z typowo przedszkolnej serii ("Ninka. Patrzcie, morze!"). Ale nie dajcie się zwieść. "Ninka" ma coś w sobie, czego nie znajdziecie u Basi, Zuzi, Hani, Zosi i innych. Zachwyciło mnie z wyczuciem i przekonująco oddane zespolenie świata dziecięcej fantazji i prawdziwych wydarzeń. Bezcenne. Graficznie autorka również nie pozostała w tyle. Świetna, autorska seria (znowu!) do poczytania z 3-latkami i starszymi też.

Macie swoje propozycje? Którym książkom nie udało się Waszym zdaniem, a zdecydowanie powinno? Jeszcze mają szansę trafić do worków Świętych Mikołajów, Gwiazdorków i Aniołów. Okienko komentarzy poleca się Waszej uwadze.


 "Romeo i Julia", Jennifer Adams, il. Oliver Alison, Format 2015.
"Jestem miasto. Kraków", Artur Wabik, Marcin Surma, Wilga 2015.
"Dźwięk", Irena Cieślińska, il. Patricija Bliuj-Stodulska, Hokus-Pokus 2015.
"Madeline w Paryżu", Ludwig Bemelmans, tł. Małgorzata Pietrzyk, Znak 2015.
"Ninka. Dziadku, chodź!", tekst i il. Karolina Lijklema, Muza 2015.
 

12/09/2015

Książka Roku 2015


 Znamy już szczęśliwych zwycięzców! Gratulacje.


5 sekund do Io, Małgorzata Warda, projekt okładki Ula Pągowska, Media Rodzina 2015, wiek16+.
Mat i świat, Agnieszka Suchowierska, projekt okładki  i il. Tomasz Kaczkowski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015, wiek 7+.
Cuda wianki. Polski folklor dla młodszych i starszych, Marianna Oklejak, Egmont 2015, wiek 3+
13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych, Leszek Kołakowski, projekt okładki, opr. graf. i il. Paweł Pawlak, Znak 2015, 9+.



wyróżnienia literackie:

Bajka o Wojnie, Joanna Rudniańska, il. Piotr Fąfrowicz, pr. graf. Mateusz Kowalski, Bajka 2015, wiek 10+.
Stary Noe, Zuzanna Orlińska, Literatura 2015, wiek 8+.
Strachopolis, Dorota Wieczorek, il. Nikola Kucharska, pr. okł. Łukasz Libiszewski, Skrzat 2015, wiek 10+.
Królowa Ptaków, Zofia Beszczyńska, il. Aleksandra Kucharska-Cybuch, Akapit Press 2014, wiek 14+.
Obcy w lesie, Danuta Parlak, i. Regina Bzyk, Alegoria 2015, wiek 5+.
Król, Katarzyna Ryrych, pr. okł. Elżbieta Chojna, Literatura 2015, wiek 12+.

wyróżnienia graficzne:

Bajki, Erna Rosenstein, il. Karol Banach, Warstwy 2014, wiek 7+.
Warszawa, Grażka Lange, Tako 2015, wiek 12+.
Mmmmm, Monika i Adam Świerżewscy, EneDueRabe, Gdańsk 2014, wiek 1+.
Zbuntowany elektron, Józef Wilkoń, Hokus-Pokus 2015, wiek 3+.

12/02/2015

Cuda wianki


Cuda wianki. Polski folklor dla młodych i starszych
Marianna Oklejak
Egmont 2015










Wiwat Marianna Oklejak! - chciałabym wyjść przed dom i krzyknąć, ale przecież nie wypada. To chociaż napisać boldem na Facebooku, ale potem będzie, że Mała Czcionka jest wyraźnie stronnicza. Wszyscy wiedzą, że jest, więc może sobie jednak pozwolę przynajmniej powtórzyć: Wiwat! "Cuda wianki" zaskoczyły mnie totalnie, wprawiły w zachwyt, oczarowały genialnym, całościowym projektem i dodały otuchy, że duch w narodzie nie umiera i folklor da się pokazać nie tylko na wszędobylskich filcowych torbach i podkładkach pod garnek.

Ale nie o sam folklor tu chodzi, bo w gruncie rzeczy ukłony należą się autorce przede wszystkim za doskonałe opracowanie obrazkowej książki autorskiej - stworzenie spójnej koncepcji przekazu, zarówno w warstwie treści jak i formy. Koncepcji, która nie pozostawia wątpliwości, że stoi za nią nie tylko chęć przekazania wiedzy encyklopedycznej, ale również powiązania ludowych motywów ze współczesną, bliską nam rzeczywistością. To już druga po "Jestem miasto. Warszawa" autorska książka Marianny Oklejak. Z przyjemnością stwierdzam, że jeszcze lepsza od poprzedniej i utwierdzam się w przekonaniu, że wszechstronność i inteligencja autorki pozwoliłyby jej na zrobienie świetnej książki choćby o wiosennym deszczu, gdyby tylko przyszła jej na to ochota.

"Cuda wianki" z pozoru wydają się tylko zbiorem ludowych motywów zaaranżowanych w efektowne, graficzne kolaże. Rzeczywiście, nie sposób nie docenić ogromnej różnorodności materiału zgromadzonego na potrzeby książki, który ewidentnie jest wynikiem własnych doświadczeń i poszukiwań, a nie tylko eksperckiej wiedzy zaczerpniętej z fachowej literatury. Między stronami kryje się jednak coś jeszcze, czego zwiastun stanowią hasła obok paginacji. Dopiero zagłębienie się w treść pozwala w pełni odkryć ukrytą historię dwóch współczesnych par bohaterów, których życie zazębia się z ludowymi zwyczajami barwnie narysowanymi na kartach książki. Tradycyjne polskie motywy towarzyszą uroczystościom, w których biorą udział, pojawiają się w ich najbliższym otoczeniu oraz w postaci ludowych przyśpiewek komentujących ich wzajemne relacje. W bardzo subtelny sposób dochodzi do zetknięcia tego co stare z tym co nowe. Neony, witryny sklepów, koncert rockowy budują współczesny anturaż dla ozdobnych firan, krawatów w ludowe wzory, pasiastego koca plażowego, ale również religijnych uroczystości, które od lat w swej uniwersalności błądzą między teraz a dawniej.

"Cuda wianki" niosą w sobie urok pewnej powtarzalności, która łączy pokolenia niezależnie od czasów. Widzimy to w losach bohaterów książki, ale przede wszystkim w cyklu rocznym, który Marianna Oklejak sprytnie zamknęła w ramy Wielkanoc - Boże Narodzenie. Dostrzegam tu szeroką metaforę przechodzenia od śmierci do życia. Przypomina też o tym bocian, który samotnie wita czytelników na pierwszym rysunku i żegna się z nimi na ostatnim, odlatując z pustym zawiniątkiem. Niesłychane jak dużo w tej książce dzieje się na poziome metafor, nawiązań i symboli.

Jesteśmy jeszcze przed ogłoszeniem tegorocznych nagród IBBY. "Cuda wianki" otrzymały nominację w kategorii graficznej. Jeśli zdobędą tytuł Książka Roku 2015, będzie to nagroda w pełni zasłużona. Trzymam kciuki za sukces.









11/20/2015

Malutki Lisek i Wielki Dzik. Tam


Malutki Lisek i Wielki Dzik. Tam
Berenika Kołomycka
Egmont 2015










Ktoś w Sieci napisał anonimowo, że "Malutki Lisek i Wielki Dzik" to książka przereklamowana. Przez kilka ostatnich dni trawię w sobie to zdanie i coraz silniej się z nim utożsamiam. Jednocześnie jest mi po ludzku niezwykle przykro.

W jednym z wywiadów Berenika Kołomycka przyznała, że własnoręczne napisanie scenariusza do komiksu było dla niej nowością i pewnym wyzwaniem. Nie da się ukryć, że to właśnie pomysł na fabułę, a właściwie jego brak, jest najsłabszym ogniwem "Malutkiego liska". Historia zatacza kręgi, ale do końca nie nakreśla celu i nie przynosi satysfakcjonującego finału. Lisek i Dzik spotykają się w niejasnych okolicznościach, zawiązuje się między nimi przyjaźń niepoparta żadnymi logicznymi przesłankami i w niezbyt przekonujący sposób rozwijająca się w kolejnych rozdziałach komiksu. Motyw wspólnej wyprawy Tam nie ma w sobie wystarczającego stopnia napięcia, a dialogi przypominają teksty ze szkolnych czytanek. Konia z rzędem temu, komu uda się zatrzymać dziecko przy historii Liska i Dzika i nie poczuje się zażenowany stopniem jej infantylności.

Mimo że nie znam autorki osobiście, czuję dużo emocji i osobistego zaangażowania włożonego w ten album, które niestety moim zdaniem nie przełożyły się na jego jakość. Jest mi również przykro ze względu na czytelnika, który otrzymuje książkę niedopracowaną, a mimo to rekomendowaną przez jury konkursu im. Janusza Christy. Od kilku lat domagamy się mądrych, niezmanierowanych książek dla dzieci i szczęśliwie co raz więcej takich pozycji mamy możliwość podsuwać dzieciom. Zawsze najlepszą gwarancją sukcesu będzie doskonała znajomość odbiorcy: jego wrażliwości, dojrzałości i zainteresowań. Odnoszę wrażenie, że w przypadku "Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika" górę wzięła chęć realizacji projektu, nie poparta odpowiednim namysłem. Być może też projekt przerósł autorkę z powodu tempa pracy, jakie narzucił wydawca lub reguł konkursu, które zobowiązują twórcę do przysłania zaledwie ośmiu do dziesięciu plansz komiksu.

Od pierwszego kontaktu z okładką, która urzekła mnie skromnym, dobrze wyważonym stylem, minęło sporo czasu. Miałam nadzieję na ambitną książkę obrazkową, a widok nietypowych dla komiksu akwareli podsycił jeszcze moje nadzieje.Tymczasem forma przerosła treść. "Malutki lisek i Wielki Dzik" nie zasilą raczej raczkujących nadal szeregów dobrych, współczesnych komiksów dla dzieci. Szkoda.




11/14/2015

Banzai. Japonia dla dociekliwych


Banzai. Japonia dla dociekliwych
Zofia Fabjanowska-Micyk
il. Joanna Grochocka
Wydawnictwo Dwie Siostry 2015















Ciekawie plotą się moje tegoroczne literackie zetknięcia z japońską kulturą. Są niejednoznaczne, zaskakujące i dość niespójne w ogólnym odbiorze. Ale, być może, nie powinnam się dziwić, poznając dwie zupełnie odmienne relacje o Kraju Kwitnącej Wiśni.

"Dzienniki japońskie" Piotra Milewskiego, które miałam okazję czytać letnią porą, wprowadziły mnie w dość przygnębiający nastrój i pozostawiły wrażenie Japonii gorącej, wilgotnej, przeludnionej i brudnej. Sukces gospodarczy czy jej bogata kultura nie wystawały na milimetr spod ciasnej pierzynki małometrażowych mieszkań, zabieganych ludzi, a przede wszystkim trudności ekonomicznych, z jakimi w trakcie podróży mierzył się sam autor. Z każdego rozdziału wylewał się obficie niskobudżetowy charakter wyprawy, zmaganie z głodem i brakiem dachu nad głową, co w efekcie sprawiło, że samej Japonii jest w "Dziennikach" stosunkowo mało.

"Banzai" przyniosło coś nowego i świeżego. Przede wszystkim potężną dawkę lekko i ciekawie podanej wiedzy, którą ja przyjęłam z ulgą, a Tomek z autentycznym zainteresowaniem, przekutym na postanowienie przygotowania w najbliższym czasie prezentacji o Japonii. "Banzai" nie jest ani przewodnikiem, ani fabularną opowieścią, a raczej małym kompendium wiedzy dla początkujących, pełnym istotnych informacji, ale i pomniejszych ciekawostek. W kilkudziesięciu naprawdę krótkich rozdziałach autorka przejrzyście napisała o przeróżnych aspektach życia w Japonii: od narodowych symboli, poprzez różne święta, japoński kalendarz, kuchnię, sztukę, uwarunkowania geograficzne, kończąc na ikonach współczesnej kultury, takich jak manga, sushi czy Hallo Kitty. Informacji jest bardzo dużo, ale podane z lekkością nie znudzą kilkulatka, a dorosłego, który zdaje sobie sprawę ze swojej powierzchownej wiedzy na temat Kraju Kwitnącej Wiśni, mogą wprawić w zakłopotanie. Najbardziej jestem jednak wdzięczna za przystępne wprowadzenie do japońskiego, zwłaszcza do metodologii zapisu, która przestaje być tak enigmatyczna i groźna, a zamieszczony przy każdym tytule rozdziału japoński napis oraz mały słowniczek na końcu książki pozwalają szukać analogii i rozszyfrowywać znaki na własną rękę. Pomocna jest również prosta transkrypcja. Mnóstwo zabawy gwarantowane.

Nie sposób nie wspomnieć o bardzo klimatycznej warstwie wizualnej książki, utrzymanej w stonowanej, różowo-zielonej tonacji i stylu nawiązującym do japońskiej kaligrafii. Mapka na początku pozwala zorientować się w topografii wysp, a legenda odnaleźć ciekawe miejsca i przeczytać o nich kilka słów. My dodatkowo skorzystaliśmy jeszcze z pomocy "Map" Mizielińskich, na których Tomek wyszukiwał i rozpoznawał japońskie motywy. Książka nie koncentruje się jednak przesadnie na samej geografii. Rozdziały można swobodnie czytać na wyrywki, omijać trudniejsze lub mniej interesujące. Obraz Japonii jaki wyłoni się z tej układanki będzie tak czy inaczej na wskroś pozytywny. Możemy mieć to autorce za złe, ale przyznam, że po moich wcześniejszych doświadczeniach, taka podróż bez biletu po idealnej Japonii jest wyjątkowo przyjemna.





11/05/2015

Stick Man


Stick Man
Julia Donaldson & Axel Scheffler
Scholastic Children Books 2011
















Dzisiaj o książce, która sprawia mi tyle samo kłopotu, co przyjemności: "Stick Man", czyli w wolnym przekładzie Pan Patyczek. Bohater znany, chociaż nie przedstawiony oficjalnie, przewija się w drugiej części przygód Gruffala ("Mały Gruffalo"), gdzie odgrywa niewielką rolę cichego towarzysza. Tu Pan Patyczek pokazuje nam zupełnie nowe oblicze i powiem szczerze - w tym wydaniu wypada znacznie ciekawiej. Pomijając fakt botaniczny, że, od czasu przygody ze Złą Mychą, wyrastają mu dwa liście na głowie i dwa podobne na ramieniu, to na dodatek zakłada rodzinę.



Przygoda opowiedziana w książce jest długa. Dość powiedzieć, że Pan Patyczek podczas porannego biegania wpada w łapy psa i od tego momentu zaczyna się jego wielka podróż, która trwa okrągły rok, a w jej trakcie, Pan Patyczek staje się obiektem zainteresowaniu wielu ludzi i zwierząt, którzy chcą go wykorzystać do swoich potrzeb. Julia Donaldson opisuje wszystko kwieciście, przy pomocy rymowanych zwrotek i powracających refrenów, a mi pozostaje trudzić się wielce, żeby sprostać dynamice opowieści i nie zanudzić słuchaczki słabym przekładem. Na szczęście na rysunkach dzieje się tyle, że Sadzonka nie zważa zanadto na moje słowne łamańce i to, że po prawie trzydziestu stronach tekstu, jestem ledwo żywa.



Jak zwykle u Schefflera, przyroda gra ogromną rolę. Jest oczywiście wielu zwierzęcych pierwszo- i drugoplanowych bohaterów i to zarówno tych leśnych jak i miejskich, a co za tym idzie parę bardzo ciekawych plenerów w tle. Mamy okazję śledzić Pana Patyczka w podmiejskim lesie, zatłoczonym parku, nieco brudnym kanałku, rzece, na gorącej plaży, a na koniec w małej miejscowości, gdzie trafia w ręce zmarzniętych, zbierających chrust kolędników. Co ciekawe, z każdej opresji wychodzi cało, nie tracąc swoich listków, które w jesienno-zimowych okolicznościach zmieniają tylko kolor na bardziej brązowy.


Pan Patyczek zupełnie czym innym uwodzi mnie w "Małym Gruffalo", a czym innym w tej książce. Tam rozczulał swoją nieporadnością i rozkładał na łopatki prostym pomysłem na uniwersalną, łatwą do wykonania maskotkę. W "Stick Manie" jest wręcz przeciwnie. Zaskakuje dynamiką - potrafi biegać! - i odwagą. Staje się bohaterem na miarę superbohaterów. Niezwyciężony jak James Bond ze szklaneczką Martini, czy Superman w niebieskim kostiumie, Pan Patyczek ze swoimi wiecznotrwałymi listkami powinien chyba, na użytek naszego domowego przekładu, zmienić imię na Superpatyk. Ciekawe, co na to Sadzonka?