7/05/2015

Co robi nasz Bobik


Co robi nasz Bobik
Jerzy Flisak
Nasza Księgarnia 1969
wydanie I
















Oto jak wygląda pierwszy komiks Sadzonki. Jest idealny dla trzylatki, bo paski są krótkie - tylko trzy duże kadry, styl ikoniczny, ograniczony do obrazu. Swoją drogą pewnie żadne dziecko nie kojarzy już imienia Bobik z psem, a co najwyżej z kocim bohaterem książki Ewy Kozyry-Pawlak  „Ja, Bobik, czyli prawdziwa historia o kocie, który myślał, że jest królem". Paski Flisaka wyszły już całkiem z czytelniczego obiegu i tylko legendy krążą o tym, że w latach 60. ukazywały się w Świerszczyku.

Sadzonka należy do dzieci, które łatwo dają się wciągnąć w opowiadanie obrazkowych historii. Potem sama bierze książkę na kolana i próbuje składać swoje opowieści z zapamiętanych fragmentów i własnych pomysłów. Sama często uciekam się do opowiadania historii na podstawie ilustracji, w kiepsko napisanych książkach, i chyba dzięki temu, Sadzonka uznała improwizację i czytanie za równorzędne formy percepcji czytelniczej. Nie znalazłam jeszcze swojego sposobu na głośne czytanie komiksowych dymków. Zwykle wskazuję palcem, kto co mówi, ale jako że pokazywanie palcem mocno mnie deprymuje, komiks traktuję jako lekturę własną, czyli dla tych, którzy już czytają sami.

Przyswojenie idei, że sekwencja obrazów, kryje w sobie przestrzeń między kadrami, którą trzeba zapełnić czasem upływającym między jednym obrazkiem a drugim, zajęło Sadzonce tylko chwilę. Raptem okazało się jednak, że po trzech kadrach pozostał niedosyt. Pojawiły się własne pomysły co było dalej i mam wrażenie, że gdyby Sadzonka umiała rysować, chwyciłaby za kredki i dorysowała dalszy ciąg. Swoje zrobiło też obcowanie z twórczością Tulleta. Spontanicznie zrodziła się idea komiksu interaktywnego. Wystarczy przekręcić książkę, żeby Bobik na huśtawce opadł na dół a kotek poleciał do góry. Jakie to proste.




6/25/2015

Wędrówka pędzla i ołówka


 Wędrówka pędzla i ołówka
 Maria Terlikowska
 il. Janusz Stanny
 Nasza Księgarnia 2015









Mamy taki zwyczaj, że do przychodni zawsze zabieramy ze sobą książkę do poczytania w poczekalni. Wśród książkowych poczytajek Sadzonki królują ostatnio "Liczypieski" i "Wędrówka pędzla i ołówka". Obu potrafi słuchać do znudzenia. Tym razem jednak swój wielki dzień mieli Stanny i Terlikowska. Słuchacze tego dnia dopisali, tłum w poczekalni był spory, w większości starsze osoby. Sadzonka na kolanach słuchała jak zaczarowana. Zdaje się jednak, że zasłuchana trzylatka to niecodzienny widok.
- Takie małe dziecko, a zobacz jak słucha - szepnęła starsza pani do syna.
Zapisałam sobie w pamięci tę scenę. Podobny komentarz usłyszałam swego czasu na spacerze. Sadzonka jadła jogurt naturalny z kubeczka, nieświadoma zupełnie, że robi coś nadzwyczajnego:
- Zobacz, takie niedobre a dziecko je.

 "Wędrówki pędzla i ołówka" cieszą mnie niezmiernie, bo są takie jak być powinny. Pyszny lekko kremowy, matowy papier pożądanej grubości, sztywna okładka, wyglądem nieróżniąca się niczym od zacnego pierwowzoru, w dotyku co najwyżej może tylko trochę zbyt "lepka", żywa kolorystyka, ale bez fajerwerków współczesnej palety. Poetycka narracja książki jest bardzo angażująca, język lekki i dowcipny, a zwroty akcji uatrakcyjniają lekturę. Ilustracje Stannego równolegle opowiadają historię pędzla i ołówka. Są proste i dynamiczne, a jednocześnie bardzo sugestywne. Pędzel i ołówek są jak przedłużenie ręki artysty. Wyczarowują rysunki, które zaczynają żyć własnym życiem, pociągając za sobą szereg wydarzeń, często śmiesznych innym razem niebezpiecznych.

Obcując z tą książką, mam wrażenie kontaktu z czymś wyjątkowym. Nie sposób odmówić jej szlachetnej elegancji, klasycznego piękna, czy wysmakowanej harmonii. Ci którzy czytali ją w dzieciństwie, twierdzą że pewne zmysłowe doznania z nią związane pozostają na dłużej, a tajemnicze słowo "ultramaryna" niesie w sobie nadal aurę niezwykłości.



6/16/2015

Liczypieski


Liczypieski
Ewa Kozyra-Pawlak
Nasza Księgarnia 2015

Od  dawien dawna wyczekuję autorskiej książki dla najmłodszych na miarę "rudego malarza" Stannego. Odklepuję kolejne zdrowaśki, trzymam kciuki i co tam jeszcze można robić, ilekroć w zapowiedziach pojawia się nowa pozycja. W myśl zasady pisać każdy może i w związku z trwającą modą na wszechstronność artystyczną, jesteśmy stale raczeni poetycką lub epicką twórczością polskich ilustratorów.

Długo by opowiadać, jak trafił na naszą półkę osobisty egzemplarz "Liczypiesków". Pokrótce rzecz ujmując, zaczęło się od przedszkolnego śpiworka, z materiału zaprojektowanego przez Ewę Kozyrę-Pawlak z kolekcji "Psykliści". Potem rzutem na taśmę pojawiła się wypożyczona z biblioteki książka i to był początek końca moich niespełnionych nadziei związanych z tym tytułem.





"Liczypieski" graficznie bazują na tej samej, sprawdzonej od lat technice wycinanek z tkaniny. Ewa Kozyra-Pawlak obok Elżbiety Wasiuczyńskiej jest niezaprzeczalną mistrzynią tej metody. "Liczypieski" wizualnie trzymają wysoki standard i są miłą dla oka, świeżą i angażującą artystycznie książką. Podobnie sprawdzony motyw wyliczanki (uwielbiam "10 bałwanków" Wandy Chotomskiej) wprowadza w znajome rewiry powtarzalnych zwrotek.



Tekstowi brakuje jednak tej lekkości, którą autorka zaprezentowała w tłumaczeniu "Co było potem?" Tove Jansson. Nawet przy założeniu, że prosta rymowana struktura była celowym zabiegiem, głośne czytanie "Liczypiesków" oznacza serię niemiłych potknięć. Kozyra-Pawlak nie tylko gubi rytm wiersza, przypadkowo łamie strukturę, ale również stosuje metodę pierwszych skojarzeń, prowadząc do takich leksykalnych kwiatków jak ten:

"zamiast liczyć jak wszyscy barany
niesamotny (sic!) już pan liczył psy"



Najkrótszą i najtrafniejszą recenzję zaproponowała Najstarsza, po tym jak Sadzonka wcisnęła jej "Liczypieski" do głośnego czytania: "Fajna historia, ładne ilustracje, tylko ten tekst taki pitu-pitu". Przyznam, że ta mało profesjonalna ocena bardzo przypadła mi do gustu.  Tekst "pit-pitu" swoim zwyczajem staram się ulepszać. "Liczypieski" musiałam jednak kupić, bo Sadzonka bardzo zaborczo potraktowała egzemplarz z biblioteki, oświadczając, że nie zamierza się z nim rozstawać.

6/07/2015

Torebka babuni


 


Niesamowita rzecz trafiła do Sadzonki, z okazji dnia dziecka, za pośrednictwem Wydawnictwa Olesiejuk. Dopomina się uwagi bynajmniej nie ze względu na wyszukaną treść, ale naprawdę zaskakująco atrakcyjną formułę książki-zabawki. Zwróciła moją uwagę jeszcze zanim Sadzonka pojawiła się na świecie, a teraz udało mi się ją jeszcze wyszperać na jakiejś zakurzonej półce w internetowej księgarni. Odnoszę wrażenie, że w fazie nowości przeszła niezauważona, co prawdopodobnie przyczyniło się do tego, że w tej chwili można ją kupić naprawdę za grosze.

Robiąc zdjęcia zauważyłam, że wyjątkowo trudno uchwycić na fotografii cały jej zabawkowy potencjał. Na nasz rynek trafiła bardziej wypasiona wersja (22x22 cm), z całym arsenałem interesujących dodatków. Angielskojęzyczna "Torebka babuni" ukazała się w dwóch edycjach, z czego ta druga jest mniejsza, słabiej wyposażona, za to bardziej poręczna do zabierania tu i tam. Nasza wykonana jest z naprawdę solidnego kartonu, co jednak znacząco wpływa na jej ciężar. Niestety solidność nie uchroniła całej konstrukcji od naddzierania się w miejscach newralgicznych, czyli przy ruchomych elementach.

Sadzonkę oczarowały zwłaszcza okulary, które można wyjąć z etui i założyć na nos, ale pierścionek w postaci dziurki, w którą da się wsunąć palec wydaje się nie mniej inspirujący. Oprócz tego nie brakuje tam rzeczy, które można wyjąć, otworzyć, a nawet zawiązać i złożyć np. sznurowadło czy chusteczka do nosa. 

Zażalenie można mieć jedynie do mało wyrafinowanego, dosłownego tłumaczenia. Ale zaryzykuję stwierdzenie, że tym razem naprawdę nie chodzi o tekst.





5/25/2015

W kieszonce


W kieszonce
Iwona Chmielewska
Wydawnictwo Media Rodzina 2015










Niezwykle oszczędna, nawet jak na Iwonę Chmielewską, wręcz ascetyczna formuła książki perfekcyjnie wprowadza w błąd. Jestem pewna, że nikt na pierwszy rzut oka nie uwierzy, że "W kieszonce"stworzona jest z myślą o najmłodszych czytelnikach. Można śmiało postawić ją na półce obok typowych dziecięcych zgadywanek o Mysi (Lucy Cousins). Tylko kto po nią sięgnie i nie potraktuje tego frapującego połączenia za zwykłe nieporozumienie?

"W kieszonce" prezentuje się jak kompozycja tkanin wywleczonych z babcinej szafy i pracowicie wyhaftowanych fastrygą. Pozornie nieatrakcyjna i surowa, momentalnie wprowadziła Sadzonkę w dobry nastrój, wywołując radosne okrzyki i spontaniczne odpowiedzi na zadane w tekście pytania. Zaangażowała ją w zabawę nie gorzej niż Hervé Tullet swoim "Naciśnij mnie". Dopiero reakcja Sadzonki uświadomiła mi, że prosty pomysł jest kołem napędowym książki. Pojawiające się jedna po drugiej "podchwytliwe" zagadki, mimo że za każdym razem zwodzą tym samym sposobem, dla 3-latka są zaskakujące i nieoczywiste. Świetnie nadają się też do pierwszych, samodzielnych prób budowania opowieści.








5/19/2015

A ja nie chcę być księżniczką


A ja nie chcę być księżniczką
Grzegorz Kasdepke
il. Emilia Dziubak
Nasza Księgarnia 2015















Czytający Małą czcionkę regularnie wiedzą, że do świeżych tytułów zwykle podchodzę nieufnie. I tym razem, mimo że Emilię Dziubak lubię i cenię, nowość Grzegorza Kasdepke, po przelotnym zerknięciu na okładkę, napełniała mnie niepewnością. Liternictwo tytułu od razu wydało mi się niepotrzebnie wyszukane. Powykręcane znaki odwracają uwagę od pełnej detali ilustracji. Bałam się, co znajdę w środku. Na szczęście okazało się, że nie taki diabeł straszny. To koniec graficznych eksperymentów. Z miejsca jednak ostrzegam, że również format zaskakuje. Standardowa półka nie pomieści dużego formatu. Wielkością plasuje się pomiędzy "Mamą Mu" a "Mapami", obok "Jasia Ciekawskiego".





Marysia nie chce być księżniczką, chce być smokiem. Wokół smoczego motywu osnuta jest historia kilkudniowej zabawy, która angażuje całą rodzinę i okazuje się być ciekawym eksperymentem udowadniającym, że w zabawie wszystko może się zdarzyć, a czym jest bardziej nietypowo, tym jest ciekawiej. Grzegorz Kasdepke zaskoczył mnie i było to zaskoczenie pozytywne, zwłaszcza że cały czas mam w pamięci lekturę jego "Potwora". "A ja nie chcę być księżniczką" jest książką dowcipną i z gruntu "niekasdepkową", co poczytuję jej na plus. I mimo że ta zmiana nie jest tak świeża jakby się tego chciało, a miejscami pachnie odrobinę zakamarkową Piją Lindenbaum, jestem to w stanie autorowi wybaczyć. Nie chodzi mi tu wyłącznie o proste skojarzenie z "Filipem i mamą, która zapomniała", choć jednocześnie nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwłaszcza ilustracja kuchenna jest bardzo podobna.







"Filip i mama, która zapomniała"




Kasdepke wyraźnie chce odciąć się od częstego wśród polskich pisarzy dydaktyzmu, chociaż "A ja nie chcę być księżniczką", z pewnością nie jest też pozycją antypedagogiczną. Dobrze nastraja pozytywny wizerunek rodziny, w którym każda z postaci ma jakieś cechy charakteru budzące sympatię. Najmniej pogodnie prezentuje się główna bohaterka - smoczyca ewidentnie nie tylko z wyglądu.

5/17/2015

Warszawskie Targi Książki



Po tegorocznej wizycie na Warszawskich Targach Książki naszła mnie smutna refleksja. Targi co raz mniej mają wspólnego z targami a coraz więcej z ogromnym bazarem. Zagranicznych wystawców jak na lekarstwo, a ci co zdecydowali się przyjechać nudzą się, grzejąc stołki i pijąc kawę. Zamiast sprzedaży dużych nakładów i praw autorskich drobny handel i prezentacja najświeższych tytułów. Dla Kowalskiego impreza targowa ma z pewnością walor kulturalnego wydarzenia, ale wydawcy profesjonalne relacje muszą raczej odłożyć na później, zadowalając się kontaktem z żywym czytelnikiem.


Nowości dopisały. Książki na zdjęciu powyżej bynajmniej nie wyczerpały apetytu, ale za to poważnie nadszarpnęły budżet. Próżno szukać na Targach okazji cenowych. Podejrzewam, że wizyta w dyskoncie książkowym mogłaby być korzystniejsza i w dodatku z dostawą do domu ;). Nie chcę narzekać. Targi mają swój smak i klimat, który zwłaszcza dzieciom służy, nobilituje i daje poczucie uczestniczenia w czymś specjalnym. No i o ile przyjemniej się czyta pachnące świeżością targowe łupy.





5/10/2015

Meto. Dom


Meto. Dom
Yves Grevet
Wydawnictwo Dwie Siostry 2014














"Meto. Dom" - wyobrażam sobie, że tak wyglądałaby "Akademia Pana Kleksa", gdyby Brzechwa zafascynował się wczesnymi nurtami fantastyki. Ponura wizja Domu, w którym chłopcy, oderwani od swojej przeszłości i pozbawieni wspomnień oraz nie znający swojego przeznaczenia, żyją w systemie ściśle regulowanym przez panujące zasady. Posunięta do granic obłędu kontrola, okrutny system represji i stała inwigilacja dopełniają obrazu świata, w którym nie ma miejsca na wyższe wartości czy uczucia. Zaufanie ograniczone do minimum, skonfrontowane z koniecznością szukania sprzymierzeńców, spina w całość świat, w którym sojusze pozwalają zachować godność lub stają się przyczyną klęski.

Dominantę świata przedstawionego stanowią postacie chłopców, z charakterystycznymi rzymskimi imionami, wśród których rozpoznać można prawdopodobnie celowe nawiązania do postaci antycznej kultury. To relacje między nimi są pożywką dla fabuły, która karmi się brakiem pamięci zbiorowej i orientacji w mechanizmach, jakimi rządzi się ich świat. Postacie same w sobie nie są jednak mocną stroną powieści. Dość jednakowe, mimowolnie mylą się i nie dają się łatwo scharakteryzować. Wśród nich tylko główny, tytułowy bohater, obdarzony szczególnym darem dociekliwości, nosi nietypowe imię. Posiada je również szef Domu, tajemniczy Jowa (czyżby archaiczna forma imienia Jehowa?), na którego temat pierwszy tom praktycznie milczy.

Bez wątpienia "Meto" to typowa powieść z nurtu fantastyki socjologicznej. Jej wizytówką jest sam główny bohater, neoromantyczny buntownik, który powoli rozpracowuje mechanizmy pozwalające na skuteczne manipulowanie społecznością Domu. Wyższy stopień wtajemniczenia stawia go w sytuacji większego zagrożenia. Budowanie sojuszów zaczyna nabierać znaczenia. Szczytowy moment podjęcia decyzji o dalszym postępowaniu wobec wrogiej rzeczywistości wydaje się nieunikniony.

Powieść konfrontuje młodego czytelnika ze światem, w którym nie ma miejsca na dobro i zło. Utarte schematy wyborów nie istnieją, jeżeli nie ma kategorii moralnych, do których można się odwołać. Jedynym imperatywem jest wola ocalenia. Pierwszy tom "Meto" nie daje niestety odpowiedzi na większość pytań. Brak rozróżnienia na  bohaterów pozytywnych i negatywnych sprawia, że wszystkie wybory i decyzje pozostają względne i nie podlegają łatwej ocenie.

Lektura pierwszego tomu powieści pozostawia wrażenie niezbyt odkrywczej, ale trudnej w emocjonalnym odbiorze fabuły. O jej wartości stanowi fakt, że można ją polecić młodemu czytelnikowi, stawiającemu pierwsze kroki na gruncie fantastyki. Z pewnością jednak, zespolenie trylogii w całość wpłynęłoby pozytywnie na jej odbiór i dało szansę zatrzymania na dłużej czytelnika, który po pierwszym tomie nie jest zdecydowany, czy chce czytać dalej.