1/31/2015

Zenek i mrówki


Zenek i mrówki
Andrzej Grabowski
Wydawnictwo Media Rodzina 2011
















Zen, Zenek, mrówki i dziennik pradziadka spisany podczas ucieczki z zesłania. Po lekturze świetnej "Wojny na pięknym brzegu" sięgnęłam po kolejną książkę Grabowskiego już z konkretnym nastawieniem, ale mimo to nie spodziewałam się książki tak pojemnej. Ciągle waham się, czy wprowadzenie do jednej książki aż czterech równoległych wątków było dobrym pomysłem. Wprawdzie na koniec Grabowski spina wszystko w jedną w miarę logiczną całość, ale posiekana narracja towarzysząca całej lekturze i aż trzy kroje pisma budzą moją wątpliwość.

Książka  bez wątpienia stanowi przede wszystkim pretekst do opowiedzenia czym jest buddyzm zen, skąd się wziął, jak i po co można go praktykować. Bohaterem jest dziesięcioletni Zenek, który w wyniku zbiegu różnych okoliczności trafia razem ze swoim ojcem na ango, czyli buddyjski obóz medytacyjny. Buddyjskie zwyczaje poznajemy więc po pierwsze od podszewki, po drugie od podstaw, po trzecie z czysto polskiej a wręcz katolickiej perspektywy. Czytelnik, prawdopodobnie tak samo jak Zenek, spotyka się z praktyką buddyjską po raz pierwszy i nie zna ani nomenklatury, ani filozofii. Grabowski zdaje się to świetnie rozumieć, zamieszcza więc z tyłu mały słowniczek, a w przeplatających się rozdziałach historię Buddy. Prawdopodobnie dla zrównoważenia tematyki, pojawiają się tu też czysto entomologiczne opisy życia mrówek, które główny bohater obserwuje w przerwach pomiędzy religijnymi praktykami oraz lekko stylizowany pamiętnik pradziadka, dość zgrabnie zazębiający się z buddyjską przygodą chłopaka.

Jeśli chodzi o walor informacyjny "Zenek i mrówki" świetnie spełnia swoją rolę. Nie jestem jednak pewna  na ile fabuła jest w stanie wciągnąć przeciętnego dziesięciolatka i zatrzymać go przy książce na dłużej. Sam autor zaznacza, że nie trzeba czytać całości, niektóre fragmenty można "opuścić i wrócić do nich za kilka lat". Czy zatem "Zenek i mrówki" ma ambicje książki ponadczasowej? Czy sięgnie po nią nastolatek?

Problem czytelnika zdaje się mieć tu o wiele szerszy kontekst. Gdzie szukać odbiorcy dla książki z dużą liczbą trudnych tekstów historyczno-kulturowych, a jednocześnie z bohaterem wyraźnie obracającym się w sferze problemów typowych dla kilkuletniego chłopca? Czy wprowadzenie historii buddyzmu, która ma być prawdopodobnie swoistym vademecum, nie jest jednak zwyczajnym strzałem we własną stopę? Grabowski ma dobry styl i świetnie się czyta, ale odnoszę wrażenie, że tym razem przedobrzył, a przecież buddyzm ceni umiar.

1/28/2015

Ela-Sanela


Ela-Sanela
Katarzyna Pranić
Wydawnictwo Stentor 2011
















Wśród książek nagrodzonych w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren mam kilka ulubionych. 2010 okazał się dobrym rocznikiem. Nagrodę otrzymał wtedy hit rynkowy "Pamiętnik grzecznego psa", "Wyspa mojej siostry" - jedna z niewielu książek dla młodych czytelników poruszająca problem zespołu Downa, bardzo lubiana w naszym domu "A niech to czykolada!" Beręsewicza i właśnie "Ela-Sanela" - debiutancka powieść Katarzyny Pranić. W kontekście dyskusji o tegorocznych nagrodach IBBY, muszę się przyznać, że bardzo cenię Konkurs im. Astrid Lindgren za jego anonimowość. Początkujący i znani pisarze startują na tych samych prawach. Oceniane są nie gotowe książki wydane przez konkretne oficyny, ale anonimowe maszynopisy, które pracują na swój sukces wyłącznie treścią, stylem i oryginalnością. Oczywiście nie sposób stworzyć tak komfortowych warunków jurorom "Książki roku", co tym bardziej obliguje ich do przemyślanych decyzji i starannych uzasadnień.

"Ela-Sanela" nie jest książka, która broni się od pierwszego rozdziału. Jej debiutancki charakter wyczuć można przez kilkadziesiąt początkowych stron, co sprawia, że z łatwością da się ją odłożyć na półkę, jeszcze zanim zacznie się "coś dziać". Najstarsza dopiero za drugim podejściem dała się wkupić w łaski fabuły, a właściwie przekonać moim namowom, i przeczytała ją w końcu z dużą przyjemnością. Zresztą koniec powieści funduje czytelnikowi prawdziwe wzruszenia, którym obie poddałyśmy się, ukradkiem ocierając łzy. Historia, którą opowiada autorka w bardzo subtelny sposób dotyka tematu tożsamości, pochodzenia, przynależności i wszystkich tych uczuć i doświadczeń, które łączą się z rodziną, ojczyzną, językiem i religią. Poznajemy bohaterkę bez przeszłości, która na naszych oczach otrzymuje szansę poznania swoich korzeni, niezwykle barwnych i egzotycznych jak na sytuację adoptowanej dziewczyny z prowincji.

Literatura bardzo lubi takich bohaterów: siłę emocji towarzyszących odkrywaniu nieznanego, nadbudowywaniu opisu postaci, kreowaniu nowych odniesień, odrzucaniu starych związków i tworzeniu nowych. "Ela-Sanela" ujęła mnie jednak dość ostrożnym stosunkiem do zachłystywania się nieznanym. Przeżycia bohaterki subtelnie przeplatają się z nawiązaniami do historii Małego Księcia, którego motyw pojawia się w inscenizacji kółka teatralnego oraz symbolicznej postaci bezdomnego kota, który ostatecznie znajduje bezpieczną przystań w domu Eli.

Jak pozostać sobą w obliczu nowego? Jak oswoić nieznane, jednocześnie pozostając sobą? Wreszcie jak ocalić relacje z najbliższymi, wpuszczając do swojego życia "nowych" najbliższych? Czy zawsze jesteśmy odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy?

1/12/2015

The Queen's Knickers


The Queen's Knickers
Nicholas Allan
Red Fox 2012 (Random House Group)











Znowu Nicholas Allan, znowu po angielsku. "Majtki królowej" wisiały na mojej liście "must have" tak długo, że prawie wyrosła im broda. Zresztą chyba tak czy inaczej powinna wyrosnąć, bo ich pierwsza edycja ukazała się ponad 20 lat temu. Odnoszę wrażenie, że mimo upływu czasu książka nie zestarzała się ani o jotę. Wprawdzie edytorsko nie zachwyca, od patrzenia na okładkę trochę bolą zęby, ale w środku jest zaskakująca, dowcipna i niegrzeczna, czyli taka jak lubimy najbardziej.


 Anglicy uwielbiają śmiać się z królewskiej rodziny, ale jak pokazują "Majtki królowej", potrafią to robić z podziwu godnym szacunkiem. Na jednej z ilustracji przedstawiona jest królewska pralnia, w której na sznurkach suszy się halka księżnej Anny, krawat księcia Karola i gatki Camilli. Nie można mieć wątpliwości, że czytamy o TEJ królowej. Autocenzura nie pozwala jednak przekroczyć granicy dobrego smaku, tak więc próżno tu szukać dowcipu rodem z folkloru dziecięcego. Urok tkwi tu raczej w niedopowiedzeniach, co mi osobiście bardzo odpowiada.



Bezsprzecznie kwintesencję całej opowieści stanowi sam arsenał bielizny i jej różnorodność. Od razu powiem, że zakończenie, choć sympatyczne, nie wzmaga efektu zaskoczenia. Majtki na ślub, po domu, do jazdy konnej, na świąteczne orędzie do narodu, a nawet wyposażone w spadochron na podróże zagraniczne; niektóre z nich są mało wygodne, na przykład te przyozdobione ostrokrzewem, inne za to niewystarczająco efektowne.



 Można pozazdrościć Brytyjczykom tak wdzięcznej postaci jak królowa. Wątpię czy równie urocza byłaby polska wersja książki, np. o skarpetkach pana prezydenta albo staniczkach pani premier (?). Cały królewski anturaż skryty za pałacowymi drzwiami ma w sobie wystarczająco dużo tajemniczości, by ta prosta opowiastka mogła podźwignąć ciężar swojego sukcesu.




Ps. Dzisiejszą sesję fotograficzną sponsoruje Sadzonka, więc przepraszam za powstały chaos. Nie dała się przekonać, żeby zdjęcia były zrobione bez jej udziału. :)

1/05/2015

O Mszy Świętej. Rozjaśnić tajemnicę


O Mszy Świętej. Rozjaśnić tajemnicę
Małgorzata Dudek
il. Dorota Łoskot-Cichocka
Bernardinum 2014
Msza Święta ma w sobie coś niesamowitego, co sprawia, że mimo upływu czasu nie powszednieje, nie traci na znaczeniu, nie popada w banał. Z ciekawością obserwuję, jak kolejne dziecko odkrywa tę tajemnicę i z zaskoczeniem stwierdzam, że każde robi to na swój indywidualny sposób. Sadzonka przynosi w głowie fragmenty psalmów, które śpiewa na zmianę z gordonkowymi piosenkami, z chęcią klęka podczas Podniesienia, a na kazanie ciągnie Tomka przed ołtarz. Entuzjazm coniedzielnego odkrywania podziela zresztą cała trójka, każde na swój sposób."O Mszy Świętej" świetnie sprawdza się w roli papierowego asystenta, kieszonkowego przewodnika po wszystkich częściach Mszy (Tomek z zawodem odnotował tylko brak ogłoszeń). Genialnie zilustrowana przez Dorotę Łoskot-Cichocką i oszczędnie napisana przez Małgorzatę Dudek daje właśnie tyle oddechu, ile temat naprawdę potrzebuje.

Całą sobą wołam o nieprzegadane i nieprzesłodzone książki religijne dla najmłodszych, traktujące czytelnika z należną mu powagą, bez osaczania w świecie kościółka, Bozi i aniołków. Książka (a właściwie książeczka, bo format jest naprawdę niewielki) zwraca uwagę na poszczególne etapy Eucharystii, pomaga je rozróżnić, nazwać i zrozumieć. Nadaje się do przeglądania pod ławką nie gorzej niż kościelny śpiewnik, który moje dzieci z niewiadomych powodów regularnie maltretują z podziwu godnym zacięciem.

Wydanie "O Mszy Świętej", które trzymam w ręku to, jak wieść niesie, jedno z trzech planowanych w serii. Niebawem ma się również pojawić kartonowa edycja dla przeżuwaczy oraz bardziej złożona dla starszych. Po głowie zaczynają mi od razu chodzić inne pomysły na utrzymane w podobnym stylu książki. Jestem na wskroś montessoriańska w mówieniu dzieciom o świecie i dlatego niezwykle cieszą mnie książki religijne takie jak ta. To trochę tak jak z "Anatomią farmy", którą Tomek cierpliwie strona po stronie czyta przez całe świąteczne ferie. Studiowanie oparte na samej obserwacji, bez natrętnych komentarzy i zerkających z góry autorytetów.




12/31/2014

The Snowman and the Snowdog


The Snowman and the Snowdog
based on characters created by Raymond Briggs
and the story written by Hilary Audus and Joanna Harrison
Penguin Groups 2013















W 1978 r. brytyjski pisarz i ilustrator Raymond Briggs stworzył obrazkową historię o bałwanku, który na jedną noc ożywa. Proste klimatyczne ilustracje, ciepła opowieść oraz chwytające za serce zakończenie przyczyniły się do wielkiej popularności książki i sprawiły, że cztery lata później stała się ona podstawą dla dosyć udanej wersji filmowej, aczkolwiek nie narysowanej jego ręką. Od mniej więcej tego czasu, bałwan w zielonym szaliku i kapeluszu jest najbardziej rozpoznawanym śniegowym ludzikiem w świecie anglosaskiej kultury. Na sukces opowieści w wydatny sposób wpłynął jej okołoświąteczny charakter (choć głównie w wersji filmowej), nadający jej wymiar niemal rytualny. Telewizyjne stacje nie wyobrażają sobie świąt bez "Snowmana" w ramówce, podobnie jak sami Brytyjczycy, którzy przywykli oglądać go w każde Boże Narodzenie.

Mimo spektakularnego sukcesu, Raymond Briggs nie zdecydował się na narysowanie dalszych przygód bałwanka, uznając ten ruch za posunięcie zanadto komercyjne. Za to autorzy filmu animowanego od samego początku nosili się z tym zamiarem, co i raz nagabując autora, aby udzielił stosownej zgody i pobłogosławił projekt. Briggs przez 30 lat opierał się naciskom, aż wreszcie poddał się i machina produkcyjna ruszyła. Ponieważ film powstawał metodą tradycyjną, bez zastosowania komputerowej animacji, do pracy zasiadł zespół 77 rysowników. Prace trwały prawie rok. Twórcy chcieli jak najdokładniej oddać charakter niedościgłego wzoru, odtworzyć kreskę Briggsa, zachować sentymentalny charakter fabuły. W grudniu 2012 r., w trzydziestą rocznicę powstania filmu, szerokiej publiczności został zaprezentowany sequel pt. "The Snowman and the Snowdog" ("Bałwanek i śniegowy pies").

Książka, której okładkę widzicie powyżej jest elementem marketingowych działań, jakie zwykle mają miejsce w związku z głośną filmową premierą. Nie narysował jej Briggs (trudno zresztą w ogóle w sposób jednoznaczny ustalić autorstwo, nawet z wnikliwej lektury metryki), ale podobnie jak film, zachowuje ona klimat oryginału, przynajmniej w zakresie fabuły i stylu ilustracyjnego. Wprowadzono jednak nowy element - jest nim tekst. Pierwsza książka składała się prawie wyłącznie z ilustracji, miejscami ułożonych w gęstą siatkę komiksowych okienek. Tym razem mamy do czynienia z przykładem książki stworzonej na podstawie filmu. Rysunków jest więc mniej, paradoksalnie są one bardziej statyczne i przypominają filmowe fotosy, przez co narracja stała się niezbędna do zrozumienia fabuły. Mimo jej wprowadzenia, nie znając filmu, miejscami jesteśmy narażeni na utratę wątku.

Głównym bohaterem jest kilkuletni Billy, który wprowadza się do znanego z pierwszej części starego domu i znajduje w nim pozostawione przez poprzednich mieszkańców zdjęcie bałwanka oraz pudełko z zielonym kapeluszem, szalikiem, kawałkami węgla i mandarynką. Chłopiec wpada na pomysł ulepienia identycznego bałwana, a z pozostałego śniegu małego pieska ze skarpetkowymi uszami. Autorzy sequelu uraczyli czytelników podwójną dawką wzruszeń: oprócz nawiązującego do pierwowzoru zakończenia historii, wprowadzili także wątek śmierci starego psa Billy'ego, który, jak się można domyśleć, jest wzorcem śniegowego szczeniaka.

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, na ile nowa historia "Snowmana" uwodzi tak jak ta sprzed 30 lat. Jej twórcy z pewnością celowali przede wszystkim w tych odbiorców, którzy sentyment do bohatera budowali w sobie od kołyski (podobnie jak wielu z nich samych - większość ekipy animatorów stanowili wszakże przedstawiciele młodego pokolenia). Rozmach przedsięwzięcia wskazuje jednak na silną wiarę w jego powodzenie. W wymiarze ekonomicznym przyniosło je na pewno miejsce w pierwszej czwórce najchętniej oglądanych w 2012 r. programów nadawanych przez brytyjski Channel 4, z publicznością sięgającą 6 milionów. Co nowego jednak wnosi "The Snowman and the Snowdog" oprócz potwierdzenia znanej prawdy "chcieć znaczy móc"?


12/27/2014

Wigilia Małgorzaty

 Wigilia Małgorzaty
India Desjardins
il. Pascal Blanchet
Wydawnictwo Dwie Siostry 2014
Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie mogę zgodzić się z etykietą nieszczęśliwej samotności, która w kolejnych blogowych recenzjach przypinana jest Małgorzacie jak niefortunna łatka. Wszystkimi porami wsiąka w nasz świat wszędobylska ciekawość. Jesteśmy podpięci do krótkiej smyczy komórki, mamy profil tu i tam, nawet nie próbujemy się schować. Małgorzata sama wybiera swoją samotność. Jej dom zamknięty w śniegowej kuli otwiera się na tyle, na ile sama bohaterka będzie tego chciała. Jest panem swojego małego świata. Tworzy swoje rytuały, możliwie skutecznie zabezpiecza przed potencjalnymi zagrożeniami, troszczy o najbliższych. Jej życie właśnie się spełnia. Jego kres jest już gdzieś za progiem. Może śmierć właśnie zagląda przez szybkę szklanej kuli? Małgorzata wygląda jej jak każdy, kto spodziewa się gościa. Nie snuje planów, nie nadrabia zaległości, nie szarpie się życiem i nie kłóci. Daje sobie komfort bycia sobą w swoim bezpiecznym domu.

Niespodziewane zetknięcie z nieznajomymi, których awaria samochodu przypadkowo wyrzuca pod domem Małgorzaty, w oczywisty sposób burzy jej spokój, powoduje niepewność, strach, przerażenie. Dotyka ją jak każdego z nas, którzy w trudnej sytuacji bijemy się z myślami, jak postąpić. Małgorzata wychodzi ostrożnie ze swojej kuli. Z punktu widzenia czytelników wychodzi jednak poniewczasie. Kiedy z tacą w rękach pojawia się na parkingu, widzi już tylko oddalające się światła pojazdu ciągniętego na holu. Mimo to przeżywa swoją małą satysfakcję, a być może nawet z ulgą wypuszcza powietrze. Jej sukces mierzy się małymi kroczkami. Jest nim samo wyjście poza swój świat. Moment niedoszłego spotkania nie jest aż tak istotny.

Ostatnie zdanie książki niezbyt trafnie puentuje wysublimowaną fabułę książki. Oślepia, nie daje oddechu, nachalnie nasuwa interpretację. "Tak bardzo bała się śmierci, że w końcu zaczęła bać się życia". Czytając je, chcę stanąć w obronie Małgorzaty. Powiedzieć, że jej styl życia to nie ucieczka. Że trzeba mieć odwagę, żeby zamknąć się w szklanej kuli, kochać ją i czuć się w niej dobrze.

Historia Małgorzaty w istocie nie przynosi żadnej znaczącej puenty. Bez ostatniego zdania jej otwarte przesłanie nie straciłoby nic ze swojej uniwersalności. W studium tej postaci, każdy, w ten czy inny sposób, może przejrzeć się jak w lustrze. To chyba jej największa zaleta.




12/24/2014

Zanim zaświeci...


Błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia, w nowym roku samych dobrych chwil nie tylko z książką oraz takiej biblioteczki, żeby nawet Mikołaj zatrzymał się z wrażenia.

Mała czcionka wraz z resztą zaczytanej ekipy

12/18/2014

Father Christmas Needs a Wee


Father Christmas Needs a Wee
Nicholas Allan
Red Fox 2010 (Random House Group)











Kolejna odsłona w kuposikowym plebiscycie na najbardziej odjechaną książkę fizjologiczną. Gdzie Babcia Rabuś czy inny królik bądź krecik nie może, tam Świętego Mikołaja pośle. W sensie dosłownym pośle go do toalety, bowiem do żadnych kompromitujących scen tu nie dochodzi, ale i tak Sadzonka na widok Świętego jak pies Pawłowa stwierdza: "Kołaj ce siusiu".

"Father Christmas Needs a Wee" jest mimo wszystko dość subtelną historią o tym, dlaczego Świętego Mikołaja tak trudno spotkać osobiście i dlaczego sanie zaprzężone w renifery tak szybko mkną po niebie. Mikołaj pędzi do domu, bo chce mu się siusiu. I choć wszystko co dzieje się na koniec, schowane jest za drzwiami z napisem "Private", to i tak zaciśnięte kolana wzbudzają niekontrolowany chichot u młodszych czytelników.

Książka przez wydawcę określana jest terminem "counting book", czyli książka do nauki liczenia. Można policzyć ile szklanek napojów wypił Mikołaj, odwiedzając kolejne domy, ile zostawił prezentów i jakie. Tyle że tak naprawdę nadal nie wiem, co w tej książce jest jej celem a co pretekstem?

Czytamy zaciskając nogi razem z Mikołajem. Sadzonce temat siusiania nadal jest bliski, a Mikołaj to zupełnie nowe odkrycie. Zeszłoroczne Święta Bożego Narodzenia były tak dawno temu... Tomek też stoi w kolejce do domowego egzemplarza. Już drobi nóżkami, żeby pokazać go na przedświątecznej lekcji angielskiego. Spodziewam się, że koledzy będą niemniej zachwyceni niż Sadzonka.

"Oh, Happy Christmas!"