4/30/2014

Machiną przez Chiny


Machiną przez Chiny
Łukasz Wierzbicki
il. i projekt graf. Marianna Oklejak
Poradnia K 2014















Pamiętam ilustrację, która jako pierwsza zapowiadała nadchodzącą premierę książki. Fantastyczny kolaż ze zdjęciem, przedstawiający dziką przyrodę dżungli. Feeria barw i nieprzebyta gęstwina roślin. Do tej pory najbardziej z całej książki lubię właśnie tę rozkładówkę. Projekt graficzny oraz ilustracje w całości wykonała Marianna Oklejak i wyszło jej to znakomicie. Do każdego etapu podróży zastosowała inny kod kolorystyczny, który stanowi dominantę layoutu, ciekawie prezentując się na zewnętrznej krawędzi książki. Lekki połysk papieru wzmaga intensywność kolorów. Żółta okładka wprost zaprasza do czytania.



Gdyby nie ów projekt pewnie bym po "Machinę" nie sięgnęła. Wierzbicki nie należy bowiem do naszych ulubionych pisarzy. Czytana kilka lat temu z Najstarszą "Afryka Kazika" pozostawiła spory niesmak i od tej pory autor otrzymał u nas łatkę "temu panu już dziękujemy".

Muszę przyznać, że Wierzbicki "Machiną przez Chiny" zdołał się jednak zrehabilitować. Tomek słuchał z zapartym tchem opowieści o trwającej dwa lata motocyklowej wyprawie Hali i Stacha z Polski, przez Europę, Persję, Indie i Birmę do Chin. I tylko czasem małą czkawką wracały podobne zarzuty, co poprzednim razem. Badawcze spojrzenie 6-latka, zmarszczone brwi w wyrazie niedowierzania, że to już wszystko. Co było dalej? Dlaczego rozdział się urywa w najciekawszym momencie i nie wiemy jaki był dalszy bieg przygody, bo następny zaczyna się już w nowym miejscu i okolicznościach? Po pewnym czasie Tomek przyzwyczaił się i nie patrzył już na mnie niepewnie. Pogodził się z faktem, że poszczególne rozdziały to często urwane epizody, które nie dają pełnego obrazu podróży. Na szczęście, mam wrażenie, że w porównaniu z "Afryką Kazika" odbiór książki był i tak bardziej całościowy i w miarę spójny. Poprzednio autor pozostawił czytelników w poczuciu, że wyprawa na rowerze przez Afrykę to w istocie bułka z masłem. Tym razem odwzorowanie trudów podróży było wierniejsze a tempo przemieszczania się odrobinę wolniejsze niż poprzednim razem. Czuć jednak, że nie jest to autentyczny pamiętnik z podróży, ale fabularyzowana opowieść o luźnym powiązaniu z faktami.

Pisząc "Machinę" Wierzbicki korzystał z materiałów zgromadzonych w pamiętnikach Haliny Korolec-Bujakowskiej, które osobiście opracował i wydał w 2011 r. w książce pod tytułem "Mój chłopiec, motor i ja". Nie wiem jak daleko "Machiną przez Chiny" odbiega od dorosłego pierwowzoru, faktem jednak jest, że autor ubarwił swoją opowieść, dodając szczegóły i epizody, które nie miały miejsca lub były uchwyceniem pewnych niedopowiedzeń, do czego sam się przyznał.

Myśląc o porwanej narracji, nie mogę pozbyć się wrażenia, że Wierzbicki nie traktuje młodego czytelnika z pełną powagą, na jaką zasługuje. Było nam niezmiernie przykro, kiedy nie mogliśmy dowiedzieć się jak Stach i Hala wydostali się z wąskiej grobli zalanej wodą na pustyni Beludżystanu, a jeszcze bardziej wtedy gdy niektóre etapy podróży zostały zwyczajnie pominięte milczeniem i tylko mapka na wklejce pozostawiała ślad prawdziwej drogi podróżników. Biorąc do ręki "Machiną przez Chiny" trzeba mieć na względzie, że jest to raczej zbiór epizodów, a nie książka podróżnicza z prawdziwego zdarzenia.






4/23/2014

Kto to być może o tej porze? Seria niewłaściwych pytań


Kto to być może o tej porze?
Lemony Snicket
il. Seth
Literacki Egmont 2014















Dawno nie spotkałam książki, po przeczytaniu której wiedziałabym jeszcze mniej, niż wiedziałam zanim zaczęłam ją czytać. Lemony Snicket, a ściślej mówiąc Daniel Handler, który kryje się pod słynnym literackim pseudonimem, nie pierwszy już raz gra czytelnikowi na nosie. Kronika niefortunnych zdarzeń, światowy bestseller od kilkunastu już lat, zapewniła Snicketowi bardzo wysoką pozycję wśród autorów książek młodzieżowych, a także opinię jednego z bardziej oryginalnych twórców w tej grupie. Seria niewłaściwych pytań potwierdza tylko, że ironiczny styl, zabawa konwencją i poczucie humoru nie opuszczają Snicketa i tym razem.

Obcujemy zatem z autorem inteligentnym i przebiegłym, stąd jego książki należy traktować z bardzo dużym dystansem i stosownym przymrużeniem oka. Nawet mając na względzie, że mamy do czynienia z kryminałem dla dzieci, czyli z formą dość lekką i wydawałoby się równie przewidywalną, Seria niewłaściwych pytań jest w stanie zaskoczyć i zmylić. Niewłaściwe pytania kłębią się nie tylko w głowie głównego bohatera, ale również samego czytelnika, który zwiedziony grą pozorów, nie zwraca uwagi na niuanse i podąża utartym schematem wypracowanym przez lata literackich doświadczeń. Lemony Snicket bezbłędnie zwodzi na manowce, przez co naprawdę trudno nie ulec jego sugestywnym podpowiedziom.

W Polsce ukazał się dopiero pierwszy tom serii (po angielsku można przeczytać już dwa) i sądząc po rozwoju akcji, autor ma pewnie zgromadzony materiał na przynajmniej kilka następnych. Książka trzyma tempo, a dzięki genialnemu tłumaczeniu Jolanty Kozak, czyta się ją świetnie. Bardzo dobry przekład chroni powieść przed wrzuceniem do jednego worka z masowo i niezbyt starannie wydawanymi pozycjami dla nastolatków. Snicket zasługuje na dobrego tłumacza jak mało kto, ponieważ tylko dzięki temu, da się wydobyć wszystkie smaczki, jakie serwuje swoim angielskojęzycznym czytelnikom.

Książka określana jest jako prequel poprzedniej serii, a jej głównym bohaterem jest kilkunastoletni Snicket. Autor dawkuje informacje w sposób niewyobrażalnie skuteczny, praktycznie niczego nie zdradzając na pewno. Pytania stanowią faktycznie największy pewnik, a to że zwykle są one niewłaściwe, tylko potwierdza, że rzeczywiście nic nie jest pewne. Przewodni motyw powieści stanowi poszukiwanie bombinującej bestii, która znika i pojawia się w niecodziennych okolicznościach. Tych którzy chcieliby wiedzieć, czym lub kim jest, zachęcam do lektury. Warto.

4/13/2014

Basia i urodziny w muzeum


 Basia i urodziny w muzeum
 Zofia Stanecka
 il. Marianna Oklejak
 Wydawnictwo Egmont 2014















 Zapanowało przekonanie, że książkę dla dzieci można zrobić o wszystkim, a nawet o niczym. Wystarczy wybrać dowolny motyw, wokół którego da się osnuć fabułę albo wręcz przeciwnie, nie da się nic z nim zrobić i powstają historie, które nie mają początku albo końca, przesłania ani morału, nie niosą żadnych wniosków lub choćby logicznego sensu. Mają motyw. Motywem może być kropka u Tulleta, Ja u Brenifiera (Oscar Brenifier, "Ja, co to takiego?") albo noc w "Co się dzieje kiedy śpisz?". I choć wartość każdej z tych książek trzeba oceniać indywidualnie, łączy je motyw jako wartość sama w sobie. Tullet używa kropki jako pretekstu do zabawy, Brenifier snuje swoje pseudointelektualne rozważania wokół JA, Łazowski udaje, że ma pomysł na to, co zwierzęta robią nocą. Literacki postmodernizm wpycha nas co i rusz w pułapkę książek do wszystkiego i do niczego. Świetny projekt graficzny wspiera słaby tekst lub odwrotnie.

Seria o Basi od kilku lat stanowi  trzon książek pedagogizujących, pomagających rodzicom w rozwiązywaniu konkretnych problemów. Po dwudziestu kilku tomach wiemy już, że za "Basia i ..." może stać dosłownie wszystko. Sukces książek o Basi potwierdza, że tego typu literatura jest potrzebna i lubiana zarówno przez dzieci, jaki i rodziców. Sukces ten to jak się okazuje koło zamachowe, z którego wielu chciałoby skorzystać. Kiedy Zofia Stanecka napisała pierwszą książkę o Basi, nikt nie pomyślał nawet, żeby wykorzystać ją do promocji warszawskiego zoo. "Basia i urodziny w muzeum" powstała już na zamówienie Muzeum Narodowego, by promować nie tylko samo Muzeum, ale również konkretne lekcje muzealne. Basia zostaje zaproszona na warsztaty o rycerzach i księżniczkach. Wybiera się na nie bez entuzjazmu, ponieważ nie może zabrać ze sobą Miśka Zdziśka. Na miejscu, dzieci przygotowują dawne nakrycia głowy, oglądają wystawę i jedzą posiłek. Każde z dzieci może wcielić się w postać księżniczki lub rycerza, ale Basia wybiera inne przebranie i w domu zamienia swój strój w róg jednorożca. 

Product placement nie wyszedł książce na dobre. Mam wrażenie, że opisów jest za dużo w stosunku do dialogów i zabrakło pomysłu na ciekawą fabułę. Motyw muzeum nie chce sam podźwignąć tematu i książka pozostawia niedosyt. Na dodatek wątek rajstopek, z których dzieci przygotowują przebrania, nie jest śmieszny a raczej groteskowy.

Pozostaje mieć nadzieję, że warsztaty w MN są jednak nieco ciekawsze, a przynajmniej dzieci wychodzą z nich bardziej zadowolone, niż to przedstawiła autorka. Inaczej nie tylko książka okaże się słaba, ale i promocja nieskuteczna.

4/07/2014

Moc czekolady. Opowieść o Wedlach i czekoladzie


 Moc czekolady. Opowieść o Wedlach i czekoladzie
 Anna Czerwińska-Rydel
 il. Poważne Studio
 Wydawnictwo Muchomor 2014
















Nazywam się Mała czcionka i nie lubię czekolady. Od tego chyba powinnam zacząć, bo książka, która według mojego męża przesiąknięta jest zapachem czekolady, inaczej odbierana będzie przez kogoś kto lubi i tego, który niekoniecznie.
Opowieść o Wedlach bardzo szybko zdobyła uznanie 6-letniego Tomka i mimo że pierwsze rozdziały opisujące historię odkrycia ziaren kakaowca były dość zawiłe i początkowo go zniechęciły, książkę ostatecznie połknęliśmy w trzy wieczory. Fragmentów opisujących dzieje fabryki podczas wojny słuchał za to z otwartą buzią i to w sensie dosłownym, dopytując co chwila o każdy szczegół. Anna Czerwińska-Rydel wypracowała bardzo skuteczny warsztat pisania opowieści biograficznych dla dzieci, który daje jej chyba nieograniczone możliwości zawiązywania fabuły wokół dowolnej postaci. Nie robi tego w sposób spektakularny, ale na tyle skuteczny, by jej książki czytać z przyjemnością i nie nudzić się ich znajomą powtarzalnością.

Opowieść o Wedlach ktoś na Sieci nazwał folderem reklamowym, zarzucając książce "indoktrynację za własne pieniądze". Ocena wydaje się być trochę naciągana, zważając na to, że majątek Wedlów został po wojnie upaństwowiony i trudno doszukiwać się ciągłości między ówczesną i dzisiejszą marką. Faktem jest za to, że książka stanowi piękną laurkę dla rodziny Wedlów, taką na której nie sposób znaleźć żadnej rysy. Nie ujmując nic ich zasługom dla Warszawy, niektóre fragmenty brzmią aż zbyt pięknie, by były prawdziwe.

Autorka nie sili się na happy end. "Moc czekolady" mimo słodkich konotacji nie ma szczęśliwego zakończenia. Okazuje się być raczej nieco gorzkie i wbrew wspomnianym wcześniej zarzutom pozostawia raczej pewien niesmak w stosunku do Zakładów Przemysłu Cukierniczego "22 Lipca" i ich następców. Historia Wedlów jest zdecydowanie opowieścią o czasach świetności fabryki, które minęły bezpowrotnie: o polskich plantacjach kakao, krowach wypasanych na halach i pękającej po nagryzieniu polewie Ptasiego Mleczka.

Czy jest też książka o Grycanach? - zapytał na koniec Tomek.


4/01/2014

Sen, który odszedł


Sen, który odszedł
Anna Onichimowska
il. Krystyna Lipka-Sztarbałło
Wydawnictwo Ezop 2001









Jest rok 2003. Na półkach w pokoju rocznej wówczas Najstarszej stoją tylko książki z naszego dzieciństwa. Z ciekawością przeglądam ofertę internetowej księgarni. Z kilkunastostronicowej listy książek dla dzieci udaje mi się wybrać jedną, którą zamawiam w ciemno: "Sen, który odszedł".

 Czytaliśmy ją później po wielokroć, wzbogacając następnie o inne książki z oferty Wydawnictwa Ezop oraz serię "W lesie Marcina", napisaną przez Annę Onichimowską i wydaną przez Arkady. To na tych książkach Najstarsza wyrabiała sobie literacki i artystyczny gust. Charakterystyczne dla tamtego czasu było kupowanie wszystkiego, co warte uwagi. Można było sobie na to pozwolić, bo takich książek naprawdę nie było wiele. Podczas wizyty w Krakowie wygrzebaliśmy w księgarni "Lilę i bestię z szafy" Joanny Jung, która przez długi czas była ulubioną wieczorną lekturą. Na Targach Książki w PKiN kupiliśmy "O słoniu, który wysiedział jajko" i "Kto zje zielone jajka sadzone" dr Seussa. Szybko okazało się, że dobre książki można też znaleźć poza księgarnią. W Endo kupiliśmy "Mysię" oraz "Chichotkę i Kocicho" (Elżbieta Mierzejewska). Każdą książkę trzeba było wyszperać i wychodzić.

Kiedy słyszę, że "Dziecko, które ma dwa miesiące, to nie jest kandydat do wyrabiania poczucia estetyki" (cyt. Irena Koźmińska), zastanawiam się, po co z mozołem gromadziłam biblioteczkę współczesnej literatury dla Najstarszej, zamiast bez wyrzutów sumienia kupić kilka koszmarków, które wysypywały się z półek, jako pokłosie polityki wydawniczej lat 90. i początku XXI wieku. Patrzę na rozsypujący się egzemplarz "Snu, który odszedł" i mam w pamięci wszystkie chwile spędzone nad magicznymi ilustracjami Krystyny Lipki-Sztarbałło. To dzięki takim książkom i tym zachowanym w rodzinnych biblioteczkach, rozbudzającym estetycznie i twórczo, płynnie przeszliśmy do tych pozycji, które obecnie obficie serwują nam małe dziecięce oficyny wydawnicze.

"Sen, który odszedł" został w 2001 r. wybrany Książką Roku Polskiej Sekcji IBBY, w tym samym roku otrzymał medal na międzynarodowym Biennale Ilustracji w Bratysławie i dostał się na Międzynarodową Listę H.Ch. Andersena. Nie były to jednak sukcesy, które w tamtym czasie pomagały w decyzji o zakupie tej czy innej książki. "Sen, który odszedł" nie musiał mieć na okładce emblematu IBBY, bo nie ginął w ofercie innych propozycji. Wyróżniał się na półce w sposób wyjątkowy. Po trzynastu latach od premiery nadal zachwyca i skutecznie konkuruje z innymi propozycjami prozy poetyckiej dla najmłodszych.

"Sen, który odszedł" wpisuje się w nurt książek snujących oniryczną wizję na styku snu i rzeczywistości. Pobrzmiewa tu echo "Alicji w Krainie Czarów", przywoływane w postaci Pana w Kapeluszu i wszędobylskiego królika. Bardzo wyraźnie czuć też inspirację Sendakiem ("Where the Wild Things Are"), urzeczywistniającą się w nocnej wyprawie głównego bohatera oraz niespodziewanym powrocie do zacisznej, domowej sypialni. Książka jest miejscami przegadana, ale trzyma tempo. Opowieść podąża białym fontem po nocnym tle papieru, co chwila zmieniając kierunek. Gdzie jest sen, który odszedł? I czy odszedł na pewno...?


3/25/2014

Pierwsza książka mojego dziecka

 Pierwsza książka mojego dziecka
 Fundacja ABCXXI


















Podsłuchałam ostatnio podwórkową rozmowę dwóch mam przedszkolaków. Jedna z nich w luźnym tonie narzekała, jak trudno wieczorem zagonić dzieci do łóżka. Zanim się wykąpią, w ślimaczym tempie zjedzą kolację, poczytają, robi się już bardzo późno. Na te utyskiwania druga z pań bez cienia wstydu odpardła:

- My nie czytamy. Kiedyś jak była mniejsza czytaliśmy, ale to tyle czasu zajmowało, że już nie czytamy. Najpierw czytanie, potem oglądanie obrazków... mnóstwo czasu. Ogląda tylko bajkę i idzie spać.

***

Mijają kolejne lata promowania czytelnictwa w kampanii Cała Polska Czyta Dzieciom. Już chyba każde dziecko wie, jak długo powinno się czytać codziennie. I co z tego wynika? Czy kampania wpłynęła na świadomość rodziców, czy tylko wyryła w głowie formułkę, do której i tak stosują się co najwyżej ci, którzy i bez promocji czytaliby swoim dzieciom? Kampania to oczywiście tylko zachęta, wskazówka, która pokazuje co jest ważne, a każdy samodzielnie podejmuje decyzję, co z tym fantem zrobić.

Jakby zupełnie w oderwaniu od poprzednich swoich działań, Fundacja ABCXXI stworzyła książkę, która otrzymawszy sowite dofinansowanie (800 tys. złotych) z Ministerstwa Kultury, od grudnia ubiegłego roku rozdawana jest wszystkim nowo narodzonym na polskich porodówkach. Publikacja okazała się koszmarkiem oprotestowanym przez czołowych specjalistów, obśmianym i wyszydzonym.

Przyzwyczaiłam się do głupiego dysponowania środkami publicznych, więc w tym wszystkim nie boli mnie tak bardzo samo zaangażowanie Ministerstwa (chociaż wyobrażam sobie inne sposoby wydania tych pieniędzy). O wiele bardziej zawiodła mnie sama Fundacja ABCXXI, która wielu Polakom kojarzy się ze szczytnym celem promocji czytelnictwa. Jakie czytelnictwo chce promować Fundacja, podsuwając Kowalskiemu "Pierwszą książkę mojego dziecka"? Jakie oblicze odsłoniła, wypuszczając w świat ten Produkt? Czy równanie w dół nadal będzie obowiązującą wykładnią polskiej edukacji i kultury skierowanej do dzieci? Niestety tym razem już od urodzenia.

Ps. Polecam nagranie wywiadu z radia TOK FM, w którym Irena Koźmińska, prezes Fundacji ABCXXI wyjaśnia motywy jakimi kierowała się, wydając "Pierwszą książkę mojego dziecka". (podcast 2014-03-25 18:40)



"Pierwsza książka mojego dziecka" do ściągnięcia w formacie PDF na stronie Fundacji.

3/23/2014

Pora na potwora vs. Flip Flap Farm


Pora na potwora

Aleksandra i Daniel Mizielińscy
Wydawnictwo Dwie Siostry 2013


Flip Flap Farm
Axel Scheffler
Nosy Crow 2013





Późnym latem zeszłego roku, po sukcesie świeżo wydanego "Mapownika" i napływających szeroką falą informacjach ze świata o znakomitym odbiorze "Map", pojawiła się zapowiedź "Pory na potwora". Pomyślałam sobie, że Mizielińscy robią mały przerywnik w żmudnej pracy kartografa. Przerywnik, który w skali ich twórczości nie kosztuje wiele pracy, a jest dość efektowny i na pewno chwyci. Wczesnojesienna premiera, kiedy przyjechała już do księgarni, nie zaskoczyła mnie ani na plus, ani na minus. Była dokładnie taka, jaką odebrałam ją z wydawniczych zapowiedzi. I oczywiście słowa zachwytu od razu pojawiły się zewsząd. Pozycja duetu Mizielińskich jest (zasłużenie) tak wysoka, że nie wypada czepiać się i doszukiwać.







Należę do tych nielicznych fanów Autorów, których "Pora na potwora" nie uwiodła. Nie przyciągnęła też na dłużej uwagi nikogo w moim domu. Choć doceniam niebanalne litografie i pomysł na wykorzystanie hybryd, które wszak już w starożytności inspirowały artystów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że książka powstała w pośpiechu. Zupełnie niedopracowany zdaje mi się pomysł tworzenia nowych nazw, które z uwagi na ograniczony repertuar "trzyliterowych" zwierząt, prowadzą do powstania słów (sic!), które ciężko jest wymówić.


Całkiem inaczej do tego zadania podszedł Axel Scheffler, ilustrator "Gruffala" i "Miejsca na miotle", którego książka oparta na tym samym pomyśle ukazała się prawie jednocześnie z "Porą na potwora" i muszę powiedzieć, że bardzo przypadła mi do gustu. Charakterystyczny styl Schefflera to bez wątpienia jego przepustka do przyciągnięcia uwagi o wiele młodszych czytelników (Sadzonka lubi ją oglądać), ale nie w tym rzecz. Dwudzielna, w tym przypadku, struktura pozwoliła autorowi na pobawienie się słowami w ciekawszy sposób, tworząc neologizmy w pełnym tego słowa znaczeniu. Połączenie krowy i psa to przecież kres albo piowa, zależnie która cześć zwierzęcia znajdzie się na górze, a która na dole.




Scheffler pokusił się również o napisanie dwustrofowych, dowcipnych wierszyków z krótką charakterystyką zwierząt, które w przypadku hybryd dają dodatkowy zabawny efekt.



Jeśli porównamy obie książki, co zwróci naszą uwagę? Oba nazwiska dają gwarancję świetnego, sprawdzonego warsztatu i stylu, jednak Mizielińscy w "Porze na potwora" eksperymentują na granicy bezpieczeństwa. Robią to, na co pozwolić sobie mogą tylko wypróbowani autorzy, którzy przychylność czytelników mają gwarantowaną. Biorą na warsztat trudną w odbiorze technikę, która prawdopodobnie nie cieszyłaby się taką popularnością, gdyby nie sprawdzone nazwisko. Jednocześnie proponują zabawę słowną, która nie jest najwyższych lotów, a przy okazji wymaga znajomości liter (trudno oddać ten koncept przy głośnym czytaniu). Scheffler natomiast wybiera bezpieczniejszą drogę, wykorzystując zwierzęta, które czytelnicy znają z kart jego książek. Czyni za to dodatkowy wysiłek i dokłada warstwę tekstową, która wzbogaca ofertę książki i obniża wiek docelowego odbiorcy. Czy nie przedwczesne są zatem słowa zachwytu nad "Porą na potwora"? Jak daleko sięga bezkrytyczność czytelników?

3/17/2014

Arka czasu


Arka czasu
czyli wielka ucieczka Rafała od kiedyś przez wtedy do teraz i wstecz
Marcin Szczygielski
il. Daniel de Latour
Wydawnictwo Stentor 2013











 

Wczoraj minął dokładnie rok od wręczenia nagród w III edycji Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży. Grand Prix konkursu i pierwsze miejsce w kategorii wiekowej 10-14 lat zdobył Marcin Szczygielski za książkę "Arka czasu". W poprzedniej edycji Grand Prix i pierwszą nagrodę w tej samej kategorii za książkę "Czarny młyn" otrzymał, a jakże, również Szczygielski. A pod koniec ubiegłego roku "Arka czasu" otrzymała również wyróżnienie Polskiej Sekcji IBBY w konkursie Książka Roku. Kilka dni temu natomiast media ogłosiły kolejny sukces: Nagroda Zielonej Gąski przyznawana przez Fundację Zielona Gęś im. K. I. Gałczyńskiego, tym razem za najnowszą książkę "Czarownica piętro niżej", o której więcej można przeczytać tutaj. Oczywiście nie wymieniam innych mniejszych i większych wyróżnień, jakie przypadły  Szczygielskiemu w poprzednich latach. Po prostu jest ich za dużo. Znamienne jednak jest, że odkąd zdecydował się pisać dla dzieci i młodzieży, święci triumfy. Znacząco również wybija się ponad średnią współczesnych pisarzy dla najmłodszych. Ma przy tym atut, którym kasuje konkurencję: potrafi pisać dobre książki dla nastolatków, co w ostatnich latach okazuje się być rzadko spotykaną umiejętnością.

Nie jestem bezkrytyczną fanką autora. Lubię jego książki dla dzieci za świetne pomysły, dość dobrze skonstruowaną fabułę oraz dojrzały styl. Przeszkadzają mi niedopracowane zakończenia, które psują efekt i pozostawiają niedosyt. Przyjemność czytania Szczygielskiego to dla mnie przede wszystkim radość kontaktu z pięknym językiem, którym autor operuje bezbłędnie. Odnoszę wrażenie, że w epoce krótkiej wiadomości tekstowej, wciągająca, nie skąpiąca słów narracja zaczyna być rzadkim towarem. Szczygielski w "Arce czasu" udowadnia, że nie poddaje się panującym trendom. Robi to lepiej niż w "Czarownicy piętro niżej". Może z uwagi na delikatny temat, a może z powodu bardziej misternie utkanej fabuły, "Arka czasu" płynie (sic!) niespiesznie jak opowieść dziadka siedzącego w fotelu.

Kiedy dowiedziałam się, że "Arka czasu" to książka o Holocauście, miałam obawy, czy nie będzie drastyczna. Inaczej zareagowała Najstarsza, zachęcona pozytywnymi opiniami zasłyszanymi w szkole, na czytanie nastawiała się od kilku tygodni. Ku mojemu zaskoczeniu, świat za murem warszawskiego getta, gdzie rozgrywa się większość wydarzeń, okazał się nie zarzucać czytelnika obrazem nieludzkich scen. Autor zręcznie lawiruje pomiędzy niedopowiedzeniem a obserwacją z perspektywy dziecka. Obraz jaki kreśli jest podszyty strachem i niepewnością, ale mimo to przyjazny i swojski. To bardzo ciekawa wizja getta, okupacji i codzienności, która obca dla nas, dla głównego bohatera stanowi jedyny znany świat. Szczygielski wprowadza do opowieści elementy baśniowe z pogranicza snu i jawy. Mami nas historią tajemniczego wehikułu, który pozwala poruszać się między przyszłością, teraźniejszością a przyszłością. Z pozoru senna wizja, splata się z losami bohatera w taki sposób, że nie da się wykluczyć, iż wydarzyła się naprawdę.

Kiedy uciekam z kilkuletnim Rafałem z getta, ciarki przechodzą mi po plecach, a na karku czuję powiew wojny. Jak bardzo realne jest to uczucie w obliczu wydarzeń, które od kilku tygodni rozgrywają się za naszą granicą. Szczygielski nie głaszcze nas po głowie i nie zapewnia, że tamten etap jest już za nami, że sojusze, porozumienia i układy są gwarancją wiecznego pokoju, a wnioski z minionych wydarzeń możemy schować do kieszeni.

"Dlatego trzeba pamiętać. Pamięć pozwala nam wystrzegać się raz już popełnionych błędów, a powtarzać to, co już raz się udało"  M. Szczygielski, Arka Czasu

"Arka czasu" to lektura obowiązkowa dla każdego. Jej wartość tkwi w szacunku do życia i tego co się ma. Żeby ściskająca za gardło scena z dziećmi kopiącymi bochenek chleba nigdy nie działa się naprawdę.