Pokazywanie postów oznaczonych etykietą odkurzone. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą odkurzone. Pokaż wszystkie posty

4/25/2016

Kto zje zielone jajka sadzone?



Kto zje zielone jajka sadzone?, Dr. Seuss, tł. Stanisław Barańczak,Wydawnictwo Media Rodzina 2004

Pomyśleć, że to już dwanaście lat! Kim by była Najstarsza, gdyby nie Dr. Seuss, który w siermiężnych dla rynku książki dziecięcej, pierwszych latach XXI wieku osładzał nam rzeczywistość? Mało powiedzieć, że nasz pierwszy egzemplarz (na zdjęciu dumnie prezentuje się jego następca) był zaczytany do imentu a płyta zaczęła żyć własnym życiem i w końcu wybrała wolność. Mało, bo "Kto zje zielone jajka sadzone?" znaliśmy na pamięć i my rodzice i Najstarsza - jeszcze przed ukończeniem trzech lat.

Dr. Seuss to oczywiście ikona amerykańskiej literatury. Wciąż sprzedaje się jak świeże bułeczki, choć w tym roku minie 25 lat od śmierci autora. To na Suessie dzieci uczą się czytać i jego wiersze recytują na pierwszych akademiach. U nas trochę zaniedbany, niezauważony, choć zupełnie niesłusznie, mając na uwadze, że przekładu książek wydanych przeszło 10 lat temu przez Media Rodzinę podjął się sam Stanisław Barańczak. Tłumaczenie Barańczaka nie ustępuje klasą amerykańskiemu oryginałowi. "Zielone jajka" chyba najlepiej oddają charakter poezji Seussa, bazujący na prostych rymach,doskonałym rytmie i krótkich słowach. Ale lubimy też bardzo "Słonia, który wysiedział jajko", w którym strategia przekładu jest nieco inna. Barańczak wyraźnie wydłuża
wersy i ubogaca język często w sposób przerysowany, aż do osiągnięcia efektu przesadnej literackości. Uwielbiam choćby ten fragment:

"Dziwną pewność mam w duszy, że słoń mimo swej tuszy
W jajku nic nie naruszy i skorupki nie skruszy;
Przy twej znanej powszechnie gracji - cóż znaczy ten tonaż?
Wyczyn trudny, to prawda - ale ty go dokonasz!"
"Kto zje zielone jajka sadzone?" w polskim przekładzie jest za to idealny do głośnej recytacji i małych inscenizacji. Tekst sam wchodzi do głowy, jest dowcipny i lekki. Sprawdzi się również świetnie przy stole (daleki kuzyn "Tadka niejadka" i "Gabryś nie kapryś"). Mam nadzieję, że uda się go wydobyć z mroków niepamięci. Może w odświeżonej szacie graficznej mógłby dostać nowe życie?









2/12/2016

Ancymony, wiatraki i drab


Ancymony, wiatraki i drab
Maria Stengert
il. Bohdan Butenko
Nasza Księgarnia 1973















Dzisiaj trochę wspominkowo, rocznicowo i z dużym akcentem położonym na odkurzanie. Przed Wami bowiem pachnące starością, pierwsze wydanie debiutanckiej powieści Marii Stengert. W 1973 roku było jeszcze możliwe, żeby debiutować w pięknej oprawie graficznej Bohdana Butenki. Dziś to gratka tylko dla najlepszych. Podejrzewam, że autorka "Ancymonów" niestety nadal pozostaje mało znana szerszej publiczności, a jej śmierć (przeżyła 91 lat), raptem przed miesiącem, nie została odnotowana przez ogólnopolskie media. W jednym z wywiadów powiedziała: "Jestem taką pisarką od konkursu do konkursu. Tylko konkursy mobilizowały mnie do pisania książek". Istotnie, napisała ich zaledwie kilka. Swoje życie poświęciła przede wszystkim dziecięcej redakcji Poznańskiego Ośrodka Telewizji, którą kierowała przez ponad 20 lat.

Czytając "Ancymony" oddaliśmy niejako hołd zmarłej autorce, ale i Bohdanowi Butence, lutowemu jubilatowi, który w tym roku skończył 85 lat. Fenomen ilustracji Mistrza zaskoczył nas na nowo. Leciwemu tekstowi (tak należy go widzieć z perspektywy dzisiejszego kilkulatka) towarzyszą równe mu wiekiem ilustracje, a jednak wizualnie książka jest nadal świeża i tylko żółć kartek przypomina, ile lat faktycznie przeleżała na półce. Tomek podszedł do niej z ogromną otwartością. Klimat peerelowskiego osiedla, podwórkowe zabawy, pobrzmiewające jeszcze gdzieś w tle powojenne nastroje, nie sprawiły na szczęście, że książka stała się odrealniona i niezrozumiała. Stengert wplotła w fabułę również bliskie jej dobrze wątki telewizyjne, organizując bohaterom wizytę w studiu nagrań, zupełnie innym niż te dzisiejsze. Mam słabość do książek utrzymanych w takim klimacie i jestem w stanie wybaczyć autorce, że język którym dzieci posługują się w dialogach, nawet jak na tamte czasy, jest trochę zbyt górnolotny i niekiedy trudno mi było zinterpretować kwestię wypowiedzianą przez przedszkolaka, tak żeby brzmiała autentycznie. Za to urzekł mnie nacisk kładziony na kulturę osobistą. W dzisiejszych książkach z rzadka pisze się o utrzymaniu porządku w pokoju, ani o cechach jakie powinien mieć dobry człowiek. Kłóci się to z panującym relatywizmem, który nie uznaje obiektywnych wartości, a wyboru dobra wcale nie traktuje jako warunku koniecznego do osiągnięcia szczęścia. I można wprawdzie powiedzieć, że to dobrze, że dydaktyzm odchodzi w zapomnienie, mnie jednak jest go niepomiernie żal, jeżeli tylko podany jest w sposób lekki i nieco zawoalowany.

Ferie i duży zapas wolnego czasu sprawiły, że ostatnie rozdziały "Ancymonów" czytaliśmy prawie na wdechu, nieprzerwanie przez kilka godzin. Po zamknięciu książki pozostał niedosyt, nie tylko mój, ale także Tomka. Chyba pora sięgnąć po Niziurskiego. Chyba już czas.




2/03/2016

Krasnoludki


Krasnoludki
Melania Kapelusz
il. Ewa Poklewska-Koziełło
Wydawnictwo Bis 2007
(wydanie II - 2014)















Odkurzam z zapałem książki dla Sadzonki, choć to jeszcze nie czas na wiosenne sprzątanie. Mamy niedosyt krótkich opowiadań dla przedszkolaków. Sadzonka hołubi swój stały repertuar (w nim m.in. "Gruffalo", "Co było potem?", "Sam and Dave Dig a Hole", "Julek i Julka"), ale lubi czasami poprosić o coś "nowego". Zdejmujemy z półki książki stare i jeszcze starsze. Sadzonka oczywiście nie jest bezkrytyczna. Torpeduje niektóre propozycje dość krótkim pytaniem: "Mamo, cy jus końcys cytać?". Nie dała się z skusić ani na wysłużonego "Wróbelka Elemelka" z ilustracjami Witwickiego, ani na trochę zapomniane francuskie opowiadanie wydane przez Endo - "Chichotka i Kocicho", ani na "Felka i Tolę".

Trafiły w jej gust "Krasnoludki" - szczere, bezpretensjonalne, choć miejscami dowcipne trochę na wyrost. Utkwiły nam dobrze w pamięci, bo kilka lat temu, z Najstarszą, nagrywaliśmy na ich podstawie słuchowisko. Głośne czytanie to idealny żywioł dla tej książki, która żyje dynamicznym, dowcipnym dialogiem. 13 małych bohaterów przeżywa przygody na miarę dziecięcego pokoju. W istocie niewiele się tu dzieje, poza nieustannymi słownymi utarczkami, których motorem paradoksalnie jest bliskość relacji i wzajemna troska o siebie. Krasnoludki na zmianę śmieszą, rozczulają, czasami irytują i zaskakują. Dzięki temu są prawdopodobnie bardziej prawdziwe i przekonujące niż większość ich baśniowych protoplastów, z wytworami disneyopodobnymi na czele. Nie bez znaczenia pozostaje przy tym fakt, że o wiele bliżej im do grupy przedszkolaków niż archetypu krasnoludka. I pewnie właśnie tym zdobywają sobie punkty u małych, a starszych oczarowują trafionymi w sedno, niezamierzonymi żartami. Niektóre są na tyle nośne, że mają szansę, jak w naszym przypadku, na stałe zagościć w domowym zasobie cytatów.

"Krasnoludki" bronią się również formą. W momencie swojego pierwszego wydania w 2007 roku wyróżniały się bardzo pozytywnie na tle ówczesnej oferty, nowoczesną jak na tamten moment okładką. Dziś razi mnie już nieco połączenie koślawego, odręcznego pisma i typowego kroju cyfr wokół słoneczka. Zastanawiam się zwłaszcza nad samym sensem umieszczania cyfr, które łopatologicznie sugerują nam jakiś nie do końca jasny dla mnie kontekst osadzenia w książce właśnie trzynastu krasnoludków. Poręczny format i dobrze znana kreska Ewy Poklewskiej-Koziełło gwarantują miłe chwile przy wieczornej lekturze. Dla nas, aż do momentu kiedy Sadzonka nie zechce identyfikować z imienia każdego z trzynastu krasnoludków przewijających się przez ilustracje. O zgrozo, każdy z nich ma imię!

10/06/2015

Tańcowała igła z nitką

Tańcowała igła z nitką
Jan Brzechwa
il. Stanisław Zamecznik
Czytelnik 1969, Wydanie VIII










Mam wrażenie, że w Polsce istnieje niepisany podział na tych co lubią Brzechwę i tych co wolą Tuwima. Sama zaliczam siebie do tych pierwszych i stale mam poczucie bycia na przegranej pozycji, bo jak mi się zdaje, Tuwima jednak wydaje się więcej. Dlatego dziś wyjęłam z półki pachnące starością, moje ulubione, zbiorowe wydanie poezji Brzechwy w opracowaniu graficznym Stanisława Zamecznika. Słabiej znane niż kanoniczne wydania z ilustracjami Szancera czy Themersonów, zasługuje na szczególną uwagę ze względu na wyjątkowy styl i charakter.

Jeżeli stale toczą się w kuluarach, a i na forach publicznych zdarza się, że również, dyskusje na temat tego czy Grażka Lange albo Marta Ignerska nie są zbyt nowoczesne, a przez to niezrozumiałe dla dzieci, nie mam pojęcia jakie emocje musiało wzbudzić pojawienie się w latach 50. XX w. tego opracowania wierszy Brzechwy. Światła dziennego nie ujrzeli wtedy jeszcze: sielski Miś Uszatek Rychlickiego (1957) ani Gąska Balbinka Hoffmann (1957), nie mówiąc już o wyjątkowo odważnym w tym zestawieniu Gapiszonie (1957). Opracowanie Zamecznika musiało spotkać się co najmniej z zaskoczeniem, podobnie jak dziś rozbrzmiewając pytaniem: dla dzieci czy już raczej nie?

Zamecznik plakacista, odważny architekt poszukujący nowych form wyrazu, scenograf miał wyjątkowe poczucie przestrzeni. Twierdził, że podobnie jak istnieje słuch muzyczny, istnieje też taka forma postrzegania wzrokowego, która odpowiada mu stopniem wrażliwości. Swój architektoniczny zmysł przekładał na projektowanie książek. W "Igle i nitce" bawi się układem graficznym, korzysta z niebanalnych skojarzeń, eksperymentuje z pikselizacją, geometrią i kolorem. Zamecznik przenosi wiersze Brzechwy w inny wymiar, poza utarty schemat dziecięcej poezji, w przestrzeń o wiele szerszą i bardziej namacalną. Wyszukuje w tekście podwójne znaczenia, uwypukla frazeologię, podkreśla metafory. Z jednej strony jest blisko tekstu, z drugiej jednak zawsze o krok do przodu, zagląda tam gdzie autor nie zdążył się zapuścić.

Wiersze Brzechwy w opracowaniu Zamecznika dobrze znoszą tanią, broszurową oprawę z 1969 roku. Szorstki, kremowy papier nie gryzie się z barwną litografią, uwypuklając tylko jej niewymuszoną prostotę. Pomijając obecność koloru, ten przymusowy mariaż kojarzy mi się bezwarunkowo z wydaniami codziennej prasy, które pamiętam z wczesnych lat 80. Kojarzy mi się miło. Bardzo miło.







7/04/2014

Rozalka Olaboga

Rozalka Olaboga
Anna Kamieńska
il. Ewa Salamon
Nasza Księgarnia 1982
















Odkrycie polskiej Tonji z Glimmerdalen wprawiło mnie w prawdziwy zachwyt. Wypuszczam go z siebie pomału, jak powietrze ulatujące z balonika. Delektuję się "Rozalką Olabogą" od przeszło dwóch tygodni, chociaż całe dzieciństwo stała na mojej półce z ledwie napoczętym pierwszym rozdziałem. Mylne wrażenie, że to lektura dla młodszych dzieci naprostowałam dopiero teraz. Kiedy miałam 6 lat, potraktowałam ją po prostu jak nudną książkę. Ile takich książek tracimy przez zwykły zbieg niefortunnych okoliczności?

Powrót do "Rozalki" nastąpił za sprawą wieczornego pasma w TVP ABC, z polskimi serialami dla dzieci i młodzieży. Daliśmy się porwać tej uczcie z piątą muzą w dużej mierze kosztem wieczornego czytania, ale z nawiązką nadrabiamy braki, wspominamy i korzystamy ile się da.

"Rozalka Olaboga" w subtelny sposób łączy sielankową opowieść o beztroskim dzieciństwie na łonie natury z charakterystycznym wczesnopeerelowski klimatem czynu społecznego, elektryfikacji, urbanizacji i wiary postrzeganej jako relikt dawnych czasów. Nie wiem jak to możliwe, ale ten mariaż mnie nie zraził. Jego silnie obyczajowy wydźwięk, mimo że propagandowy i nieco tendencyjny, uwypuklił takie aspekty życia na wsi, o których współczesne dzieci już nic nie wiedzą.

Na dodatek Anna Kamieńska okazała się prawdziwą poetką słowa. Zachwycające opisy przyrody, dziś już prawie nie spotykane w literaturze dla młodzieży, zupełnie nieprzyzwoicie spowalniają tempo książki. Rozalka jako postać leży za to na przeciwległym biegunie. Temperamentna, śmiała dziewczynka, o silnym poczuciu sprawiedliwości, na dodatek córka nauczycielki, co samo w sobie ma stanowić o jej przewadze wśród wiejskich rówieśników, od momentu pojawienia się wprowadza zamęt w spokojnej dotychczas okolicy. Można odnieść wrażenie, że to ona jest motorem wszystkich wydarzeń. Że to dzięki niej zostaje odnaleziona ruda, z której wytwarzać można stal, powstają drogi, buduje się nowa szkoła, a ludzie bardziej zaczynają troszczyć się o swoje dzieci i siebie na wzajem.

źródło: www.pstrobazar.blogspot.com
Skojarzenie z Tonją i ogólnie skandynawską literaturą było u mnie bardzo silne, właśnie ze względu na skomplikowany, "niegrzeczny" charakter głównej bohaterki. Kamieńska podobnie jak Paar pozwala jej być sobą i umie dostrzec siłę w spontaniczność. Ujarzmienie Rozalki nie jest celem samym w sobie i faktycznie nie następuje. Podobnie jak bohaterki z północy, Rozalka pozostaje sobą i to inni muszą nauczyć się ją akceptować.

Nie wiem jak "Rozalkę Olabogę" przyjmie Najstarsza. Dopiero położyła ją sobie  na półce "do przeczytania". Czy jest ponadczasowa? Czy tempo nie okaże się zbyt ślimacze?

Na koniec pozostaje wspomnieć o klimatycznych ilustracjach Ewy Salamon, znanej z pierwszego polskiego opracowania graficznego "Bajek przez telefon" Gianniego Rodariego. Czy dla "Rozalki" znajdzie się miejsce w kolekcji "Mistrzów ilustracji"?

4/01/2014

Sen, który odszedł


Sen, który odszedł
Anna Onichimowska
il. Krystyna Lipka-Sztarbałło
Wydawnictwo Ezop 2001









Jest rok 2003. Na półkach w pokoju rocznej wówczas Najstarszej stoją tylko książki z naszego dzieciństwa. Z ciekawością przeglądam ofertę internetowej księgarni. Z kilkunastostronicowej listy książek dla dzieci udaje mi się wybrać jedną, którą zamawiam w ciemno: "Sen, który odszedł".

 Czytaliśmy ją później po wielokroć, wzbogacając następnie o inne książki z oferty Wydawnictwa Ezop oraz serię "W lesie Marcina", napisaną przez Annę Onichimowską i wydaną przez Arkady. To na tych książkach Najstarsza wyrabiała sobie literacki i artystyczny gust. Charakterystyczne dla tamtego czasu było kupowanie wszystkiego, co warte uwagi. Można było sobie na to pozwolić, bo takich książek naprawdę nie było wiele. Podczas wizyty w Krakowie wygrzebaliśmy w księgarni "Lilę i bestię z szafy" Joanny Jung, która przez długi czas była ulubioną wieczorną lekturą. Na Targach Książki w PKiN kupiliśmy "O słoniu, który wysiedział jajko" i "Kto zje zielone jajka sadzone" dr Seussa. Szybko okazało się, że dobre książki można też znaleźć poza księgarnią. W Endo kupiliśmy "Mysię" oraz "Chichotkę i Kocicho" (Elżbieta Mierzejewska). Każdą książkę trzeba było wyszperać i wychodzić.

Kiedy słyszę, że "Dziecko, które ma dwa miesiące, to nie jest kandydat do wyrabiania poczucia estetyki" (cyt. Irena Koźmińska), zastanawiam się, po co z mozołem gromadziłam biblioteczkę współczesnej literatury dla Najstarszej, zamiast bez wyrzutów sumienia kupić kilka koszmarków, które wysypywały się z półek, jako pokłosie polityki wydawniczej lat 90. i początku XXI wieku. Patrzę na rozsypujący się egzemplarz "Snu, który odszedł" i mam w pamięci wszystkie chwile spędzone nad magicznymi ilustracjami Krystyny Lipki-Sztarbałło. To dzięki takim książkom i tym zachowanym w rodzinnych biblioteczkach, rozbudzającym estetycznie i twórczo, płynnie przeszliśmy do tych pozycji, które obecnie obficie serwują nam małe dziecięce oficyny wydawnicze.

"Sen, który odszedł" został w 2001 r. wybrany Książką Roku Polskiej Sekcji IBBY, w tym samym roku otrzymał medal na międzynarodowym Biennale Ilustracji w Bratysławie i dostał się na Międzynarodową Listę H.Ch. Andersena. Nie były to jednak sukcesy, które w tamtym czasie pomagały w decyzji o zakupie tej czy innej książki. "Sen, który odszedł" nie musiał mieć na okładce emblematu IBBY, bo nie ginął w ofercie innych propozycji. Wyróżniał się na półce w sposób wyjątkowy. Po trzynastu latach od premiery nadal zachwyca i skutecznie konkuruje z innymi propozycjami prozy poetyckiej dla najmłodszych.

"Sen, który odszedł" wpisuje się w nurt książek snujących oniryczną wizję na styku snu i rzeczywistości. Pobrzmiewa tu echo "Alicji w Krainie Czarów", przywoływane w postaci Pana w Kapeluszu i wszędobylskiego królika. Bardzo wyraźnie czuć też inspirację Sendakiem ("Where the Wild Things Are"), urzeczywistniającą się w nocnej wyprawie głównego bohatera oraz niespodziewanym powrocie do zacisznej, domowej sypialni. Książka jest miejscami przegadana, ale trzyma tempo. Opowieść podąża białym fontem po nocnym tle papieru, co chwila zmieniając kierunek. Gdzie jest sen, który odszedł? I czy odszedł na pewno...?


2/17/2014

Nocnik nad nocnikami


Nocnik nad nocnikami
Alona Frankel
Wydawnictwo Nisza 2009










Trzeci raz wyciągnęliśmy z piwnicy nocnik i postawiliśmy go w widocznym miejscu, trzeci raz kupiliśmy zestaw majtek w najmniejszym rozmiarze i trzeci raz zarezerwowaliśmy pokłady entuzjazmu do pokonywania psychicznych barier głównej zainteresowanej. Drugi raz jest z nami Bolek. Bolek siedzi z nami na nocniku, robi z nami siusiu na podłogę albo rozczarowany wstaje z nocnika i zakłada czystą pieluchę. Jest też z nami mama Bolka, która cierpliwie wszystko tłumaczy nawet wtedy, kiedy nam do tłumaczenia zaczyna brakować siły. Sadzonka dyskretnie spogląda na Bolka siedzącego na nocniku i udaje, że jego problemy w ogóle jej nie dotyczą. Boczy się, kiedy stawiamy Bolka za przykład, irytuje ją, że Bolek siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i siedzi i... a ona chce już wstać. Mimo zachowawczej postawy, jest wytrwałym i ambitnym kompanem.

Bolka poznaliśmy, kiedy kilka lat temu Tomek żegnał się z pieluchą. Postanowiliśmy poznać z nim również Sadzonkę i, narażając się na gniew feministek, wpędzamy ją w potencjalne kompleksy. Bo Mama Bolka przecież wyraźnie mówi, że do siusiania służy siusiak. A gdzie siusiak Sadzonki? Sadzonka nie ma siusiaka, ale nie wygląda na zmartwioną. Siusiu leci i też nic sobie nie robi z braku siusiaka. Tomek ma siusiaka, Bolek ma siusiaka, a Sadzonka ma... dziurkę? Może być i dziurka, zdaje się myśleć  i wyciąga z koszyczka czyste majtki. Bo to one są tu najważniejszym atrybutem, nie nocnik, nie dziurka. Majtki, które można zmieniać, które mają wzorki, rysunki, na których spodnie lepiej się układają i które nie uwierają w pupę jak pielucha. Można też w nich się przejrzeć w lustrze i pochwalić każdemu, kto się nawinie.

Książka za granicą zyskała już sobie opinię kultowej.
Co ciekawe, Alona Frankel, żydowska pisarka i ilustratorka urodzona w Polsce, napisała ją w latach 70. XX wieku początkowo tylko w wersji o chłopcu. Blisko dwadzieścia lat później powstała historia o dziewczynce. Od tamtej pory książka została przetłumaczona na wiele języków, zaadoptowana na wersję filmową i aplikację multimedialną. Ponadczasowy temat w połączeniu ze stylistyką retro nadal dobrze rokuje na przyszłość, choć nakapane tu i tam kwiatuszki nie wszystkim muszą pasować. Trzeba też przełamać początkową niepewność młodego adepta czystości, przekonując, że to co widzi na rysunku, naprawdę jest nocnikiem, nawet jeśli współczesnego nocnika ani trochę nie przypomina.






1/08/2014

Proszę słonia

Proszę słonia (audiobook)
Ludwik Jerzy Kern
czyta Anna Seniuk
Literówka 2013










Czy ktoś jeszcze dzisiaj pisze takie książki jak Kern? Niespiesznie snujące się, przegadane, napisane piękną polszczyzną, takie retro jak "Wojna domowa" z archiwum telewizji. Ludwik Kern jest gawędziarzem, którego twórczość w dzisiejszych czasach prezentuje się równie dobrze jak czarna płyta we współczesnym mieszkaniu, czy meksykański volkswagen garbus w miejskim korku. Trzeba mieć dużo czasu, żeby delektować się nią w spokoju, łowiąc każde słowo i nie spiesząc się do epilogu. Anna Seniuk wzięła "Proszę słonia" na swój aktorski warsztat właśnie w taki sposób. Czyta pięknie, powoli, wyraźnie - jest absolutnym mistrzem słowa. Pięć i pół godziny nagrania przesłuchaliśmy w samochodzie, oczarowani jej głosem. A przecież nie raz próbowaliśmy czytać "Proszę słonia" na głos i za każdym razem kończyło się na kilku pierwszych rozdziałach.

Najstarsza, która za młodu przyswoiła Kerna pod postacią "Ferdynanda Wspaniałego" i obecnie całe fragmenty cytuje płynnie z pamięci, oraz jej ojciec, również ferdynandolog stosowany, zaczęli doszukiwać się analogii i podobieństw, zgadywać, dopowiadać, czyli zaglądać autorowi pod twórczą podszewkę. Okazuje się, że jest czym się bawić. Kern lubi pewne smaczki, które z upodobaniem powtarza tu i tam, zostawiając nam na pamiątkę swoje "byłem tu".

"Proszę słonia" wbrew pozorom nie jest opowieścią o słoniu spełniającym trzy życzenia. Nikt tu słonia o nic nie prosi, chociaż w sumie i takie sytuacje się zdarzają, na przykład wtedy gdy Pinio chce się przejechać "słonno" i ma nadzieję, że Dominik udzieli mu w tym celu swojego mocnego grzbietu. Tytuł nawiązuje do idącej w zapomnienie formy "proszę taty", "proszę cioci", która obecnie przetrwała już chyba tylko w zwrocie "proszę pani/pana", uparcie zamienianym przez niektórych na "proszę panią/pana". "Proszę słonia" - zwraca się uprzejmie Pinio do swojego porcelanowego przyjaciela i jest w tym naprawdę wiele uroku.

12/12/2013

"Turlututu. A kuku, to ja!" kontra "Gałgankowy skarb"

Turlututu. A kuku, to ja!
Hervé Tullet
Babaryba 2012

Gałgankowy skarb
Zbigniew Lengren
Babaryba 2010
Zanim jeszcze Sadzonka wyskoczyła z ziemi, miałam w planach pewien zakup. Niedawno nadszedł właściwy i długo oczekiwany moment, żeby plan zrealizować, więc Sadzonka dostała od Mikołaja "Gałgankowy skarb" Zbigniewa Lengrena. Święty przywlókł też w worku "Turlututu. A kuku, to ja!", głównie na wniosek i na skutek przedłużającego się jęczenia Najstarszej. Żeby jednak nie powstał niepotrzebny dysonans, książka trafiła do paczuszki Sadzonki. Kto to bowiem słyszał, żeby w tym wieku... itd.

Tym więc sposobem Sadzonka stała się posiadaczką zgrabnego duetu retro-ponowoczesnego, a Najstarsza - trzeciego Tulleta w naszej domowej kolekcji. I pewnie rzecz nie byłaby warta uwagi, gdyby nie wyraźny a nawet dający po oczach kontrast przekazu, jaki dotknął nas już po chwili. Kilkadziesiąt lat, które dzielą obie publikacje, to w tym wypadku przepaść w sposobie myślenia o książce dla dzieci.

"Gałgankowy skarb" stanowi przede wszystkim wiersz, a dopiero potem obraz. To rytm, melodia, żart, który Lengren zilustrował we właściwy sobie ciepły, ujmujący sposób. Tekst, który można czytać sobie a muzom, nie zważając na to, czy dziecko przemykające obok, zagląda nam przez ramię, czy też nie.
 "Turlututu. A kuku, to ja!" nie pozwala o sobie zapomnieć. Wymaga trzymania na kolanach, potrząsania, dmuchania, pukania, wchodzi w interakcję z czytelnikiem, na takim poziomie, na jakim książki dla dzieci dotychczas nigdy nie funkcjonowały. Jest zaborczy, twórczy i bezpośredni. Uwodzi w równym stopniu jedenastolatkę i przytuloną do niej w absolutnym skupieniu półtoraroczną Sadzonkę.

"Turlututu" niesie ze sobą proste historie, napisane językiem niewiele bardziej skomplikowanym niż instrukcja składania szafy. Czy to jeszcze książka, czy już tylko interaktywna zabawa, którą ktoś przez przypadek przelał na papier, zamiast zaprogramować komputerowo? Tyle że komputerowa interakcja już nikogo nie dziwi. Nawet mała Sadzonka zauważa, że jeśli odpowiednio przesunie palcem po tablecie, obraz się przesunie. Następuje więc odwrócenie mechanizmu. Naciskamy na narysowany włącznik światła, a po przełożeniu strony widzimy tego efekt. Dzieci cieszą się, że książka "działa" choć nie ma baterii.

Sadzonka polubiła obie książki, chociaż każdą na swój sposób. Od razu wyczuła, że podsuwając do czytania "Gałgankowy skarb" nie musi siedzieć na kolanach, natomiast "Turlututu" obdarza pełnią uwagi: naciska, dmucha, puka do drzwi. Bawi się świetnie i my też.

Turlututu. A kuku, to ja!

Turlututu. A kuku, to ja!

Gałgankowy skarb

11/16/2013

Cyryl, gdzie jesteś?

Cyryl, gdzie jesteś?
Wiktor Woroszylski
opracowanie graficzne i il. Bohdan Butenko
Nasza Księgarnia 1985 (wyd. IV)












Dawno nie przeczytałam na raz tylu absurdaliów, co w zeszłym miesiącu. Zaczęło się od "Magicznego domku" Bianki Pitzorno. Wpadł mi w oko letnią porą na stoisku z tanią książką. Miał być na wakacje, ale nie starczyło czasu. Przeczytaliśmy go w październiku, kręcąc głową z niedowierzaniem. Historia rozgrywa się bowiem na drzewie, na którym mieszkają dwie dziewczyny, zwariowany staruszek, czereda zwierząt i czworo niemowląt podrzuconych przez bociany. Drzewo rodzi wszelkie możliwe owoce, dom posiada kanalizację i inne udogodnienia, pies lata i znosi jajka. Wystarczy? Nam tak. Ale atrakcji jest dużo więcej. Warto przeczytać, bo Bianca Pitzorno uważana jest za najpopularniejszą współczesną włoską pisarkę dla dzieci, a swoją twórczość określa intrygującym mianem fantastyki socjologicznej.

Kiedy wydawało mi się, że równie szalonej książki nie ujrzę do czasu premiery kolejnego opowiadania Markusa Majaluomy, okazało się, że Galeria Książki wypuściła nowego Gaimana ("Na szczęście mleko..."). To dopiero karuzela absurdu! Małoczcionkową recenzję będzie można przeczytać w kolejnym numerze Rymsa, także sza! Ani słowa.

Idąc tym tropem wyszperałam w osiedlowej bibliotece jeszcze jeden literacki purnonsens, tym razem z lat 60., "Cyryl, gdzie jesteś?". Za książką kryją się dwie wybitne postacie: Wiktor Woroszylski - autor tekstu i Bohdan Butenko - autor opracowania graficznego i ilustracji. Z wydaniem był podobno spory problem. Raz że nietypowy kwadratowy format, dwa że wąska kolumna, a więc potrzeba dużo deficytowego papieru. Dzięki Bogu Butenko nie oparł się naciskom organów decyzyjnych i książka trafiła do naszych rąk właśnie w tym nieekonomicznym, artystycznym formacie. Niestety po latach ktoś zaeksperymentował i wydał "Cyryla" w koszmarnej, niebutenkowej oprawie graficznej, ale litościwie spuśćmy na to zasłonę milczenia. 

Mój "Cyryl" to prawdziwy majstersztyk. Nadal nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tekst i ilustracje wyszły spod jednej ręki, bo tworzą naprawdę wyjątkowo spójne dzieło. Woroszylski wodzi czytelnika za nos, przeplata wątki, zmienia bieg wydarzeń sprzed kilkudziesięciu stron, tworzy postacie karykaturalne o bardzo wyraźnych cechach wyróżniających. Butenko bezbłędnie podąża jego tropem. Korzysta z różnorodnych zabiegów, aby wyodrębnić przeplatające się wątki. Bierze na tapetę kolor, krój i wielkość czcionki, stosuje pismo odręczne, wprowadza elementy graficzne w ramach kolumny, a czasem rozwija je na bardzo szerokim marginesie zewnętrznym. Jest nieprzewidywalny, podobnie jak autor. Ilustracje operujące tylko na pierwszym planie, są stworzone dziecięcą kreską, ale z właściwym dla zawodowca przymrużeniem oka. Cała książka to wielkie graficzne przedsięwzięcie, w którym każdy element jest zaplanowany z równą starannością.

Zagmatwana, absurdalna fabuła świetnie funkcjonuje właśnie dzięki przemyślanemu projektowi graficznemu. Kryminalna intryga w kilku odsłonach toczy się wartko i potrzeba dużo skupienia, żeby nadążyć za bohaterami, a drugie tyle żeby docenić wszystkie subtelności. W Sieci natknęłam się nawet na opinię, że lektura "Cyryla" to męka i nie powinno się tym katować dzieci. Z pewnością może tak być, jeśli Woroszylskiego obedrze się z Butenki i nie zaproponuje nic w zamian. Ja na szczęście miałam przyjemność smakować pracę obu panów jednocześnie. Czego wszystkim również życzę!






10/10/2013

Gofrowe serce

Gofrowe serce
Lena i ja w Zatoce Pękatej Matyldy
Maria Parr
Nasza Księgarnia 2007
















Maria Parr, okrzyknięta nową Astrid Lindgren, napisała do tej pory tylko dwie książki, "Tonję z Glimmerdalen", o której wspominałam już letnią porą i "Gofrowe serce", które wypożyczyłam z biblioteki kilka dni temu. Postanowiłam poznać całą twórczość autorki,  zanim zdobędzie światową sławę. Przynajmniej nie będę musiała się wstydzić przed samą sobą, jak to miało miejsce dzisiaj, gdy Alice Munro otrzymała literackiego Nobla, że mam zaległości w lekturze. Swoją drogą cały czas nie mogę się nadziwić, że po tak małej próbce literackiej, młoda Norweżka otrzymała aż tak wyróżniający tytuł.

"Gofrowe serce" ukazało się w 2007 r. nakładem Naszej Księgarni i pewnie przeszłoby bez echa, gdyby nie tegoroczna premiera "Tonji" u Dwóch Sióstr. Ani okładka, ani tytuł, ani nawet nazwisko autorki nie zwróciło mojej uwagi przez 6 lat istnienia książki na rynku. Biję się w piersi, bo debiutancka książka Marii Parr w niczym nie ustępuje "Tonji z Glimmerdalen". Nie jestem skora do nadmiernych wzruszeń, ale ten egzemplarz wycisnął ze mnie łzy smutku i radości. Pchając dziś jedną ręką dziecięcy wózek, a w drugiej trzymając książkę, nie mogłam opanować fali emocji, które wywoływała lektura. Sądzę, że dorosła kobieta czytająca z wypiekami na twarzy książkę dla dzieci nie jest częstym widokiem na moim osiedlu.

"Gofrowe serce" to po raz kolejny książka o bardzo tradycyjnym wydźwięku. Mała miejscowość tuż nad fiordem, wielodzietna rodzina, tradycyjne role społeczne, góry, natura, przemijanie. Bardzo piękny obraz codzienności, która toczy się wraz z rytmem przyrody i ludzkiego życia. Śmierć jest tu zwykłą rzeczą, tak w przypadku ludzi, jak i zwierząt. Do tego wszystkiego silnie wyczuwalny element dziecięcej religijności, który potwierdza deklarowane przez autorkę przywiązanie do tradycyjnych wartości. Gdyby nie drobne wątki nawiązujące do współczesnych czasów, naprawdę można by pomyśleć, że to sama Astrid pisała tę książkę. Podobnie jak w "Pippi", dzieci bez skrępowania korzystają z wolności, a dorośli są po to, żeby im wszystko wybaczać. Z podziwem obserwuję ich zimną krew i nieprzebrane zasoby cierpliwości i marzę, żeby choć odrobina stała się i moim udziałem.

Nie jestem fanką "Dzieci z Bullerbyn". Jako dziecko czułam się niezwykle upokorzona faktem, że ktoś postanowił książkę dla 5-latków uczynić lekturą szkolną dla 9-latków. "Gofrowe serce" to "Dzieci z Bullerbyn" dla nieco starszych. 9-latki powinny być zadowolone.

7/26/2013

Doktor Dolittle

Podróże Doktora Dolittle
Hugh Lofting
 il. Zbigniew Lengren
Nasza Księgarnia 1985













- Kiedy wreszcie skończymy Doktora Dolittle? - powtarzał swoją śpiewkę Tomek, regularnie od kilku miesięcy. Faktycznie, zaczęliśmy go czytać jeszcze w zeszłe wakacje. Potem nagle nadeszła jesień, opuściliśmy nasze wiejskie zacisze i wróciliśmy do miasta. Książka została, a jej miejsce zajęły biblioteczne zdobycze i wydawnicze nowości. "Podróże Doktora Dolittle" przeczekały cały rok i na szczęście nie straciły dla Tomka nic ze swojego czaru. Czytamy dalej nasz wytarty egzemplarz z ilustracjami Lengrena, a ja mam wrażenie, że czas się zatrzymał i to nie tylko na ten rok, ale na ostatnich 30.

źródło: www.galeriagrafikiiplakatu.pl
Seria książek o przygodach Doktora Dolittle powstawała w latach 1920-1948, z czego trzy ostatnie utwory ukazały się po śmierci autora w latach 50. Pierwsze opowiadania Hugh Lofting napisał podczas wojny, w żołnierskich okopach, kiedy otaczająca rzeczywistość była straszna i beznadziejna. Polskie tłumaczenia nie czekały długo na swój wielki debiut, bo pierwsze z nich ujrzały światło dzienne jeszcze w latach 30. Wśród nich nasze "Podróże". Z satysfakcją stwierdziłam, że przekład Janiny Mortkiewiczowej nie zestarzał się. Kolejny raz przy tej okazji żałuję, że czas równie łaskawie nie obszedł się z "Mary Poppins" w tłumaczeniu Ireny Tuwim, którą uwielbiałam w dzieciństwie, a dziś nie umiem jej czytać z równą swobodą.

Inspiracją do zbudowania postaci Doktora, który zna mowę zwierząt i całkowicie poświęca się pomocy im, był żyjący w XVIII w. John Hunter, szkocki chirurg, ceniony naukowiec tamtych czasów. Był on zwolennikiem uważnej obserwacji i naukowego podejścia w medycynie. W swoim domu na obrzeżach Londynu hodował najróżniejsze dzikie zwierzęta i prowadził szczegółowe badania naukowe.

Polskie wydania "Doktora Dolittle" ugruntowały w czytelnikach charakterystyczne wyobrażenie Doktora, stworzone kreską Zbigniewa Lengrena, jako szczupłego starszego pana, z siwym wąsikiem i bródką. W niczym nie przypomina on grubego jegomościa z oryginalnych ilustracji, narysowanych ręką samego autora.
Takiego Doktora Dolittle znają dzieci angielskojęzyczne.
 Dzisiaj w księgarniach niestety na próżno szukać lengrenowych wydań. A szkoda, bo mają one swój niepowtarzalny czar. Ucieszyłam się na wieść o najbliższej premierze wydawniczej Znaku, ale z niewiadomych powodów wybór wydawcy padł na jedną z ostatnich części serii ("Doktor Dolittle i tajemnicze jezioro"), która niestety nigdy nie została zilustrowana przez Lengrena. Na nas czeka jeszcze kilka innych pachnących starością tomów "Doktora". Oby wakacje trwały jak najdłużej.



7/03/2013

Jak groch wędrował


Jak groch wędrował
Józef Czechowicz
il. Mirosław Zdrodowski-Zdrozdowski
Wydawnictwo Lubelskie 1982

Spoglądam na kartkę w kalendarzu i ze zdziwieniem stwierdzam, że już trzeci lipca. Wakacje trwają od kilku dni. Najstarsza wyjechała na obóz, Tomek i Sadzonka spędzają lato w mieście, a ja nie mogę jeszcze przetrawić zamieszania związanego z zakończeniem roku. Na Małej czcionce widać to najwyraźniej. Przestój ten jest jednak  tylko pozorny. Na stole w jadalni piętrzą się nowe książki, a my z radością okupujemy osiedlowe ławki i czytamy, ciesząc się pogodą i wolnością.

Pamiętam z dzieciństwa, że wakacje wchodziły zwykle nieco bardziej płynnym krokiem. Najpierw na straganach zaczynały pachnieć nowalijki, potem na stole pojawiały się pierwsze truskawki ze śmietaną, a w mieście zaczynało robić się duszno i skwarnie. W szafie zimowe ubrania robiły miejsce letnim sukienkom i wreszcie można było wskoczyć w sandały. Dziś lato zakrada się i znienacka napada na mnie w natłoku innych spraw.

Zdałam sobie z tego sprawę, wyciągając z półki najbardziej letnią z moich dziecięcych lektur - "Jak groch wędrował". Zapachniało lokalnym warzywniakiem, kapustą kiszoną z beczki i świeżym koperkiem. A wszystko to za sprawą cienkiej książeczki, która dzieciom schyłku socjalizmu pokazywała mechanizmy wolnego handlu.
Przez długie lata nie miałam pojęcia, że swojskie klimaty z maluchem w tle, to w istocie gorzka satyra mająca obrzydzić czytelnikom kapitalistyczne, złodziejskie spekulanctwo. Tylko czy dzieci o tym wiedziały? Czy brzydkie, narysowane zniekształconą kreską twarze, o wąskich jak szparki oczach były odbierane negatywnie?

Historia wędrującego grochu to proste opowiadanie, w którym groch przemierza długą drogę od rolnika do sklepikarza, a po drodze drożeje, sprzedawany z rąk do rąk przez kolejnych pośredników. Gdyby nie nazwisko autora, nikt by się nie domyślił, oglądając wydanie z 1982 r., że powstało prawie sto lat temu, a nie na użytek ludowej propagandy.

Józef Czechowicz (1903-1939), poeta związany z Lublinem, był członkiem i przywódcą lokalnej cyganerii. Pracował jako nauczyciel, publikował w "Płomyku" i "Płomyczku", współpracował z wieloma czasopismami, wydał kilka tomików poezji. Był artystą wszechstronnym. Zajmował się fotografią, współtworzył słuchowiska radiowe, pisał sztuki teatralne, zajmował się kinematografią. Zmarł tragicznie w pierwszych dniach po wybuchu Wojny. Gdyby dzisiaj chcieć przywołać Czechowicza w świadomości szerokiego grona odbiorców, trzeba by wspomnieć o piosenkach wykorzystujących jego utwory - "Szalona lokomotywa" Marka Grechuty, "Naprawdę nie dzieje się nic" Grzegorza Turnaua.










"A ja wiem, skąd ta drożyzna.
Kto z was wie, niech też przyzna.
Groch by dużo nie kosztował,
gdyby tyle nie wędrował..."

Minęło 30 lat a moje dzieci też chętnie słuchają czechowiczowego "Grochu" i równie atrakcyjny jak i mi wydaje im się Fiat 126p. Socjalistyczni wydawcy nie osiągnęli jednak swojego ukrytego celu. Nadal lubimy warzywniaki.

5/28/2013

Cztery misie i ten piąty









Cztery misie i ten piąty
Helena Bechlerowa 
pomysł i ilustracje: Janina Krzemińska
Nasza Księgarnia 1966

Ostatnimi czasy desperacko poszukuję wszystkiego, co może odciągnąć uwagę naszej małej Sadzonki od zjadania paprochów, otwierania szuflad, dobierania się do pudełek z klockami swojego brata i innych niepożądanych czynności, które zwykle zajmują roczne maluchy. Z bólem odsuwam od niej kartonowe książeczki, które są świetną pożywką dla swędzących dziąseł, dając w zamian plastikowe i materiałowe substytuty. Prawdziwe książki możemy czytać tylko wspólnie lub z asystą smoczka. Szperając po sieci znalazłam szyte w Szwecji książeczki z tkaniny, w których niektóre elementy są wyjmowane i wędrują ze strony na stronę. Pomysł świetny, tylko cena naprawdę zaporowa. Idąc tym tropem, przypomniałam sobie o "Czterech misiach". Nadszarpnięta nieco zębem czasu książka Heleny Bechlerowej oparta jest na podobnej zasadzie. Książka trafiła do nas niedawno z likwidowanej domowej biblioteczki, więc nie miałam jeszcze dotąd okazji testować jej na żadnym z dzieci. Sadzonka dała się zaintrygować koncepcją misiów wędrujących ze strony na stronę. Tekst póki co był jeszcze zbyt długi, ale interaktywny projekt sprzed 50 lat i tak przetrwał próbę czasu. Autorki można śmiało ogłosić polskim Tulletem w spódnicy.