Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą klasyka. Pokaż wszystkie posty

11/16/2023

Jak Grinch skradł święta!


 Jak Grinch skradł Święta!, Dr. Seuss, tł. Michał Rusinek, Wydawnictwo Kropka 2023.

Nie każdy książkowy bohater zyskuje popularność dzięki literaturze. Czasem jest to film. 65 lat po premierze "How the Grinch Stole Christmas!" ukazał się właśnie pierwszy polski przekład tej klasycznej amerykańskiej opowieści, którą polskie dzieci znają z licznych filmowych adaptacji. Tłumaczenia podjął się niezastąpiony Michał Rusinek, który nie raz już udowodnił, że w anglosaskiej poezji dla dzieci czuje się jak ryba w wodzie.

Dr. Seuss, a właściwie Theodor Seuss Geisel (1904-1991) napisał i zilustrował kilkadziesiąt książek dla dzieci, które weszły do kanonu amerykańskiej literatury i do dziś dnia cieszą się niegasnącą popularnością. Kariera literacka Dr. Seussa nie była usłana różami. Pierwsze książki dla najmłodszych, opublikowane jeszcze przed II Wojną Światową, nie spotkały się z ciepłym przyjęciem. Dopiero w latach 50. nastąpił ten przełomowy moment, kiedy to autor, znudzony pracą w agencji reklamy, podjął się stworzenia elementarza dla dzieci. Książka miała być przede wszystkim wciągająca, ale tekst musiał ściśle ograniczać się do listy trzystu pięćdziesięciu prostych, przeważnie jednosylabowych słów, przygotowanych przez wydawcę.W twórczych bólach poszukiwania weny i odpowiednich narzędzi powstał "Cat in the Hat", czyli polski "Kot Prot".

Od tego momentu kariera Dr. Seussa potoczyła się lawinowo. Jego książki nie tylko nauczyły czytać pokolenia Amerykanów, ale przede wszystkim otworzyły im drzwi do świata wyobraźni. Absurdalny humor, niepokorni bohaterowie i perfekcyjne, galopujące frazy przełamały marazm na półkach zapełnionych dydaktyzującymi książeczkami z nudnymi ilustracjami. W 1984 r. Dr. Suess został uhonorowany Nagrodą Pulitzera za "szczególny wkład w edukację i zabawę amerykańskich dzieci i rodziców".

W Polsce pierwsze tłumaczenia książek Dr. Seussa ukazały się dopiero na początku XXI wieku nakładem wydawnictwa Media Rodzina. Warto było jednak czekać, bo przekładu dokonał sam Stanisław Barańczak i mimo że teksty te czasem daleko odbiegają od oryginału, stanowią genialny popis językowej sprawności i poetyckiego talentu. "Jak Grinch skradł Święta!" to pierwsze "niebarańczakowe" tłumaczenie z uniwersum Sama, Kota Prota i słonia Hortona. Michał Rusinek bardzo sprawnie poradził sobie z trudnym rytmem wiersza, nie tracąc nic żartobliwego tonu i ciekawych gier słownych charakterystycznych dla poezji Dr. Seussa. Ciężko poprzestać na jednym czytaniu, bo wiersz, czyta się gładko i przyjemnie, bez żadnym poetyckich zgrzytów. 

Historia Grincha to tak naprawdę przewrotna próba odkomercjalizowania Świąt Bożego Narodzenia. Postać zielonego stwora, który wściekły na coroczne obchody z premedytacją kradnie mieszkańcom Ktosiowa wszystkie atrybuty Bożego Narodzenia, ma przypomnieć czytelniom, co tak naprawdę jest istotne.  Wymyślone przez Seussa imię bohatera na stałe weszło do słownika języka angielskiego na określenie osoby bojkotującej świętowanie. Ta swoista antyikona Świąt dla wielu Amerykanów stanowi jednak uosobienie świąteczności na równi ze Świętym Mikołajem.




 

 

 

 



10/30/2023

Dong co ma świecący nos, i inne wierszyki Pana Leara

 

Dong, co ma świecący nos i inne wierszyki Pana Leara, Edward Lear, tł. Andrzej Nowicki, opr. graf. Bohdan Butenko, Dwie Siostry 2023.

"Książkę robi się jak sweter" – przekonywał Bohdan Butenko, a butenkowska strategia robienia książki otworzyła zupełnie nowy rozdział w projektowaniu graficznym. Traktowanie książki jako całości, świeże, nowatorskie, do dziś dnia, a od premiery "Donga" minęło już ponad 60 lat, stanowi dla twórców duże wyzwanie.

Teksty Edwarda Leara zebrane w tym małym kwadratowym zbiorku sięgają końca XIX wieku. Przekład Andrzeja Nowickiego, powstały niemal sto lat później, swobodnie bawi się learowską konwencją poezji absurdu. Tłumaczenie nie jest dosłowne, twórcze skojarzenia Nowickiego wędrują w nieco inne strony, aby ostateczni oddać nastrój, dowcip i przewrotność oryginalnego tekstu, nie zawsze literalnie treść. Wychowani na Monty Pythonie i Kabarecie Starszych Panów opowiadania o łódce z sitka, znikających paluszkach u nóg, czy spacerującym krześle doceniamy jako rodzaj zabawy. Dla współczesnych Learowi opowieść o Dongu miała atrybut kpiarskiej satyry na bajronicznych bohaterów, limeryki na wiktoriańskie przywary społeczne, a wymyślne imiona bohaterów, ni to ludzkich ni zwierzęcych, były mrugnięciem okiem w stronę wybujałych ambicji XIX-wiecznych przyrodników.

Kiedy learowskie teksty trafiły do XX-wiecznych czytelników, nie były już tak silnie nacechowane tymi skojarzeniami. Butenko podszedł do nich niestandardowo. Stworzył książkę, posługując się dwoma wyjątkowo wyrazistymi technikami: właściwym sobie naiwnym rysunkiem i techniką negatywu. Przełamał dystans, jaki stara anglosaska poezja mogłaby stworzyć między sobą a małym czytelnikiem. W naturalny dla siebie sposób zatarł granicę między obrazem a tekstem. Kpiarz Butenko spotkał kpiarza Leara, tworząc dzieło ponadczasowe, bez daty ważności.

Dziś nie musimy brać już "Donga" na serio, szukać ukrytych znaczeń, taplać się w społecznych stosunkach, rozkminiać neologizmów. Wystarczy przyjemność obcowania z małym dziełem sztuki – książką totalną stworzoną przez genialnego architekta. A Dong uśmiecha się wdzięcznie spod swojego doczepionego nosa, wyraźnie pocieszony, że jego wytrwałość nareszcie jest doceniona, mimo braku szczęśliwego zakończenia.

 



7/23/2022

Na jagody

 

Na jagody, Maria Konopnicka, il. Katarzyna Minasowicz, Kropka 2022.

Hasztag na ostatniej stronie okładki nowego wydania "Na jagody" zachęca: odkurzmy Konopnicką. Kropka znana jest z tego, że bywa wydawniczym ryzykantem. Tekst sprzed ponad wieku i artystyczna, odświeżona szata graficzna. "Na jagody" jako coffee table book czy książka dla dzieci?

Czerwiec. Rok Marii Konopnickiej w pełni. W Marginesach ukazuje się "Samotnica" Karoliny Dzimiry-Zarzyckiej, opowieść o długoletniej towarzyszce życia pisarki, w Kropce zaś "Na jagody". Bookstagram przyjmuje wiadomość o reedycji bardzo ciepło. Pojawiają się pełne emocji wspomnienia ikonicznych wydań poematu z ilustracjami Fijałkowskiej i Stylo-Ginter. Nowa edycja wzbudza zaciekawienie. Chcemy wrócić do czasów dzieciństwa. Po nowemu? Czemu nie. 

Wygodny pionowy format, szlachetny, kremowy papier, wyklejka w kolorze grzbietu i oszczędne, eleganckie, nastrojowe ilustracje. Odpowiednia ilość tekstu na stronie - kartki przekładamy na tyle często, że rysunki dają radę snuć własną opowieść. Sam wiersz nie przeszedł jednak edytorskiego liftingu. Pamięta jeszcze stare normy ortograficzne i gramatyczne. Konopnicka pisze poetycko, kunsztownie, z ogromną swobodą. Dobrze się ją czyta na głos, ale czy z dziećmi?

"Na jagody", z braku młodszego audytorium, wzięłam na warsztat z moją 10-letnią córką. Wygląda jednak na to, że wstrzeliłam się idealnie, bo podczas głośnego czytania, nie zabrakło jej koncentracji, a wplatane co jakiś czas lakoniczne komentarze wystarczyły, żeby zrozumiała historię i zachwyciła się nieznaną dotąd opowieścią. To jednak jednostka raczej nietypowa, która z przyjemnością słucha Nesbit, Travers i Makuszyńskiego. Czy młodsi dadzą radę? Może być trudno.

Katarzyna Minasowicz dała książce nowe życie i nawet jeżeli nie zakróluje ona z powrotem na dziecięcych półkach, uwspółcześniona szata graficzna pozwoli odczytać ją na nowo, może nieco mniej infantylnie niż dotychczas. Zwłaszcza że "Na jagody" niesie za sobą ciekawą historię ze skandynawską genealogią w tle. Kto pamięta, że pierwsze wydania przez kilkadziesiąt lat ukazywały się z rysunkami ikony szwedzkiej literatury Elsy Beskow, a Maria Konopnicka jest autorką genialnej adaptacji napisanej przez Beskow historii? 

Jeśli kochacie piękne książki, sięgnijcie po "leśną książeczkę" Konopnickiej choćby we fragmentach. Jakkolwiek idylliczna i niedzisiejsza to historia, poezja ma powiew artyzmu, którego próżno szukać gdzie indziej.

4/29/2022

Gra o spadek


 Gra o spadek (Westing Game), Ellen Raskin, tł. Emilia Kiereś, Kropka 2022.

Kultowa powieść dla dzieci, która w 1979 roku zdobyła prestiżową nagrodę - Newberry Medal, przyznawaną corocznie przez stowarzyszenie amerykańskich bibliotekarzy twórcom najlepszej literatury dla najmłodszych, ukazuje się w Polsce po raz pierwszy. Tłumaczenie Emilii Kiereś zachwyca bogatą polszczyzną oraz udaną strategią przekładu zawiłej zagadki słownej. Choćby dla niego, warto sięgnąć po tę powieść. A co w środku? Posłuchajcie o panu Westingu i jego grze.

Rzecz ma miejsce w ekskluzywnym apartamentowcu "Wieże Zachodzącego Słońca" położonym na odludnym wybrzeżu jeziora Michigan. 6 mieszkań i dwunastu barwnych lokatorów-spadkobierców zaproszonych przez domniemanego nieboszczyka-milionera Sama Westinga do udziału w osobliwej grze. Kto spośród nich, korzystając z przygotowanych zestawów wskazówek, wyśledzi zabójcę Westinga, ma szansę zdobyć całą fortunę denata. Westing dzieli mieszkańców wież na dwuosobowe zespoły, które przystępują do ostrej rywalizacji.

Ellen Raskin koncentruje uwagę czytelników na bogatych portretach psychologicznych, jak rasowy dochodzeniowiec, grzebiąc w ich przeszłości, relacjach, nietypowych nawykach i ukrytych problemach. Atmosfera jest gęsta, a poczucie zagrożenia związane z obecnością mordercy podsycają niespodziewane wybuchy, które u kilku osób powodują pewne obrażenia. Tymczasem tylko uważna lektura jest w stanie doprowadzić nas do rozwiązania zagadki, zanim zrobią to bohaterowie. Krawcowa, lekarz, sędzia, sekretarka, szef restauracji, nastolatka, odźwierny, chłopak na posyłki - kalejdoskop postaci jest tak różnorodny i bogato opisany, że chcąc nie chcą dajemy się zwieść delikatnej siateczce intryg, często gubiąc się w niuansach.

Mam zresztą poczucie, że skala problemów osobistych z jakimi borykają się bohaterowie (alkoholizm, samotność, rozgrywki małżeńskie, rasizm), nie przystaje do potrzeb i zainteresowań czytelników 9+, do których teoretycznie adresowana jest powieść. Kiedy czytałam, myślałam o nastolatkach 13+, które mogłyby docenić wyrafinowaną problematykę postaw i metamorfozy bohaterów, a potem sięgnąć po książkę, kolejny i kolejny raz, żeby nacieszyć się aluzjami, którymi autorka faszeruje powieść jak drożdżowe ciasto rodzynkami.

"Gra o spadek" to książka na wskroś amerykańska, o czym przekonujemy się jednak dopiero po zakończeniu lektury, gdy poznajemy rozwiązanie zagadki. Być może dlatego, powieść od czterdziestu lat cieszy się niesłabnącą popularnością jako lektura szkolna i bywa wskazywana jako idealna książka do czytania w Dzień Niepodległości. Jednocześnie pojawiają się głosy, że kwestie społeczne, takie jak różnorodność kulturowa czy niezależność kobiet, nakreślone są w sposób krzywdzący i stereotypowy. 

"Liczy się nie to, co macie, lecz to, czego Wam brakuje" - powtarzana jak mantra wskazówka Sama Westinga pozostaje pięknym, niepisanym mottem książki.

11/23/2020

Zaczarowany zamek

 

Zaczarowany zamek, Edith Nesbit, il. Adrianna Szwedkowicz, tł. Magdalena Sobolewska, Muchomor 2020.

Kto nie czytał w dzieciństwie ani jednej powieści Edith Nesbit, ręka do góry? Ta skromna Angielka wychowała całe pokolenia czytelników na całym świecie. Co ciekawe, do czerpania z bogactwa stworzonych przez nią motywów literackich przyznawali się liczni pisarze XX wieku, m.in. Tolkien i Lewis. Wydawnictwo Muchomor wraz z serią Pożeracze książek, znowu zabrało nas o przeszło sto lat wstecz, a my chętnie z tego skorzystałyśmy.

Zawsze zazdroszczę obcym autorom, że w świeżych przekładach ich dzieła mogą odżyć na nowo. Kto wskrzesi dla polskich czytelników Konopnicką? Kto odświeży pokolenie młodszą Szelburg-Zarębinę? Próżno marzyć o takiej możliwości. Tymczasem przed popularnymi tytułami przekładu, drzwi zawsze stoją otworem. Nowe tłumaczenie "Zaczarowanego zamku" w wykonaniu Magdaleny Sobolewskiej sprawiło mi dużo czytelniczej przyjemności. Bogaty, plastyczny język doskonale oddał charakter klasycznej powieści wiktoriańskiej, a odkurzona fabuła nie oznaczała archaizmów i przestarzałej składni. Obszerne rozdziały doskonale czytało się na głos, za co zawsze przyznaję tłumaczowi dodatkowy punkt.

Fabuła to klasyczna powieść tamtych lat, znajdująca się na styku realizmu i magiczności. Bohaterowie żyją w normalnym świecie, który w pewnych momentach ożywa za sprawą czarodziejskich działań lub po prostu bogatej wyobraźni. Trójka rodzeństwa, spędzająca wakacje na angielskiej wsi, trafia do zaczarowanego zamku, gdzie w towarzystwie jego małej lokatorki, kilkuletniej Mabel, poznają moc czarodziejskiego pierścienia. Anegdotyczny charakter fabuły sprawia, że z rozdziału na rozdział poznajemy co raz to inne przygody, które Gerald, Kathleen i Jimmy, z podziwu godną fantazją generują za sprawą magicznego artefaktu i nieokiełznanej pomysłowości. W książce pojawiają się wątki społeczno-ekonomiczne, odnoszące się do kapitalistycznych praktyk początku XX wieku, finansowych problemów zubożałej arystokracji oraz sytuacji kobiet. Edith Nesbit prywatnie sympatyzowała z frontem socjalistycznym, nie angażowała się jednak w ruchy emancypacyjne.

To właśnie magiczny pierścień Nesbit tak zdominował literacką wyobraźnię Tolkiena, że uczynił go bohaterem swoich powieści. Jako czytelnik, wcale nie jestem zdziwiona. Nazywana matką chrzestną współczesnej fantasy, Nesbit wkupiła się we względy dziecięcych odbiorców (dorosłych jak widać również), podsuwając im bohaterów z krwi i kości, którzy może nie zawsze umieją czynić dobro, ale z powodzeniem uczą się naprawiać swoje błędy. Czasem używając do tego właśnie magii.

 

Książka dofinansowana ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

inne tytuły z serii Pożeracze książek:

Był sobie dwa razy Baron Lamberto 

Wiatr z księżyca

 

 

8/19/2020

Była raz starsza pani

 

Była raz starsza pani, tekst tradycyjny, il. Abner Graboff, Kropka 2020.

 Mamy to! Przekład na język polski  kultowego angielskiego wiersza "There was an Old Lady Who Swallowed a Fly" można śmiało porównać do przetłumaczenia "Rzepki" Tuwima na język obcy. Porównanie nie jest zresztą przypadkowe. Oba wiersze łączy nie tylko ogromna popularność i epoka powstania, ale również charakterystyczna łańcuszkowa struktura.

Absurdalna historyjka o starszej pani, która połyka muchę, a następnie podejmuje kolejne drastyczne kroki konsumpcyjne, żeby pozbyć jej się z brzucha, doczekała się mnóstwa wydań, wersji i reinterpretacji. W naszym domu szczególną estymą cieszy się wersja muzyczna, skoczna i wpadająca w ucho, spopularyzowana w latach 50. przez amerykańskiego aktora i piosenkarza folkowego Burla Ivesa. Dołączona w postaci płyty do kolorowego picturebooka, już na zawsze narzuciła nam swój galopujący rytm czytania. Wbiła się w głowy jak "Jedzie pociąg z daleka", którego nie sposób recytować, zapominając o tradycyjnej melodii. Ostateczna wersja wiersza przypisywany jest Rose Bonne, ale pierwotny autor nie jest znany.

Polskie tłumaczenie autorstwa Emilii Kiereś ukazało się w graficznej interpretacji Abnera Graboffa. Amerykanin, syn pary rosyjskich emigrantów, narysował "Starszą panią" na początku lat 60. Był już wtedy dość znanym i cenionym artystą, ale kariera ilustratorska nie przynosiła mu wystarczających dochodów, by na jej rzecz porzucić pracę w komercyjnym edytorstwie. Graboff podszedł do specyficznej, kumulatywnej struktury wiersza bardzo niestandardowo. Poszczególne wydłużające się zwrotki, w których pojawiają się kolejne zwierzęta i charakterystyczny refren: "Dziwne, że nie umarła", wymuszają skojarzenie z wyliczanką. Ilustrator nie skorzystał jednak z okazji do podkreślenia powtarzalności. Skoncentrował się na plamie, kontraście i poczuciu humoru.

Tłumaczenie Emilii Kiereś bardzo wiernie oddaje treść wiersza. Autorka nie skorzystała z przysługującego jej prawa do dokonania wolnego przekładu, które Stanisław Barańczak w swoim eseju: ">Rice pudding< i kasza manna" uzasadniał chęcią lub koniecznością „wpaso­wania tekstu słownego w sztywne ramy tekstu muzycznego", dlatego "Była raz starsza pani" nie zaśpiewamy sobie na melodię Allana Millsa. Mimo to cieszę się, że po tylu latach tekst trafia w ręce polskiego czytelnika i ma szansę stać się kolejną ulubioną wyliczanką.








7/07/2020

Był sobie dwa razy Baron Lamberto


Był sobie dwa razy Baron Lamberto, czyli tajemnice wyspy San Giulio, il. Ewa Poklewska-Koziełło, tł. Jarosław Mikołajewski, Muchomor 2020 (wydanie II).

Twórczość Rodariego znana jest w Polsce od lat. Polskie przekłady ukazywały się zwykle chwilę po ich włoskich premierach. Aktywny i przekonany do idei, włoski komunista Rodari zyskał przychylność polskich cenzorów lat 50. i 60. Jednak "Był sobie dwa razy Baron Lamberto" dotarł do naszych czytelników dopiero w 2004 roku, za sprawą debiutującego chwilę wcześniej wydawnictwa Muchomor.

Jeśli wierzyć baśniom, zwykle ich bohaterowie "byli sobie raz", tak często zaczynają się tradycyjne utwory o prostej konstrukcji, rozgrywające się w bliżej nieokreślonym miejscu i czasie. A co jeśli komuś zdarzyło się "być dwa razy"? Gianni Rodari przywołuje znany baśniowy motyw, żeby z pełną premedytacją zabawić się nim na oczach czytelników. Ten tytuł to ostrzeżenie. Ta absurdalna, a wręcz groteskowa historia nie ma nic wspólnego z typowym konfliktem dobra i zła. Skądinąd trudno się tu nawet doszukiwać jednoznacznie pozytywnych i negatywnych postaci. Rodari, u schyłku swojego życia, bohaterem książki uczynił starca-milionera, właściciela dwudziestu czterech banków, cierpiącego na dwadzieścia cztery choroby, który w poczuciu bezsilności, za radą egipskiego fakira, sięga po nietypowy sposób osiągnięcia nieśmiertelności. Zatrudnia grupę osób, które codziennie i bez ustanku powtarzają jego imię, doprowadzając do tego, że Baron Lamberto zaczyna młodnieć.

Rodari akcję książki umieszcza w autentycznym miejscu (zdjęcie powyżej), w tle pokazując typową atmosferę małego włoskiego miasteczka. Pikanterii całej historii dodaje wątek dwudziestu czterech bandytów, którzy siłą próbują przejąć majątek barona i negocjujących z nimi dwudziestu czterech bankierów oraz postać siostrzeńca Ottavia, oczekującego (bynajmniej nie biernie) na śmierć bogatego wuja. Barwne przepychanki z towarzyszeniem lokalnych paparazzi i ciekawskich mieszkańców Orty przypominają włoskie filmy gangsteskie z minionego wieku. Egocentryczny i bierny Baron Lamberto, żyjący w dostatku na prywatnej wyspie, to dla Rodariego świetna okazja by wytknąć uprzywilejowaną pozycję arystokratycznych rodów i bezrefleksyjne utrwalanie własnej pozycji. Czytelnik targany niepohamowaną fantazją autora co i raz próbuje szukać głębszych motywacji bohaterów, wciąż jednak potyka się o niskie pragnienia i nieistotne konflikty. I mimo że Lamberto ostatecznie faktycznie "był sobie dwa razy", autor zdaje się nie pochwalać tego chwilowego zwycięstwa. Oddaje zakończenie walkowerem, zachęcając czytelników, żeby na własną rękę dopisali historię.

Absurdalność tej śmiesznej skądinąd historii, przy jednoczesnym potężnym nagromadzeniu klisz i aluzji sprawia, że "Był sobie dwa razy Baron Lamberto" jest fantastyczną książką do wspólnego czytania. Jedak z całą pewnością nawet dorosłym trudno będzie odnaleźć i zrozumieć wszystkie smaczki, które Rodari przemycił, zwracając się do powojennego pokolenia włoskich rodziców. Bogaty, dowcipny język polskiego przekładu to zasługa Jarosława Mikołajewskiego. Ilustracje zaś stworzyła Ewa Poklewska-Koziełło. Niestety trudno docenić ich kunszt, ponieważ blady czarno-biały druk słabo eksponuje ich walory. Duża szkoda, że wydawca nie zdecydował się pozostać przy kolorowych rysunkach z pierwszego wydania powieści. 

4/22/2020

Wiatr z księżyca


Wiatr z księżyca, Eric Linklater, il. Zbigniew Lengren, tł. Andrzej Nowicki, Muchomor 2019.

W lipcu 1945 roku, niespełna dwa miesiące po zakończeniu II Wojny Światowej, brytyjskie Stowarzyszenie Bibliotekarzy uhonorowało Erica Linklatera nagrodą Carnegie Medal za książkę "Wiatr z księżyca". Debiut autora na polu literatury dziecięcej był zarazem swoistym manifestem antywojennym i dobrze wyważoną polityczną satyrą.

 Praca nad powieścią o dwóch siostrach Dorze i Florze zbiegła się w czasie z powrotem Linklatera z frontu, w związku z przyjściem na świat jego trzeciego dziecka. Pochłonięty opieką nad dwiema starszymi córkami i przyglądając się ich zabawom, Linklater zaczął pisać całkowicie antypedagogiczną powieść przygodową o wolności i sile dziecięcej wyobraźni. Świat Dory i Flory to małe miasteczko, wręcz karykaturalnie wykrzywione spojrzeniem małych dziewczynek, które nie marnują żadnej okazji by dopiec jego mieszkańcom. Przygoda zaczyna się na dobre, gdy za sprawą czarodziejskiego eliksiru zamieniają się w kangury i na pewien czas stają się ofiarami swojej nieostrożności, kończąc za kratami miejscowego zoo.

Wątek niewoli pojawia się w książce zresztą nie jeden raz. Poza typowym dla powieści antymoralizatorskiej dylematem między wolnością a realizowaniem zewnętrznym nakazów, dziewczynki mierzą się również z kwestią prawa zwierząt do decydowania o swoim losie. W efekcie podejmują próbę oswobodzenia z niewoli tych mieszkańców ogrodu, którzy tęsknią za upragnioną swobodą. Linklater rzuca też krytycznym okiem w kierunku wymiaru sprawiedliwości i lokalnych potyczek mieszkańców miasteczka o kwestie zupełnie drugorzędne. Akcja powieści na pewien czas przenosi się do więzienia i tu również Dora i Flora przejmują inicjatywę.

Najciekawszy epizod Linklater zostawia jednak na sam koniec powieści. Wiąże się on z karkołomną misją uwolnienia majora Palfreya, ojca dziewczynek, z niewoli u księcia Hulagu, dyktatora w fikcyjnym europejskim państwie - Bombardii. Postać księcia uznawana jest za bezpośrednie nawiązanie do Hitlera, czego dowodem miało być zamiłowanie obu mężczyzn do słodyczy. Śmierć księcia w finałowych scenach powieści, miała zaś stanowić powiew nadziei dla czytających książkę rodziców, w pogrążonej w wojnie Wielkiej Brytanii.

"Wiatr z księżyca" to jednak przede wszystkim kawał dobrej przygodówki. Swoboda z jaką bohaterki kształtują fabułę powieści zapewnia czytelnikom ogromną dawkę wrażeń. Wiatr z księżyca" czyta się świetnie, a ostateczne wrażenie po lekturze, że grzeczność nie popłaca, ma o tyle pokrętne znaczenie, iż w efekcie wszystkich  przygód dziewczynki przechodzą jednak ogromną metamorfozę. Przy tym wszystkim jest to nadal książka około wojenna, miejscami dosadna, czasami nawet brutalna.

Polskie wydanie dowcipny język, pełen wyszukanych gier językowych, zawdzięcza przekładowi Andrzeja Nowickiego (1971 r.), który z dużą starannością oddał żarty słowne ukryte pod imionami i nazwiskami bohaterów, nie tracąc przy tym nic z angielskiego charakteru języka.  Wizualnie lekturę urozmaicają zaś ilustracje Mistrza Lengrena.




9/06/2019

Tajemnice Dzikiego Boru



Tajemnice Dzikiego Boru, Tonke Dragt, tł. Jadwiga Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry 2019.

>>Link do recenzji pierwszego tomu powieści Tonke Dragt: List do króla<<

Z ogromną niecierpliwością czekałam na sequel "Listu do króla".  Przeszło dwa lata temu, rycerska powieść holenderskiej pisarki Tonke Dragt,   tak mocno rozbudziła moją czytelniczą wyobraźnię, że polecałam tę książkę wszystkim znajomym i z ochotą kupowałam na przeróżne prezenty. Kiedy wreszcie zasiadłam do lektury "Tajemnicy Dzikiego Boru", coś pękło.

Przez drugi tom "Listu do króla" cierpliwie brnęłam ponad miesiąc, jednocześnie cały czas zastanawiając się, dlaczego czar prysł? Z jakiego powodu przygody Tiuriego i jego towarzyszy, nie były już tak wciągające, że od książki trudno się oderwać? Pojawiło się nawet poczucie winy. Wszakże z pewnością "Tajemnice Dzikiego Boru" nie straciły do swojej poprzedniczki w takim stopniu, żeby uznać je za książkę złą albo nawet średnią. Co w takim razie się stało?

Tonke Dragt, choć pozostawiła nas w tym samym średniowiecznym uniwersum, wprawnie skrojonym na miarę najbardziej wymagających gustów, jednak w zasadniczy sposób zmieniła całą strategię pisania powieści. Przede wszystkim zrezygnowała z wykreowania celu, przez co odsunęła od czytelnika główną przynętę, która trzyma go przy książce. Owszem, wiemy że zaginął rycerz Rystridyn i że wiele przesłanek kieruje uwagę w stronę Dzikiego Boru, ale o tym, co tak naprawdę się dzieje, dowiadujemy się stopniowo. Na tyle stopniowo i znienacka, że tytułowe tajemnice nie mają szansy zaszczepić niepewności, tak nośnej i niezbędnej w dobrej przygodówce. 

Ukryty cel i odsunięty daleko w czasie konflikt powieściowy sprawiają, że fabuła nuży, pogubiona dodatkowo w dużej liczbie pociętych wątków. Prawdopodobnie sporo czytelników tę wielowątkowość uzna za atut książki i przejaw większej dojrzałość autorki, w porównaniu z bardzo linearnym tokiem "Listu do króla". Trudo mi jednak w ich natłoku dopatrzeć się przemyślanej spójności i mądrego oddziaływania, dającego czytelnikowi możliwość współpracy z bohaterami i  kreowania własnych wniosków.

Dyskusyjna pozostaje również kwestia nierozwiązania kilku ważnych wątków. Nie są one być może tak istotne jak kończąca książkę konfrontacja bohaterów, ale stanowią o motywacjach i losach kilku pierwszoplanowych postaci, zatem w strukturze książki mają swoje ważne i trudne do pominięcia miejsce. Być może autorka pozostawiła sobie otwarte drzwi do napisania kolejnej części przygód rycerzy króla Dagonauta. Zważając jednak, że "Tajemnice Dzikiego Boru" powstały ponad 50 lat temu, trudno już mieć nadzieję na trzecią część serii.

3/23/2018

List do króla



List do króla, Tonke Dragt, tł. Jadwiga Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry 2017


Bez mała sześć dekad temu, Tonke Dragt, holenderska pisarska urodzona i wychowana w Indonezji, wymyśliła postać młodego rycerza, wręczyła mu tajemniczy list i sama jeszcze nie znając jego treści, kazała mu ruszyć w nieznane. Z biegiem lat książka weszła do kanonu literatury niderlandzkiej. Porównywana do trylogii Tolkiena, zekranizowana i wielokrotnie nagradzana, nareszcie trafiła do polskich czytelników.

W wywiadzie udzielonym The Guardian, po ukazaniu się pierwszego w historii przekładu "Listu do króla" na język angielski (Brytyjczycy na swoje tłumaczenie musieli czekać zaledwie cztery lata krócej niż my), Tonke Dragt przyznała, że moment powołania do życia bohatera nieodłącznie kojarzy jej się z otwarciem zamkniętych drzwi. Metafora tyleż symboliczna, co prawdziwa, bo właśnie tą sceną rozpoczyna się osadzona w średniowiecznych realiach powieść o młodym giermku, który podejmuje się niebezpiecznej misji, mogącej kosztować go nie tylko szansę na rycerski tytuł, ale nawet utratę życia. Zgodnie ze starym zwyczajem, każdy chłopiec, noc poprzedzającą pasowanie na rycerza, musiał w zupełnej ciszy spędzić na czuwaniu w królewskiej kaplicy. Co jednak, jeśli zza drzwi usłyszał cichą, ale pełną desperacji prośbę o pomoc? Prośbę, na którą żaden przyszły rycerz nie może pozostać obojętnym.

Tonke Dragt okazała się mistrzem subtelnej, ale trzymającej w napięciu narracji. Samotna podróż szesnastoletniego Tiuriego przez lasy i góry, uczęszczanymi traktami i po zupełnych bezdrożach, naszpikowana niebezpieczeństwami, jednak w nieodłącznym poczuciu, że wszystko musi skończyć się dobrze, zanurza czytelnika w świat szlachetnych pobudek, prawdziwej przyjaźni, odwagi i uczciwości. Świat zdominowany wprawdzie przez typowo męski rycerski honor, gdzie role społeczne są ściśle podzielone i dziewczyna nie wstanie znad swojej robótki w poszukiwaniu przygód, ale jednocześnie bardzo mocno nacechowany kobiecym punktem widzenia. Silne poczucie związku ze swoją ojczyzną, pamięć o bliskich, która jest domeną wielu pojawiających się w książce bohaterów, a nade wszystko unikanie opisów walki, czynią z "Listu do króla" książkę, w której etos rycerski nie kończy się wraz z wygraną bitwą, ale służy budowaniu więzi, nawiązywaniu przyjaźni i poświęceniu dla drugiego.

Książka zilustrowana została oryginalnymi rysunkami autorki. Jak sama przyznała, jej indonezyjskie pochodzenie, otoczenie w którym przebywała przez kilkanaście lat swojego życia, bardzo silnie wpłynęło na charakter rycin. Ogromną zaletą książki jest też sporządzona przez autorkę mapa. Możliwość śledzenia drogi bohatera to jedno, drugie zaś to perspektywa całego królestwa wraz z ościennymi krajami. Tak szeroki wgląd w miejsce akcji znacząco skraca dystans między czytelnikiem a fabułą książki.

"List do króla" w samym swym charakterze jest zresztą bardzo blisko czytelnika. Być może to metafora zamkniętych drzwi, o której wspomniała autorka, sprawiła, że przygoda rozwija się wraz z lekturą i ani my, ani główny bohater, ani nawet autorka nie wie co nas czeka za następnym zakrętem. Staranny i gładki przekład na język polski ma szansę sprawić, że powieść i u nas powtórzy swój światowy sukces. Mimo że sama w sobie stanowi zamkniętą całość, uchyla jednak rąbka tajemnicy, czego możemy spodziewać się w sequelu. Z dużą niecierpliwością czekam więc na "Tajemnice Dzikiego Boru".

8/14/2014

Tam, gdzie żyją dzikie stwory


Kiedy przeglądam "Dzikie stwory", czuję za plecami pokolenia małych czytelników. Zaglądają mi przez ramię i uśmiechają się z rozczuleniem. Mówią to, co mam nadzieję powiedzą za kilkanaście moje dzieci, kiedy odkurzą dziecięcą półkę i znajdą na niej Sendaka. "Zjemy cię. Tak cię kochamy!".
Po więcej o "Tam, gdzie żyją dzikie stwory" zapraszam TUTAJ (klik!).

1/08/2014

Proszę słonia

Proszę słonia (audiobook)
Ludwik Jerzy Kern
czyta Anna Seniuk
Literówka 2013










Czy ktoś jeszcze dzisiaj pisze takie książki jak Kern? Niespiesznie snujące się, przegadane, napisane piękną polszczyzną, takie retro jak "Wojna domowa" z archiwum telewizji. Ludwik Kern jest gawędziarzem, którego twórczość w dzisiejszych czasach prezentuje się równie dobrze jak czarna płyta we współczesnym mieszkaniu, czy meksykański volkswagen garbus w miejskim korku. Trzeba mieć dużo czasu, żeby delektować się nią w spokoju, łowiąc każde słowo i nie spiesząc się do epilogu. Anna Seniuk wzięła "Proszę słonia" na swój aktorski warsztat właśnie w taki sposób. Czyta pięknie, powoli, wyraźnie - jest absolutnym mistrzem słowa. Pięć i pół godziny nagrania przesłuchaliśmy w samochodzie, oczarowani jej głosem. A przecież nie raz próbowaliśmy czytać "Proszę słonia" na głos i za każdym razem kończyło się na kilku pierwszych rozdziałach.

Najstarsza, która za młodu przyswoiła Kerna pod postacią "Ferdynanda Wspaniałego" i obecnie całe fragmenty cytuje płynnie z pamięci, oraz jej ojciec, również ferdynandolog stosowany, zaczęli doszukiwać się analogii i podobieństw, zgadywać, dopowiadać, czyli zaglądać autorowi pod twórczą podszewkę. Okazuje się, że jest czym się bawić. Kern lubi pewne smaczki, które z upodobaniem powtarza tu i tam, zostawiając nam na pamiątkę swoje "byłem tu".

"Proszę słonia" wbrew pozorom nie jest opowieścią o słoniu spełniającym trzy życzenia. Nikt tu słonia o nic nie prosi, chociaż w sumie i takie sytuacje się zdarzają, na przykład wtedy gdy Pinio chce się przejechać "słonno" i ma nadzieję, że Dominik udzieli mu w tym celu swojego mocnego grzbietu. Tytuł nawiązuje do idącej w zapomnienie formy "proszę taty", "proszę cioci", która obecnie przetrwała już chyba tylko w zwrocie "proszę pani/pana", uparcie zamienianym przez niektórych na "proszę panią/pana". "Proszę słonia" - zwraca się uprzejmie Pinio do swojego porcelanowego przyjaciela i jest w tym naprawdę wiele uroku.

10/21/2013

Muzykalny Słoń

Muzykalny Słoń
Wanda Chotomska
il. Julita Karwowska-Wnuczak
Wydawnictwo Muza 2013










To już drugi tytuł Wydawnictwa Muza, wydany przez świeżo utworzoną redakcję książki dla dzieci, który mam okazję trzymać w ręku. "Muzykalny słoń" i "Panna Kreseczka" (W. Chotomska, il. B. Butenko) zapoczątkowały serię pt. Muzeum Książki Dziecięcej. Obiecująco brzmiąca nazwa zapowiada prawdziwą ucztę dla koneserów. Szefowa redakcji, Iwona Krynicka była przez kilkanaście lat związana z Wydawnictwem Wilga, zapewnia jednak, że w nowej pracy ma zamiar poszukiwać własnej drogi. Seria MKD jest dowodem ciekawej inicjatywy jaką podjęła, wchodząc we współpracę z Muzeum Książki Dziecięcej Biblioteki Publicznej Miasta Stołecznego Warszawy. Jest się więc z czego cieszyć, bo smakowitych kąsków do wznowienia z pewnością nie zabraknie.

"Muzykalny słoń" po raz pierwszy ukazał się w 1965 r. nakładem RUCH-u. Obecne wydanie to pierwsze wznowienie książki po prawie pięćdziesięciu latach. Trzeba niemało szczęścia, żeby stary egzemplarz znaleźć na aukcji lub w antykwariacie. Opowieść o słoniu, chcącym wymienić swoją trąbę na inny instrument to prawdziwy poetycki majstersztyk, który czyta się z niemałą przyjemnością. Chotomska jest dowcipna i zaskakująca, a mimo to jej warsztat pisarski nie traci na dojrzałości. Cudownie wchodzi w dialog z młodym czytelnikiem, nie infantylizuje i nie upraszcza. Ilustracje Julity Karwowskiej-Wnuczak, mało znanej autorki popularnego wizerunku kota Filemona, świetnie wpisują się w klimat wiersza. W naszym domu "Muzykalny słoń" doskonale "zagrał" przy głośnym czytaniu z sześciolatkiem. Czas chyba kupić porządny zbiorek wierszy Chotomskiej.

Wydawnictwo zdążyło też opublikować kilka tytułów spoza serii, m.in. "Wierszyki 2-latka" czy "Ortografia jest fajna!" i tu, sądząc po okładkach, nie udało im się wyrwać z zaklętego kręgu stylistyki à la Wilga. Na przyszłość miałabym nadzieję na bardziej staranny dobór tytułów i może na jakieś niebanalne logo do kompletu.


2/21/2013

Pan Popper i jego pingwiny



Ten człowiek na zdjęciu to nie Pan Popper. Nie jest to także Richard Atwater, autor książki. To admirał Richard Byrd, lotnik, pionier wypraw polarnych, pierwowzór książkowego admirała Drake'a. W 1928 r. Byrd wraz załogą dotarli statkiem na Antarktydę, skąd wystartowali samolotem, aby odbyć lot badawczy nad Biegunem Południowym. O jego sukcesie usłyszał amerykański dziennikarz Richard Atwater i na motywach jego historii skonstruował fabułę książki "Pan Popper i jego pingwiny". Niestety niedługo potem ciężko zachorował. Maszynopisem zajęła się jego żona Florence, bezskutecznie szukając wydawcy. Nie zniechęcona trudnościami, dokonała zmian w tekście i ostatecznie książka została wydana w 1938 r. nakładem wydawnictwa Little Brown, a już rok później zdobyła prestiżową nagrodę Newbery Honor Award, przyznawaną rokrocznie anglojęzycznym pozycjom dziecięcym wydanym w Stanach Zjednoczonych lub Wielkiej Brytanii.
pierwsze wydanie z 1938 r.

Książka rozgrywa się w scenerii amerykańskiego miasteczka. Tytułowy Pan Popper to przeciętny malarz pokojowy o nieprzeciętnych zainteresowaniach. Swój wolny czas spędza na czytaniu książek o biegunie południowym. W odpowiedzi na list wysłany do admirała Drake'a, badacza Antarktydy, otrzymuje tajemniczą przesyłkę zawierającą żywego pingwina.

 "Pan Popper" atmosferą przypomina "Odwiedziła mnie żyrafa" Stanisława Wygodzkiego. To nie przypadek, bo obie książki można zaliczyć do nurtu realizmu magicznego, gdzie nieprawdopodobne wydarzenia zostają wplecione w rytm normalnej rzeczywistości i zdają się funkcjonować ze sobą w doskonałej symbiozie.
Ilustracje Zbigniewa Lengrena to niezaprzeczalny atut polskiego wydania, wciąż świeże i atrakcyjne jak to w przypadku Mistrzów Ilustracji. Tomek dał się uwieść fabule książki, którą pochłonęliśmy w kilka wieczorów. Wciąż nie mógł jednak zrozumieć dlaczego pani Popper zwraca się do swojego męża tato.










Pan Popper i jego pingwiny
R. i F. Atwater, il. Z. Lengren
Wydawnictwo Dwie Siostry 2009

2/12/2013

Czarnoksiężnik z Krainy Oz















Czarnoksiężnik z Krainy Oz
L. Frank Baum, Robert Ingpen
Buchmann 2011
www.buchmann.pl


Niesamowitą przygodę literacką przeżyliśmy, czytając w ostatnich dniach "Czarnoksiężnika z Krainy Oz" z ilustracjami Roberta Ingpena. Wieczorne powroty do lektury książki zabierały  nas w świat, który na te chwile ogarniał nas bez reszty, a 5-latka skłaniał do próśb o jeszcze, mimo że późna pora kazała  iść już spać.

"Dobra opowieść powinna być pięknie zapakowana, tak by dziecko mogło odkrywać ją stopniowo, kawałek po kawałku" - powiedział w jednym z wywiadów Robert Ingpen. Do tej pory zastanawiam się, czy to ta starutka stuletnia opowieść, czy mistrzowskie ilustracje sprawiły, że mój syn poddał się temu odkrywaniu, a po skończeniu lektury na własne życzenie spędził kolejne chwile, oglądając fragmenty przedwojennego musicalu i słuchając słuchowiska o Dorotce. A może i jedno i drugie...

Książka opowiada historię małej Amerykanki Doroty, która porwana wirem tornada ląduje w nieznanej krainie poza światem rzeczywistym. Odtąd jej celem staje się powrót do domu. Mimo wielu nieprzychylnych okoliczności nie traci go z oczu, a w trudnych momentach odnajduje wsparcie w poznanych podczas swej wędrówki towarzyszom.

  Książka uczy, że słabości łatwiej przezwyciężyć razem, że każdy ma w sobie coś, co może zaoferować innym i tylko od wewnętrznej siły zależy, czy obrany cel uda się osiągnąć. Niesamowitym jest, jak bardzo ludzkie są postacie drwala, lwa i stracha. Każdy z nich poszukuje brakującej części siebie, której odnalezienie ma doprowadzić do osiągnięcia szczęścia. Lew pragnie odwagi, drwal serca, a strach rozumu. Najciekawsze, że książka nie rozstrzyga, czy udaje im się je zdobyć, czy tylko ulegają sprytnej iluzji stworzonej przez wielkiego Oza.  Mimo to zyskują pewność siebie i osiągają rzeczy, o których nawet im się nie śniło. To świadome niedopowiedzenie autora sprawia, że książka zyskuje ponadczasowy przekaz, który wynosi ją ponad ramy zwykłej baśniowej opowieści.


Ilustracje Roberta Ingpena w znakomity sposób wspierają fabułę książki. Tak Ingpen rozumie swoją misję.  Swój stosunek do świata opisuje on jednym słowem: dyscyplina. I to nie tylko w odniesieniu do dzieła, ale do rzeczywistości w ogólności. Sam mówi o sobie, że jego praca nie przypomina pracy artysty.
Wstaje wcześnie rano i z zaledwie jedną krótką przerwą tworzy aż do 18. Narysowanie zbioru pełnostronnicowych ilustracji do jednej książki zabiera mu kilka miesięcy. Jest przy tym bardzo uporządkowany.










 "Z mojej pracowni nie wieje wielką sztuką. Nie pachnie tu terpentyną, a ja nie grzęznę po kolana w papierach". R. Ingpen