Pokazywanie postów oznaczonych etykietą angielska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą angielska. Pokaż wszystkie posty

1/15/2019

Wilk, kaczka i mysz



The Wolf, the Duck & the Mouse, Mac Barnett & Jon Klassen, Walker Books 2017.

Zaczynamy od początku, a czujemy się, jakbyśmy właśnie kończyli. W pierwszej scenie książki wilk połyka mysz. Sprawa wygląda na definitywnie zamkniętą? Nie dla Barnetta i Klassena. Duet znany w Polsce z nieszablonowej historii o Samie i Davie kopiących dół, jak zwykle potrafi zajść czytelników od drugiej strony.

Kiedy mysz ląduje w brzuchu wilka i spotyka wygodnie urządzoną w środku kaczkę, póki co mamy jeszcze dość klasyczne wyobrażenie o tym, kto tu jest oprawcą a kto ofiarą. Jednak w momencie gdy kaczka sprytnie wymusza na wilku połknięcie sera, butelki wina i woskowych świec na wieczorne przyjęcie, czujemy przez skórę, że coś tu się święci. Graficznie "Wilk, kaczka i mysz" od pierwszej strony okładki budzi skojarzenie z nostalgicznymi książkami vintage, w których rytmiczną historię kończył prosty i przewidywalny morał.

Język opowieści, faktycznie zbliżony do tradycyjnej bajki, z pojawiającym się co jakiś czas okrzykiem "O, biada!", usypia czujność czytelnika. Tymczasem kaczka i mysz zabarykadowane w brzuchu wilka, zaczynają wyzwalać się ze stereotypu bezwolnych ofiar i postanawiają nieść swój los na własnych barkach. W zaskakujący sposób, fatalna sytuacja obraca się w pozytyw. Skoro zostało się połkniętym, nic gorszego nie może się już stać. Jednak po pewnym czasie czytelnik zauważa, że bycie sprzymierzeńcem  lokatorów wilczego brzucha przestaje być moralnie słuszne. Pasożytniczy tryb życia myszy i kaczki zaczyna dawać się we znaki skołowanemu wilkowi. Czy i jemu nie należy się odrobina współczucia?

Klassen i Barnett dają popis małej lekcji relatywizmu, jednak wcale nie mamy im tego za złe. Na koniec bowiem wilk wykorzystuje okazję do zrehabilitowania się w oczach czytelników, a kaczka i mysz, potwierdzają, że bycie ofiarą samo w sobie nie przesądza o moralnych atrybutach. I choć prawdopodobnie przewrotność tej historii dostrzeże trochę bardziej doświadczony czytelnik, kilkulatek da radę odczytać jej podstawowy sens i świetnie się przy tym bawić.




8/20/2017

The Little Gardener



The Little Gardener
Emily Hughes
Flying Eye Books 2015


































Emily Hughes uwiodła czytelników najpierw wielkooką "Wild", chwilę później podbiła ich serca drugą książką obrazkową "The Little Gardener". Mimo młodego wieku i dość małego dorobku jej styl stał się już rozpoznawalny i doceniony przez brytyjskie gremia. Najlepszym dowodem na to jest tegoroczna nominacja do nagrody IBBY, ale również możliwość reprezentowania Wielkiej Brytanii na Biennale Ilustracji w Bratysławie w 2015 r.

"Mały ogrodnik" ma w sobie to coś. Sama historia nie jest wyjątkowo frapująca, ale wpisana w nastrój ilustracji nabiera głębi, szuka odniesień, wydaje się sięgać dalej niż zarośnięty ogród ambitnego lecz samotnego Tomcia Palucha. Bardzo podoba mi się też doskonałe wyważenie proporcji tekstu do obrazu, które sprawia, że książka świetnie funkcjonuje jako całość. Często obrazkowe książki autorskie mają z tym problem. Ilustrator nie zawsze dobrze czuje się w roli autora tekstu, a jego zaborcza chęć opowiedzenia historii, zaprzepaszcza świetny pomysł lub dobre rysunki.

Emily Hughes ma ewidentny talent do wymyślania  bohaterów, z którymi łatwo jest się zidentyfikować i zaprzyjaźnić. Wszak każde dziecko czasem czuje się jak tytułowa Dzika (Wild), żyjąca wśród zwierząt dziewczynka z puszczy albo jak mały ogrodnik, z optymizmem patrzący na osaczającą go, wszechobecną zieloność. Te dziecięce alter ego pojawiają się w letnich zabawach, podwórkowych harcach i zwykłych domowych sytuacjach. Ogród staje się miejscem magicznym, w którym wszystko jest możliwe, a różowa dżdżownica okazuje się być cudownym pupilem, najlepszym towarzyszem i wiernym przyjacielem.

Książkę opublikował niezastąpiony wydawca książek obrazkowych Flying Eye Book, spod skrzydeł którego wychodzą publikacje m.in. znanych w Polsce autorów takich jak: Luke Pearson, Ben Newman czy William Grill.







7/31/2017

Fingerprint Activities Garden


Fingerprint Activities Garden
Candice Whatmore & Fiona Watt
Usborne 2017













Powiem szczerze - HIT! Wakacyjny Mikołaj, w postaci starszego brata spisał się na medal, bo to on przytargał taki prezent dla Sadzonki z zagranicznych wojaży. Powiecie, że to już było, bo przecież najpierw "Zróbmy sobie arcydziełko", potem znów "Arcypalce" i generalnie motyw mazania rękami ubrudzonymi farbą mamy już przerobiony. No niby tak, ale Usborne zbiera ode mnie w tym wypadku dodatkowe plusy za kompleksowość. Dostajemy w pakiecie wygodne gąbki nasączone tuszem, które się nie gubią, dają tyle koloru ile trzeba i łatwo się zmywają z różnych powierzchni, wygodny format skoroszytu i naprawdę wciągające, dobrze zaprojektowane zadania, które pozostawiają dużo swobody w jasno wyznaczonych ramach. W książce znalazły się projekty trudniejsze (patrz żaba) i łatwiejsze (plaster miodu), a nawet bardzo trudne (wiewiórka). Dla każdego coś miłego, ale zawsze z jasną instrukcją krok po kroku. Ujęło mnie, że odciski palców umieszczone w książce są naprawdę w rozmiarze ikses. Moje pokraczne zwierzaki, poczynione dorosłymi palcami zaopatrzonymi na dodatek w długie paznokcie jakoś nie wpisują się w całość i nie umywają się do tych Sadzonkowych! Mój faworyt to szablozęby nietoperz. :) Sami zobaczcie.























12/21/2015

The Day the Crayons Quit


The Day the Crayons Quit
(Dzień, w którym kredki się zbuntowały)
Drew Daywalt
il. Oliver Jeffers
HarperCollins 2014









Z kredkami mam mały problem. Budzą u mnie współczucie samym faktem swojego istnienia, jak zbity pies albo stłuczone jajko. Mamy ich w domu kilka pudełek. Niektóre pamiętają jeszcze czasy mojego dzieciństwa. Krótkie i długie, z połamanym grafitem albo całe, w niechodliwym kolorze albo z obdartym papierkiem. Zawsze żal wyrzucić nawet te najkrótsze, bo przecież jeszcze można nimi rysować. Mało które mieszkają jeszcze w swoim prawowity, firmowym pudełku.

O zbuntowanych i niezadowolonych ze swego losu kredkach powstała książka. I to obrazkowa, ale z największą ilością tekstu jaką chyba kiedykolwiek w obrazkowej książce zdarzyło mi się zobaczyć. Za stronę graficzną odpowiedzialny jest Oliver Jeffers, który swoim charakterystycznym pismem wykaligrafował kilkanaście listów od kredek, które uciekły z pudełka. Formuła książki epistolarnej (epistolary book) -  to dość znany i sprawdzony gatunek w literaturze anglosaskiej dla dzieci. Jeśli pamiętacie "Listy Felixa", to zasada jest ta sama. Tam można było nawet samodzielnie wyjmować listy z kopert. Tu wszystko jest zintegrowane. Jeffers zrobił świetną robotę. Jest naprawdę nieoceniony w udawaniu dziecięcej kreski i mimo że na końcu, małym drukiem są wyszczególnione dzieci, które pomogły mu w stworzeniu części rysunków, trudno jest się zorientować, gdzie przebiega granica ich twórczych działań.

Treść listów to najczęściej potok żalów i pretensji, jednak trafionych w punkt. Biała kredka skarży się, że rysuje tylko po białym, żółta z pomarańczową kłócą się o pierwszeństwo w kolorowaniu słońca, często używana niebieska boi się, że jest już bardzo krótka, a cielista płacze, że nie ma już papierka i wstydzi się wyjść z pudełka. W to wszystko, co w historiach kredek może uwieść kilkulatka wpisana jest druga, bardzo subtelnie podana warstwa skierowana do dorosłego. Temperamenty kredek parafrazują charaktery dzieci z ich otwartymi, nieskrywanymi emocjami domagającymi się uwagi i zadośćuczynienia.

Jak zareaguje Duncan, na użytek domowego przekładu zwany przez nas Darkiem? Czy przejmie się losem swoich małych towarzyszy? Od razu mówię, że zakończenie nie jest zaskakujące, ale zgrabne i wspierające tezę o potrzebie dziecięcej kreatywności. W tym roku ukazała się zresztą druga część książki (The Day the Crayons Came Home), o tym jak kredki wróciły do domu, stąd finału nie należy traktować zbyt definitywnie. Obie książki znalazły się na prestiżowej liście bestsellerów New York Timesa, zajmując pierwszą pozycję. I jakkolwiek chciałoby się je zobaczyć w polskim przekładzie, jak namówić Olivera Jeffersa, żeby wykaligrafował tekst dla dzieci znad Wisły?










1/12/2015

The Queen's Knickers


The Queen's Knickers
Nicholas Allan
Red Fox 2012 (Random House Group)











Znowu Nicholas Allan, znowu po angielsku. "Majtki królowej" wisiały na mojej liście "must have" tak długo, że prawie wyrosła im broda. Zresztą chyba tak czy inaczej powinna wyrosnąć, bo ich pierwsza edycja ukazała się ponad 20 lat temu. Odnoszę wrażenie, że mimo upływu czasu książka nie zestarzała się ani o jotę. Wprawdzie edytorsko nie zachwyca, od patrzenia na okładkę trochę bolą zęby, ale w środku jest zaskakująca, dowcipna i niegrzeczna, czyli taka jak lubimy najbardziej.


 Anglicy uwielbiają śmiać się z królewskiej rodziny, ale jak pokazują "Majtki królowej", potrafią to robić z podziwu godnym szacunkiem. Na jednej z ilustracji przedstawiona jest królewska pralnia, w której na sznurkach suszy się halka księżnej Anny, krawat księcia Karola i gatki Camilli. Nie można mieć wątpliwości, że czytamy o TEJ królowej. Autocenzura nie pozwala jednak przekroczyć granicy dobrego smaku, tak więc próżno tu szukać dowcipu rodem z folkloru dziecięcego. Urok tkwi tu raczej w niedopowiedzeniach, co mi osobiście bardzo odpowiada.



Bezsprzecznie kwintesencję całej opowieści stanowi sam arsenał bielizny i jej różnorodność. Od razu powiem, że zakończenie, choć sympatyczne, nie wzmaga efektu zaskoczenia. Majtki na ślub, po domu, do jazdy konnej, na świąteczne orędzie do narodu, a nawet wyposażone w spadochron na podróże zagraniczne; niektóre z nich są mało wygodne, na przykład te przyozdobione ostrokrzewem, inne za to niewystarczająco efektowne.



 Można pozazdrościć Brytyjczykom tak wdzięcznej postaci jak królowa. Wątpię czy równie urocza byłaby polska wersja książki, np. o skarpetkach pana prezydenta albo staniczkach pani premier (?). Cały królewski anturaż skryty za pałacowymi drzwiami ma w sobie wystarczająco dużo tajemniczości, by ta prosta opowiastka mogła podźwignąć ciężar swojego sukcesu.




Ps. Dzisiejszą sesję fotograficzną sponsoruje Sadzonka, więc przepraszam za powstały chaos. Nie dała się przekonać, żeby zdjęcia były zrobione bez jej udziału. :)

12/31/2014

The Snowman and the Snowdog


The Snowman and the Snowdog
based on characters created by Raymond Briggs
and the story written by Hilary Audus and Joanna Harrison
Penguin Groups 2013















W 1978 r. brytyjski pisarz i ilustrator Raymond Briggs stworzył obrazkową historię o bałwanku, który na jedną noc ożywa. Proste klimatyczne ilustracje, ciepła opowieść oraz chwytające za serce zakończenie przyczyniły się do wielkiej popularności książki i sprawiły, że cztery lata później stała się ona podstawą dla dosyć udanej wersji filmowej, aczkolwiek nie narysowanej jego ręką. Od mniej więcej tego czasu, bałwan w zielonym szaliku i kapeluszu jest najbardziej rozpoznawanym śniegowym ludzikiem w świecie anglosaskiej kultury. Na sukces opowieści w wydatny sposób wpłynął jej okołoświąteczny charakter (choć głównie w wersji filmowej), nadający jej wymiar niemal rytualny. Telewizyjne stacje nie wyobrażają sobie świąt bez "Snowmana" w ramówce, podobnie jak sami Brytyjczycy, którzy przywykli oglądać go w każde Boże Narodzenie.

Mimo spektakularnego sukcesu, Raymond Briggs nie zdecydował się na narysowanie dalszych przygód bałwanka, uznając ten ruch za posunięcie zanadto komercyjne. Za to autorzy filmu animowanego od samego początku nosili się z tym zamiarem, co i raz nagabując autora, aby udzielił stosownej zgody i pobłogosławił projekt. Briggs przez 30 lat opierał się naciskom, aż wreszcie poddał się i machina produkcyjna ruszyła. Ponieważ film powstawał metodą tradycyjną, bez zastosowania komputerowej animacji, do pracy zasiadł zespół 77 rysowników. Prace trwały prawie rok. Twórcy chcieli jak najdokładniej oddać charakter niedościgłego wzoru, odtworzyć kreskę Briggsa, zachować sentymentalny charakter fabuły. W grudniu 2012 r., w trzydziestą rocznicę powstania filmu, szerokiej publiczności został zaprezentowany sequel pt. "The Snowman and the Snowdog" ("Bałwanek i śniegowy pies").

Książka, której okładkę widzicie powyżej jest elementem marketingowych działań, jakie zwykle mają miejsce w związku z głośną filmową premierą. Nie narysował jej Briggs (trudno zresztą w ogóle w sposób jednoznaczny ustalić autorstwo, nawet z wnikliwej lektury metryki), ale podobnie jak film, zachowuje ona klimat oryginału, przynajmniej w zakresie fabuły i stylu ilustracyjnego. Wprowadzono jednak nowy element - jest nim tekst. Pierwsza książka składała się prawie wyłącznie z ilustracji, miejscami ułożonych w gęstą siatkę komiksowych okienek. Tym razem mamy do czynienia z przykładem książki stworzonej na podstawie filmu. Rysunków jest więc mniej, paradoksalnie są one bardziej statyczne i przypominają filmowe fotosy, przez co narracja stała się niezbędna do zrozumienia fabuły. Mimo jej wprowadzenia, nie znając filmu, miejscami jesteśmy narażeni na utratę wątku.

Głównym bohaterem jest kilkuletni Billy, który wprowadza się do znanego z pierwszej części starego domu i znajduje w nim pozostawione przez poprzednich mieszkańców zdjęcie bałwanka oraz pudełko z zielonym kapeluszem, szalikiem, kawałkami węgla i mandarynką. Chłopiec wpada na pomysł ulepienia identycznego bałwana, a z pozostałego śniegu małego pieska ze skarpetkowymi uszami. Autorzy sequelu uraczyli czytelników podwójną dawką wzruszeń: oprócz nawiązującego do pierwowzoru zakończenia historii, wprowadzili także wątek śmierci starego psa Billy'ego, który, jak się można domyśleć, jest wzorcem śniegowego szczeniaka.

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, na ile nowa historia "Snowmana" uwodzi tak jak ta sprzed 30 lat. Jej twórcy z pewnością celowali przede wszystkim w tych odbiorców, którzy sentyment do bohatera budowali w sobie od kołyski (podobnie jak wielu z nich samych - większość ekipy animatorów stanowili wszakże przedstawiciele młodego pokolenia). Rozmach przedsięwzięcia wskazuje jednak na silną wiarę w jego powodzenie. W wymiarze ekonomicznym przyniosło je na pewno miejsce w pierwszej czwórce najchętniej oglądanych w 2012 r. programów nadawanych przez brytyjski Channel 4, z publicznością sięgającą 6 milionów. Co nowego jednak wnosi "The Snowman and the Snowdog" oprócz potwierdzenia znanej prawdy "chcieć znaczy móc"?


6/26/2014

Wind-up Bus

Wind-up Bus
Usborne House 2013
Znacie to? Przychodzicie z dzieckiem do biblioteki a ono chce wybrać samo. Z Sadzonką jest łatwiej. Ostatnio bez problemu zgodziła się na podmiankę "czegoś" co wyjęła ze skrzynki, na "Pana Maluśkiewicza". Ze starszymi bywa trudniej. U nas uwaga skoncentrowana jest przeważnie na komiksach Giganta - to Najstarsza i Bobie Budowniczym - to oczywiście Tomek. W księgarni zwykle szukamy kompromisów, bo w grę wchodzą już konkretne kwoty.

W wyniku takiego kompromisu na półce Tomka stanął "Wind-up Bus". Zwykle nie kupujemy książek zabawek, zgodnie z zasadą, że lepsze jest wrogiem dobrego: dodatkowe puzzle się gubią, baterie wysiadają, wypadają magnesowe obrazki i książka trafia do kąta. "Wind-up Bus" nie wyróżnia się na tym tle, ale jest na pewno ciekawą alternatywą dla wysłużonych londyńskich breloczków z autobusem, taksówką lub budką telefoniczną. To typowa pamiątka z podróży o nieco bibliofilskim zabarwieniu. Mamy więc duży format (31 x 24 cm), gruby karton, cztery rozkładówki z charakterystycznymi punktami miasta oraz nakręcany autobusik, który porusza się po krętej trasie. Na dodatek każda z czterech tras stanowi duży puzzel, który można wyjąć i połączyć w całość na podłodze, tworząc pokaźnych rozmiarów tor. Angielskiego tu niewiele, czytania jak na lekarstwo, ale cieszy oko jako przyjemna książka obrazkowa, tym razem tylko do oglądania i zabawy, oraz kolorowe repetytorium z podstawowych wiadomości o Londynie. Przyznam, że takie gadżeciarskie publikacje o miastach z czysto pragmatyczno-promocyjnych pobudek, chętnie zobaczyłabym również w polskim wydaniu, zwłaszcza u progu wakacji. A skoro już o nich mowa, życzymy Wam ciekawych książkowych odkryć, ale przede wszystkim dużo odpoczynku i radości.


3/23/2014

Pora na potwora vs. Flip Flap Farm


Pora na potwora

Aleksandra i Daniel Mizielińscy
Wydawnictwo Dwie Siostry 2013


Flip Flap Farm
Axel Scheffler
Nosy Crow 2013





Późnym latem zeszłego roku, po sukcesie świeżo wydanego "Mapownika" i napływających szeroką falą informacjach ze świata o znakomitym odbiorze "Map", pojawiła się zapowiedź "Pory na potwora". Pomyślałam sobie, że Mizielińscy robią mały przerywnik w żmudnej pracy kartografa. Przerywnik, który w skali ich twórczości nie kosztuje wiele pracy, a jest dość efektowny i na pewno chwyci. Wczesnojesienna premiera, kiedy przyjechała już do księgarni, nie zaskoczyła mnie ani na plus, ani na minus. Była dokładnie taka, jaką odebrałam ją z wydawniczych zapowiedzi. I oczywiście słowa zachwytu od razu pojawiły się zewsząd. Pozycja duetu Mizielińskich jest (zasłużenie) tak wysoka, że nie wypada czepiać się i doszukiwać.







Należę do tych nielicznych fanów Autorów, których "Pora na potwora" nie uwiodła. Nie przyciągnęła też na dłużej uwagi nikogo w moim domu. Choć doceniam niebanalne litografie i pomysł na wykorzystanie hybryd, które wszak już w starożytności inspirowały artystów, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że książka powstała w pośpiechu. Zupełnie niedopracowany zdaje mi się pomysł tworzenia nowych nazw, które z uwagi na ograniczony repertuar "trzyliterowych" zwierząt, prowadzą do powstania słów (sic!), które ciężko jest wymówić.


Całkiem inaczej do tego zadania podszedł Axel Scheffler, ilustrator "Gruffala" i "Miejsca na miotle", którego książka oparta na tym samym pomyśle ukazała się prawie jednocześnie z "Porą na potwora" i muszę powiedzieć, że bardzo przypadła mi do gustu. Charakterystyczny styl Schefflera to bez wątpienia jego przepustka do przyciągnięcia uwagi o wiele młodszych czytelników (Sadzonka lubi ją oglądać), ale nie w tym rzecz. Dwudzielna, w tym przypadku, struktura pozwoliła autorowi na pobawienie się słowami w ciekawszy sposób, tworząc neologizmy w pełnym tego słowa znaczeniu. Połączenie krowy i psa to przecież kres albo piowa, zależnie która cześć zwierzęcia znajdzie się na górze, a która na dole.




Scheffler pokusił się również o napisanie dwustrofowych, dowcipnych wierszyków z krótką charakterystyką zwierząt, które w przypadku hybryd dają dodatkowy zabawny efekt.



Jeśli porównamy obie książki, co zwróci naszą uwagę? Oba nazwiska dają gwarancję świetnego, sprawdzonego warsztatu i stylu, jednak Mizielińscy w "Porze na potwora" eksperymentują na granicy bezpieczeństwa. Robią to, na co pozwolić sobie mogą tylko wypróbowani autorzy, którzy przychylność czytelników mają gwarantowaną. Biorą na warsztat trudną w odbiorze technikę, która prawdopodobnie nie cieszyłaby się taką popularnością, gdyby nie sprawdzone nazwisko. Jednocześnie proponują zabawę słowną, która nie jest najwyższych lotów, a przy okazji wymaga znajomości liter (trudno oddać ten koncept przy głośnym czytaniu). Scheffler natomiast wybiera bezpieczniejszą drogę, wykorzystując zwierzęta, które czytelnicy znają z kart jego książek. Czyni za to dodatkowy wysiłek i dokłada warstwę tekstową, która wzbogaca ofertę książki i obniża wiek docelowego odbiorcy. Czy nie przedwczesne są zatem słowa zachwytu nad "Porą na potwora"? Jak daleko sięga bezkrytyczność czytelników?