11/20/2015

Malutki Lisek i Wielki Dzik. Tam


Malutki Lisek i Wielki Dzik. Tam
Berenika Kołomycka
Egmont 2015










Ktoś w Sieci napisał anonimowo, że "Malutki Lisek i Wielki Dzik" to książka przereklamowana. Przez kilka ostatnich dni trawię w sobie to zdanie i coraz silniej się z nim utożsamiam. Jednocześnie jest mi po ludzku niezwykle przykro.

W jednym z wywiadów Berenika Kołomycka przyznała, że własnoręczne napisanie scenariusza do komiksu było dla niej nowością i pewnym wyzwaniem. Nie da się ukryć, że to właśnie pomysł na fabułę, a właściwie jego brak, jest najsłabszym ogniwem "Malutkiego liska". Historia zatacza kręgi, ale do końca nie nakreśla celu i nie przynosi satysfakcjonującego finału. Lisek i Dzik spotykają się w niejasnych okolicznościach, zawiązuje się między nimi przyjaźń niepoparta żadnymi logicznymi przesłankami i w niezbyt przekonujący sposób rozwijająca się w kolejnych rozdziałach komiksu. Motyw wspólnej wyprawy Tam nie ma w sobie wystarczającego stopnia napięcia, a dialogi przypominają teksty ze szkolnych czytanek. Konia z rzędem temu, komu uda się zatrzymać dziecko przy historii Liska i Dzika i nie poczuje się zażenowany stopniem jej infantylności.

Mimo że nie znam autorki osobiście, czuję dużo emocji i osobistego zaangażowania włożonego w ten album, które niestety moim zdaniem nie przełożyły się na jego jakość. Jest mi również przykro ze względu na czytelnika, który otrzymuje książkę niedopracowaną, a mimo to rekomendowaną przez jury konkursu im. Janusza Christy. Od kilku lat domagamy się mądrych, niezmanierowanych książek dla dzieci i szczęśliwie co raz więcej takich pozycji mamy możliwość podsuwać dzieciom. Zawsze najlepszą gwarancją sukcesu będzie doskonała znajomość odbiorcy: jego wrażliwości, dojrzałości i zainteresowań. Odnoszę wrażenie, że w przypadku "Malutkiego Liska i Wielkiego Dzika" górę wzięła chęć realizacji projektu, nie poparta odpowiednim namysłem. Być może też projekt przerósł autorkę z powodu tempa pracy, jakie narzucił wydawca lub reguł konkursu, które zobowiązują twórcę do przysłania zaledwie ośmiu do dziesięciu plansz komiksu.

Od pierwszego kontaktu z okładką, która urzekła mnie skromnym, dobrze wyważonym stylem, minęło sporo czasu. Miałam nadzieję na ambitną książkę obrazkową, a widok nietypowych dla komiksu akwareli podsycił jeszcze moje nadzieje.Tymczasem forma przerosła treść. "Malutki lisek i Wielki Dzik" nie zasilą raczej raczkujących nadal szeregów dobrych, współczesnych komiksów dla dzieci. Szkoda.




11/14/2015

Banzai. Japonia dla dociekliwych


Banzai. Japonia dla dociekliwych
Zofia Fabjanowska-Micyk
il. Joanna Grochocka
Wydawnictwo Dwie Siostry 2015















Ciekawie plotą się moje tegoroczne literackie zetknięcia z japońską kulturą. Są niejednoznaczne, zaskakujące i dość niespójne w ogólnym odbiorze. Ale, być może, nie powinnam się dziwić, poznając dwie zupełnie odmienne relacje o Kraju Kwitnącej Wiśni.

"Dzienniki japońskie" Piotra Milewskiego, które miałam okazję czytać letnią porą, wprowadziły mnie w dość przygnębiający nastrój i pozostawiły wrażenie Japonii gorącej, wilgotnej, przeludnionej i brudnej. Sukces gospodarczy czy jej bogata kultura nie wystawały na milimetr spod ciasnej pierzynki małometrażowych mieszkań, zabieganych ludzi, a przede wszystkim trudności ekonomicznych, z jakimi w trakcie podróży mierzył się sam autor. Z każdego rozdziału wylewał się obficie niskobudżetowy charakter wyprawy, zmaganie z głodem i brakiem dachu nad głową, co w efekcie sprawiło, że samej Japonii jest w "Dziennikach" stosunkowo mało.

"Banzai" przyniosło coś nowego i świeżego. Przede wszystkim potężną dawkę lekko i ciekawie podanej wiedzy, którą ja przyjęłam z ulgą, a Tomek z autentycznym zainteresowaniem, przekutym na postanowienie przygotowania w najbliższym czasie prezentacji o Japonii. "Banzai" nie jest ani przewodnikiem, ani fabularną opowieścią, a raczej małym kompendium wiedzy dla początkujących, pełnym istotnych informacji, ale i pomniejszych ciekawostek. W kilkudziesięciu naprawdę krótkich rozdziałach autorka przejrzyście napisała o przeróżnych aspektach życia w Japonii: od narodowych symboli, poprzez różne święta, japoński kalendarz, kuchnię, sztukę, uwarunkowania geograficzne, kończąc na ikonach współczesnej kultury, takich jak manga, sushi czy Hallo Kitty. Informacji jest bardzo dużo, ale podane z lekkością nie znudzą kilkulatka, a dorosłego, który zdaje sobie sprawę ze swojej powierzchownej wiedzy na temat Kraju Kwitnącej Wiśni, mogą wprawić w zakłopotanie. Najbardziej jestem jednak wdzięczna za przystępne wprowadzenie do japońskiego, zwłaszcza do metodologii zapisu, która przestaje być tak enigmatyczna i groźna, a zamieszczony przy każdym tytule rozdziału japoński napis oraz mały słowniczek na końcu książki pozwalają szukać analogii i rozszyfrowywać znaki na własną rękę. Pomocna jest również prosta transkrypcja. Mnóstwo zabawy gwarantowane.

Nie sposób nie wspomnieć o bardzo klimatycznej warstwie wizualnej książki, utrzymanej w stonowanej, różowo-zielonej tonacji i stylu nawiązującym do japońskiej kaligrafii. Mapka na początku pozwala zorientować się w topografii wysp, a legenda odnaleźć ciekawe miejsca i przeczytać o nich kilka słów. My dodatkowo skorzystaliśmy jeszcze z pomocy "Map" Mizielińskich, na których Tomek wyszukiwał i rozpoznawał japońskie motywy. Książka nie koncentruje się jednak przesadnie na samej geografii. Rozdziały można swobodnie czytać na wyrywki, omijać trudniejsze lub mniej interesujące. Obraz Japonii jaki wyłoni się z tej układanki będzie tak czy inaczej na wskroś pozytywny. Możemy mieć to autorce za złe, ale przyznam, że po moich wcześniejszych doświadczeniach, taka podróż bez biletu po idealnej Japonii jest wyjątkowo przyjemna.





11/05/2015

Stick Man


Stick Man
Julia Donaldson & Axel Scheffler
Scholastic Children Books 2011
















Dzisiaj o książce, która sprawia mi tyle samo kłopotu, co przyjemności: "Stick Man", czyli w wolnym przekładzie Pan Patyczek. Bohater znany, chociaż nie przedstawiony oficjalnie, przewija się w drugiej części przygód Gruffala ("Mały Gruffalo"), gdzie odgrywa niewielką rolę cichego towarzysza. Tu Pan Patyczek pokazuje nam zupełnie nowe oblicze i powiem szczerze - w tym wydaniu wypada znacznie ciekawiej. Pomijając fakt botaniczny, że, od czasu przygody ze Złą Mychą, wyrastają mu dwa liście na głowie i dwa podobne na ramieniu, to na dodatek zakłada rodzinę.



Przygoda opowiedziana w książce jest długa. Dość powiedzieć, że Pan Patyczek podczas porannego biegania wpada w łapy psa i od tego momentu zaczyna się jego wielka podróż, która trwa okrągły rok, a w jej trakcie, Pan Patyczek staje się obiektem zainteresowaniu wielu ludzi i zwierząt, którzy chcą go wykorzystać do swoich potrzeb. Julia Donaldson opisuje wszystko kwieciście, przy pomocy rymowanych zwrotek i powracających refrenów, a mi pozostaje trudzić się wielce, żeby sprostać dynamice opowieści i nie zanudzić słuchaczki słabym przekładem. Na szczęście na rysunkach dzieje się tyle, że Sadzonka nie zważa zanadto na moje słowne łamańce i to, że po prawie trzydziestu stronach tekstu, jestem ledwo żywa.



Jak zwykle u Schefflera, przyroda gra ogromną rolę. Jest oczywiście wielu zwierzęcych pierwszo- i drugoplanowych bohaterów i to zarówno tych leśnych jak i miejskich, a co za tym idzie parę bardzo ciekawych plenerów w tle. Mamy okazję śledzić Pana Patyczka w podmiejskim lesie, zatłoczonym parku, nieco brudnym kanałku, rzece, na gorącej plaży, a na koniec w małej miejscowości, gdzie trafia w ręce zmarzniętych, zbierających chrust kolędników. Co ciekawe, z każdej opresji wychodzi cało, nie tracąc swoich listków, które w jesienno-zimowych okolicznościach zmieniają tylko kolor na bardziej brązowy.


Pan Patyczek zupełnie czym innym uwodzi mnie w "Małym Gruffalo", a czym innym w tej książce. Tam rozczulał swoją nieporadnością i rozkładał na łopatki prostym pomysłem na uniwersalną, łatwą do wykonania maskotkę. W "Stick Manie" jest wręcz przeciwnie. Zaskakuje dynamiką - potrafi biegać! - i odwagą. Staje się bohaterem na miarę superbohaterów. Niezwyciężony jak James Bond ze szklaneczką Martini, czy Superman w niebieskim kostiumie, Pan Patyczek ze swoimi wiecznotrwałymi listkami powinien chyba, na użytek naszego domowego przekładu, zmienić imię na Superpatyk. Ciekawe, co na to Sadzonka?